side story

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

krótkie i niezbyt oryginalne opowiadanie poboczne
kiedyś (może) (na pewno) pojawią się kolejne, bo kiedy spodoba mi się jakiś koncept wycisnę z niego wszystkie soki

[Imię] osiągnęła swój pierwszy (i nie ostatni) limit dokładnie półtora roku po spontanicznej, wymuszonej przez nacisk tragicznej relacji z ojcem oraz niedomówienia ewakuacji z jej posiadłości. 

Myśli o ucieczce z arystokratycznej rzeczywistości, własnoręczne pozbycie się tego przeklętego tytułu, który od urodzenia wymuszał na niej zasady, proszące się o ich łamanie — towarzyszyła i nękała ją od bardzo dawna, ale nigdy nie miała na tyle odwagi, albo odpowiedniego impulsu, aby przerwać okropną rutynę. 

Tym impulsem okazała się miłość do Heliosa, ale [Imię] przekonała się, że jeden impuls to zdecydowanie za mało, aby podjąć tak ważną i odpowiedzialną decyzję, jaką było dzielenie łoża z ukochanym w zaledwie kilka sekund. 

Kochała Heliosa, kochała jego niedoskonałości, jego chęć pomocy w dosłownie najdrobniejszych czynnościach, bo pragnienie bycia przydatnym przeważała logiczne myślenie, ale to, że starała się zrozumieć jego niedoskonałości nie znaczyło, że umiała sobie z nimi radzić.

Jak każdy człowiek potrzebowała przestrzeni, chwili dla siebie, aby uporządkować myśli, odsapnąć od ludzi, zaspokoić głód introwertycznej i samotniczej natury. Coś oczywistego, normalnego dla innych o podobnej mentalności dla niej nagle stało się nieosiągalne, bo zakochała się w osobie, której sama nie potrafiła pomóc, jedynie zapewniając stymulację dla jego problemów.

— Dokąd idziesz, [Imię]? 

Dopiero niedawno nauczył się używać jej pseudonimu, kiedy w pełni przekonał się, że [Imię] nie wyrzuci go z domu i nie wyrzecze się go, jeśli nie okaże jej należytego szacunku.

Zatrzymała się w drzwiach i obróciła do partnera niezaskoczona, że zerwał się na równe nogi, spoglądając na nią zaniepokojony. Biała koszula opięta szelkami unosiła się i opadała podczas nieco przyspieszonej wymiany gazowej. Nie wyszła jeszcze z domu, a on już wpadał w panikę, co podsunęło jej myśl, że może rzeczywiście jest okrutna, zamierzając zostawić go samego. Może powinna opanować własne potrzeby, jeszcze raz przyćmić chęć przebywania w samotności, znieść jeszcze chwilę bezustannego patrzenia, nieprzerwanego dotyku, kolejną wieczność z osobą, która nie odstępowała jej na krok.

Nie. Zasługiwała chociaż na pięć minut. 

Zachciało jej się śmiać.

— Nigdzie, Helios. Zapragnęłam jedynie udać się na spacer. 

Helios automatycznie, z przyzwyczajenia zbliżył się do niej, przekonany, że chce zabrać go ze sobą. 

[Imię] zrobiło się aż przykro na ten widok, a dodatkowy, słaby uśmiech dziecka piekieł w niczym nie pomagał.

— Preferowałabym jednak iść… sama. 

Stanął jak wryty.

— Nie… nie rozumiem — wyszeptał, dosłownie zabraniały. 

Gdyby wciąż żyliby w dawnym lokum, przyodziani w dawne stroje i okryci tabu, nie odważyłby się pokazać jej swych myśli. Zniósłby wiadomość bez pisku sprzeciwu, dopiero później, usunąwszy się w kąt, lamentować nad doborem słów [Imię], swoją niekompetencją w roli sługi, a także nadinterpretować każde odstające od „normy” wypowiedziane przez nią zdanie. Ale teraz… teraz (a przynajmniej dotychczas) wyzbył się niektórych nawyków, bo nareszcie zrozumiał, że należy tylko do niej, tak jak ona należy tylko do niego. Nie było sensu lamentować, kiedy słyszał „kocham cię” z ust ukochanej przynajmniej raz dziennie, a także dostawał wyraźne sygnały cielesne, że [Imię] darzy go uczuciem niemalże tak silnym, jak jego miłość.

— A czy ty nigdy nie doświadczyłeś tego uczucia? Potrzeby samotności? 

Oczywiście, że doświadczył, ale to było zanim ją poznał, zanim pokazała mu, że jest jedynym człowiekiem, któremu może zaufać, że uratowała mu życie przed śmiercią lub zostaniem niewolnikiem, spełniającym każde, nawet te najbardziej intymne zachcianki swego pana bądź pani. 

Jednakże, gdy nareszcie poczuł smak ambrozji, jaką była [Imię] przestał rozumieć słowo „samotność”, wyparł je ze swojego słownika, a na jego miejsce wkroczyła nieodparta potrzeba wiecznego trwania przy niej. W bólu, chorobie, radości, przy czesaniu włosów, a także ich myciu, parzeniem herbaty, plewieniem w ogródku, karmieniu należących do nich zwierząt. Pragnął obserwować te wszystkie czynności wykonywane przez [Imię], trwać w ciągłej gotowości, gdyby potrzebowała jego pomocy. Być przy niej, czuwać, obserwować i kochać. 

Nie potrzebował samotności. Nie chciał jej, traktował jak coś, czego trzeba się ustrzegać. A jego największa i jedyna miłość właśnie sugerowała mu, że pragnęła przestrzeni. Od niego.

Wrócił dawny nawyk nadinterpretacji, wróciła obawa, że nigdy nie zasmakuje ambrozji, że [Imię] nie będzie stymulowała jego nałogu, że znów zostanie sam. 

O Boże. 

Zbladł i prawie padł na kolana, ale w ostatniej chwili zyskał siły. Po twarzy pociekły mu łzy, a obraz rozpaczy wzruszył jego lubą. 

[Imię], teraz zaalarmowana i żałująca doboru słów, podeszła do swego partnera z naturalną potrzebą wytarcia łez. Gruchała mu do ucha, starając się uspokoić wybuch niedoli, ale jej próby pozostały jedynie dobrymi intencjami.

— Pani, czy ja– czy ja zrobiłem coś źle? — zaczkał, kuląc się wobec dawnego przyzwyczajenia — Nie okazywałem Pani wystarczająco miłości? Skrzywdziłem słowem? 

— Żadne z wymienionych. Ale, Helios, ja nie jestem już twoją panią.

Pękło mu serce. Zabawa z jego uczuciami nagle nabrała poważniejszego tonu. Teraz toczyła się zabawa o jego życie.

— Jestem… — zabrakło jej słowa. No właśnie. Czym była? — twoja.

Odrzuci go. Zaraz przebije go zimnym sztyletem słów i zakończy ich związek, tym samym uśmiercając go na dobre. 

— Nalegam jedynie na krótki, samotny spacer. Nie odejdę daleko, musnę jedynie brzeg jeziora i zaraz przypędzę do ciebie. 

— Boję się — wyznał drżącym głosem, pozostałością po płaczu — Boję się, że cię stracę. 

— Helios — tym razem pozwoliła sobie na poważniejszy ton, zahaczający o surowe tereny. Dzięki Heliosowi nauczyła się cierpliwości, przestała myśleć głównie o sobie, ale teraz dawne cechy charakteru drapały o ściany klatki, domagając się wypuszczenia na wolność. — Nie zamierzam przecież zostawić cię na zawsze. Czy widzisz sens w opuszczeniu osoby, którą kochasz?

— Nie. Oczywiście, że nie. Gdyby było to możliwe, pragnąłbym trwać przy tobie zawsze, nie być zmuszonym puszczać twojej ręki.

— Ja również nie dostrzegam logiki w takim zachowaniu. 

— Dlaczego więc… — załkał, a kiedy jego gardło przestało szerokością przypominać główkę od szpilki, kontynuował — chcesz mnie opuścić?

— Wrócę. Za równe pięć minut spotykamy się ponownie.

— Czy pozwolisz mi podążać trzy kroki za tobą? — zapytał z nową porcją nadziei, odbijającą się w różnorodnych oczach. 

Westchnęła. [Imię] westchnęła, niszcząc te szczątkowe pokłady wiary, jakie odnalazł w sobie Helios. 

Runął na ziemię, nieobecnym wzrokiem spoglądając na drewnianą podłogę. 

Miała go dość. Jego [Imię] miała go dosyć. Nie kochała go już, przestał jej wystarczać, przez swoje braki w obyciu, bo nie potrafił być doskonały, a przyjęcie do wiadomości niektórych informacji przychodziło mu z niemałym trudem. 

Umierał.

— Helios, Helios, posłuchaj mnie — rzekła [Imię], zdobywając jego uwagę. Na męskiej twarzy znów pojawiły się oznaki życia. Dla polepszenia efektu głaskała kciukiem lekko chropowatą powierzchnię policzka ukochanego. — Nie zostawię cię, nigdy bym tego nie zrobiła, bo miłuję cię nad życie. Ale ja muszę w tym momencie zostać sama. 

Helios zrobił coś, czego absolutnie się po nim nie spodziewała. W akcie buntu, wygrzebując na wierzch największą ilość niezależności, jaką kiedykolwiek u niego zaobserwowała, przytulił się do niej, unieruchamiając ciężarem i siłą własnego ciała. Ramiona szczelnie okręcił wokół jej nóg, a głowę schował w brzuchu, poszukując ciepła i akceptacji. Zapach [Imię] nagle zmienił się w życiodajny tlen, a bijące od niej ciepło podstawą do zajścia wszelkich procesów życiowych w jego ciele.

— Wystawiasz moją cierpliwość na próbę, mój luby — wzdrygnął się po ukłuciu ostrych słów, ale nie ruszył się z miejsca. Zatrzęsły się ramiona, zapowiedź kolejnego płaczu — owocu niedomówień i niezrozumienia. — Nie czuję się w tym momencie komfortowo mentalnie i chcę odpocząć w samotności. Po raz kolejny powtarzam, nie opuszczam cię na wieczność.

— Nienawidzisz mnie — wymamrotał w lnianą koszulę — Bowiem jestem niewdzięczny, nie okazuję miłości w godny ciebie sposób, nie potrafię dogodzić mojej Pani stosowną metodą. Jedyne co niosę za sobą to zniszczenie i nieszczęście, jak na dziecko piekieł przystało. 

— Twoje pochodzenie nie jest w tym argumencie istotne. 

— Gdybym urodził się człowiekiem…

— Ale nie urodziłeś się człowiekiem! — lekko podniosła głos, zmęczona idiotyczną kłótnią o błahostkę. Wzdrygnął się, jakby zobaczył, że przymierza się do zadania ciosu. Ruch ten nakazał [Imię] sięgnięcie po delikatność, chociaż ciągnące się na język słowa były dalekie od subtelnych. 

Pogłaskała go po włosach, mając nadzieję, że ruch ten uspokoi go na tyle, aby dotarły do niego jej następne słowa.

— A ja nie urodziłam się dzieckiem piekieł, ani osobą godną twojego kruchego ja. A mimo tego kocham cię takiego, jakim się urodziłeś i nie wyobrażam sobie darzyć uczuciami kogokolwiek innego. 

Cisza.

— Helios, ja naprawdę muszę zostać w tym momencie sama.

Wnętrze głowy [Imię] przypominało zanadto rozgrzany kocioł w parowozie, gotowy wybuchnąć w każdej chwili. Powoli zaczynała już mieć dość nieposłuszeństwa partnera.

— Nie wrócisz już do mnie — wyszeptał jeszcze, bez wyrazu, bez uczuć. Nieobecny, pusty, skupiony jedynie na utrzymaniu swojej pani, jak najbliższej siebie, aby uchronić się przed utratą osoby, od której zależało jego życie.

[Imię] naprawdę nie chciała tego robić. Nie była sadystką, nienawidziła niepotrzebnej przemocy, czy bawieniem się ofiarą przed zadaniem ostatecznego ciosu. Ale w tym momencie [Imię] przeistoczyła się w kobietę zdesperowaną, targaną sprzecznymi emocjami i prowadzoną pragnieniem, które musiała natychmiast zaspokoić. Zapomniała o łamliwej psychice Heliosa, o tym, jak łatwo można było sprawić mu dyskomfort psychiczny. Jak każda osoba przypięta do muru myślała jedynie o sobie i swoim interesie.

— Jeżeli mnie nie puścisz, odejdę na zawsze. Wrócę do swojej rezydencji i zamieszkam z Vernonem.

W głowie Heliosa rozpętało się piekło.

Błyskawicznie odsunął się od niej, wpatrując się w nieokreślony punkt i walcząc z naturą swego jestestwa. Aby zająć czymś ręce, aby nie pchały się w jej stronę, aby jej groźba nie stała się rzeczywistością, wgryzł się w nadgarstek, upuszczając nieco czarnej jak smoła krew, ledwie widocznej na pokrytym krótkim, czarnym futrem przedramieniu. 

[Imię] patrzyła na to przedstawienie niedoli z nieukrywanym żalem, ale dalsze przebywanie w tym samym pomieszczeniu, co źródło jej obecnego dyskomfortu, mogło doprowadzić do kolejnych tragicznych w skutkach decyzji. 

Sięgnęła więc po płaszcz, ale zanim zostawiła Heliosa samego sobie, zatrzymała się na werandzie i nie patrząc na niego, wiedząc, że jeśli się odwróci zostanie i doprowadzi do autodestrukcji – powiedziała:

— Wrócę. 

Dźwięk jej głosu wyciągnął go z letargu, ale nie wstał z podłogi, nie mając siły nawet na tak prostą czynność. 

Przez jedną zbyt krótką sekundę kontemplował nad rzuceniem się w pogoń za ukochaną, ale jakim byłby sługą bez bezmyślnego wykonywania poleceń swojej pani? Czyż nie dowiódłby wtedy, że jest niewierny? Że ta jedna sekunda zawahania oznacza brak posłuszeństwa? I chociaż jej słowa trawiły jego umysł i ciało lawą, nie ruszył się z miejsca, zdolny jedynie patrzeć, jak ciało jego najdroższej pani, ukochanej i jedynej, oddala się z zasięgu wzroku, zostawiając za sobą jedynie pogłos pędzących kopyt. 

Dopiero wtedy wewnętrzne ciśnienie stało się zbyt silne, zbyt wysokie dla kruchej poczytalności Heliosa. Dziecię piekieł wydało z siebie ryk tak żałosny, przepełniony bólem i goryczą, że zgiął się w pół, kiedy nie potrafił już wydobyć z siebie nawet pisku. Pusta skorupa dusiła się własnymi łzami, które nie mieściły się w zaciśniętym gardle, ale nie ruszył się z miejsca, by szukać jedynego ukojenia swego bólu. Jedyne na co miał w tym momencie siłę, to płacz i ciche łkanie, skromniejsze nawet od pisku najmniejszej myszy. 

###

Zwolniła chód konia do flegmatycznego stępu, nareszcie czując się na tyle swobodnie, by zdjąć szczelnie opatalujący jej głowę kaptur.

Powoli wkraczała w znane jej tereny, gdzie potrafiła rozpoznać nawet mozaikę kory poszczególnych drzew, ale zamiast radości na widok znajomych roślin i ścieżek, odczuwała jedynie szybko przemieszczającą się do gardła żółć goryczy, przyprawianej wyrzutami sumienia.

Owszem czuła się lepiej. Znacznie lepiej, kiedy nareszcie odblokowała swobodne myślenie, a także spotkała się z dawnym przyjacielem, ale [Imię] towarzyszył również strach przed tym, co spotka w domu. Zrobiła z psychiki Heliosa papkę i nie była pewna, czy jej widok wystarczy, by przywrócić go do dawnego, sprawnego stanu bez pozostawienia żadnych szram. 

Odprowadziła konia do stajni i pośpiesznie zdjęła uprząż, a dziwny niepokój przed nieuniknionym towarzyszył jej przez całą długość czynności. Lament Heliosa wciąż dźwięczał w jej uszach. 

W końcu znalazła się na werandzie. Przed wejściem do środka wzięła głęboki haust powietrza, przygotowując się na widok absolutnie wszystkiego i wkroczyła.

— Helios? O mój Boże, Helios!

Siedział dokładnie w tym samym miejscu, w którym go zostawiła, spuchnięty, czerwony i wilgotny na naznaczonej wielogodzinnym płaczem twarzy. Na dźwięk jej głosu natychmiast wróciły mu siły. Udało się nawet wydobyć skąpy uśmiech, a gardło nagle odzyskało drożność. Helios nareszcie poczuł, że oddycha, a łzy rozpaczy zostały zastąpione przez świeżą, radosną ich edycję. 

— [I-imię] — czknął, chcąc zbliżyć się do najdroższej, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. 

Reakcja [Imię] była natychmiastowa. Podbiegła do pochylonego Heliosa, zamykając jego drżące i osłabione ciało w ostrym objęciu, nie licząc się z użyciem siły. 

— Psiadusza, Helios, leżałeś tutaj cały czas? — zapowiedź jej własnych łez zapiekła ją w gardle — Chodź, musisz natychmiast iść do łóżka, przeziębisz się.

— Wróciłaś — wymruczał, kompletnie ignorując zwróconą mu uwagę. Wtulił głowę w pierś ukochanej, mocząc jej koszulę, ale pozyskując tym samym komfort, którego tym momencie bardzo, bardzo potrzebował. Ileż dałby za możliwość spędzenia w tym miejscu wieczności.

— Oczywiście, że tak! Śmiałeś zwątpić w moje słowa?! — zgromadzone w [Imię] pobudzenie znalazło ujście w postaci ostrożnej, wykalkulowanej złości. Nie miała w intencji dalszego poniewierania okaleczonego Heliosa. 

— Nie, nie, oczywiście, że nie! — zawył na wzór kopniętego szczeniaka — Byłem jedynie przelękniony brakiem ciebie u boku. 

— Ale już jestem — pogłaskała go po atramentowych włosach — I już nigdzie się nie wyprawiam. A teraz powstań, musisz natychmiast spocząć w łóżku. 

Pomogła mu się podnieść, nagle świadoma prawdziwej, niemałej wagi partnera. Zaprowadziła go do sypialni, znów zaznajomiona z nieustannym przeczuciem, że jest obserwowana. Umysł ponownie nabrał ochoty na samotność, ale natychmiast przegoniła niesforne myśli. Nie mogła tego zrobić Heliosowi. Nie teraz. Nie w najbliższych latach. 

— Tęskniłem za tobą, [Imię] — powiedział, już po wygodnym ułożeniu się pod kołdrą. 

[Imię] usiadła na krawędzi łóżka, mając wygodny wgląd na lico Heliosa. Odgarnęła zagubione kosmyki z jego czoła, uśmiechając się przy tym delikatnie. 

— Ja za tobą również, Helios. 

— Umierałem bez ciebie. 

Chciała powiedzieć, że nie, nie jesteś zdolny umrzeć, nic nie może cię zabić, nawet głód i choroba, ale powstrzymała niewyparzony język. Zamiast ranić postanowiła leczyć, całując go w usta. Przyjął pocałunek z cichym pomrukiem zadowolenia.

Dopiero teraz dostrzegła, iż w zaistniałej wrzawie nie zdjęła swojego płaszcza, ale próba odłożenia go na miejsce skończyłaby się kolejnym atakiem paniki. Z limitowanymi opcjami zdecydowała się położyć nakrycie na najbliższym krześle, uwagę zaraz na nowo poświęcając Heliosowi, czując jego zdesperowany wzrok. Coś podpowiadało jej, że teraz zwykła wyprawa do wychodka nie obejdzie się bez wścibskiego spojrzenia dwukolorowych oczu.

— Musiałem jakoś cię zawieść — wyznał nagle, ze skruchą głęboko zakorzenioną w miękkich rysach twarzy — Postąpić niewłaściwie. Powiedz słowo, a dokonam korekty w swoim zachowaniu, abyś była w pełni spełniona. 

— Dlaczego wciąż uważasz, że popełniłeś błąd?

— Jak inaczej miałbym usprawiedliwić twoje dystansowanie się? Jeżeli jest to błąd w mojej aparycji będę codziennie błagał cię o wybaczenie, ale mogę wymodelować moją naturę wedle twych upodobań, [Imię]. Dlatego, nalegam, powiedz mi, co zrobiłem źle. 

— Nic — pocałowała go w czoło, ukrywając niepokój, a jednocześnie wzruszenie — Dla mnie jesteś istotą idealną, Helios, nie musisz dokonywać żadnych zmian. Kocham każdy atrybut twojego oblicza, bo są to wartości, które czynią cię indywidualną jednostką. Nie pragnę, abyś przeobraził się w kogoś innego. 

— Jak sobie życzysz, [Imię] — posłał jej uśmiech. Między wargami połyskiwały kły, a policzki zalała czerwień, ale [Imię] wciąż nie była przekonana, czy zrozumiał jej przekaz. Czas pokaże, czy naprawdę wziął jej słowa do serca.

— Zrób sobie drzemkę, mój miły. To był ciężki dzień. 

— Nie zasnę bez ciebie, [Imię].

Mogła się tego spodziewać.

— Na dobrą sprawę ja również nie pogardziłabym snem. Oporządzeniem gospodarstwa zajmiemy się troszeczkę później.

Iskierki podekscytowania zalśniły w dużych, niemalże dziecięcych oczach. [Imię] ułożyła się tuż obok Heliosa, od strony pokoju. Czarna czupryna błyskawicznie ograniczyła jej pole widzenia, długie, silne i nieludzkie ręce zmniejszyły możliwość poruszania się jedynie do umiarkowanych ruchów. Zgodnie z ich zwyczajem, trzymająca pałeczkę (jedynie z wierzchu) [Imię] przykryła swoją nogą kończyny Heliosa, uszczuplając zakres jego świata tylko do jej osoby. Zamruczał z zadowolenia, będąc w wygodnej, znajomej mu pozycji. Mruczenie cichło wraz z pogłębiającym się snem, ale zazwyczaj kojący dla [Imię] dźwięk tym razem nie pomógł jej w zaśnięciu.  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro