» Rozdział 10 «

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pękała mu głowa. Potarł skronie, marząc o tym, żeby tabletka w końcu zaczęła działać. Siedział zamknięty w niewielkim biurze, a deszcz rytmicznie uderzał o szyby. Mimo otwartego okna duchota stawała się nieznośna. Może to przez to, że znów miał ochotę coś rozwalić, wyżyć się, biec, gdzie nogi poniosą, a siedział w zamknięciu. Kontakty z klientami ograniczały się do rozmów telefonicznych i maili. Nikomu nie powinien się pokazywać z obitą twarzą. Tabelki z rozliczeniami budziły kolejne nerwy, które go roznosiły. Czuł, że nie został stworzony do siedzenia za biurkiem, miał w sobie zbyt wiele energii. Ostatnie wydarzenia tylko spotęgowały gromadzące się emocje. A te bardzo chciały znaleźć ujście. Marek wolałby dziś pracować fizycznie, ciężko, boleśnie.

Jego zdaniem ból duszy był znacznie gorszy od fizycznego.

Sięgnął po telefon z nadzieją, że zobaczy na nim jakieś powiadomienie. Przydałoby mu się zadanie wyznaczone przez Starszyznę. Obojętnie jakie. Niemal każde budziło adrenalinę.

To niebezpiecznie uzależniające, ale na takie rozmyślania chyba było już za późno. Dopadło go i nie chciało odpuścić.

Był głodny i bardzo chciał się najeść. Nienasycony. A miał świadomość, że kolejna dawka uśmierzy głód tylko na moment. Ten wraz z opadaniem emocji, bezczelnie powracał, śmiejąc się w twarz.

Jakoś wytrzymał do końca pracy i wrócił do domu. Już w progu wyczuł zapach obiadu, więc uśmiechnął się pod nosem. Niby Iza po prostu wykonywała swoje obowiązki. To była jej praca. Jednak Marek bardzo chciał myśleć, że robi to dla niego. Był otoczony ludźmi, którzy wstawiliby się na każde jego skinienie. Wsiedliby w samochody i przyjechali najszybciej jak to możliwe. Każdy odebrałby telefon, na każdego mógł liczyć. Jak to we Wspólnocie. Dlaczego więc czuł się tak bardzo samotny i nierozumiany?

– Nie zmokłeś? – Wyjrzała z kuchni ze ścierką w dłoni. – Mogłoby już przestać lać.

– Złapało mnie parę kropelek. – Wskazał na swoją niebieską koszulę, przypominając sobie, że miał zwracać większą uwagę na żonę. Naprawdę nie chciał jej krzywdzić, a wciąż robił to całkiem nieświadomie. – A tobie jak minął dzień?

– Też zmokłam. Twoja mama powiedziała, że lubisz pomidorówkę, ale nie miałam śmietany, więc pobiegłam do sklepu...

– Jezu, Isia... – Stanął za nią, zaplatając ręce na piersi. Nie zdawał sobie sprawy, że otulił ją zapach jego perfum wymieszany z wiatrem i deszczem. Przymknęła powieki, wciągając w siebie ten zapach, gdy Marek przysunął się jeszcze bliżej, opierając o blat. – Trzeba było dać znać, kupiłbym po drodze.

– A co ci będę zawracać głowę. – Wzruszyła ramionami, starając się myśleć racjonalnie i poprawnie układać zdania. – Poza tym nigdy nie mam pewności, o której wrócisz, a chciałam, żeby było już gotowe.

– Na drugi raz zadzwoń, jeśli będę mógł ci pomóc, pomogę.

– W porządku. – Przemieszała zupę, po czym podrapała się po spoconym karku. – Niby pada, a wciąż jest taka duchota, że się cała kleję. Po obiedzie muszę wziąć prysznic.

Ugryzł się we wnętrze policzka, żeby nie powiedzieć tego, co wypychało się z ust. Normalnie by zażartował, że wezmą wspólny prysznic. Normalnie by go to bawiło. Kiedyś by tak powiedział. Dziś już nie był taki jak kiedyś. Przed oczami stanęła mu nagość Anity, odbijająca się w szklanej ściance prysznica. To jak dochodziła, wyginała się, przyjmowała jego dotyk. Ugryzł się mocniej. Tak się, kurwa, nie da żyć! Oblał go nieznośny żal, bo nie powinien myśleć dłużej o byłej. A już na pewno nie, gdy obok stoi jego żona. Wstyd to za mało, żeby nazwać to, co właśnie czuł.

– Zjem później. – Odbił się od blatu. – Pójdę pobiegać.

– Ale w deszczu? – Odwróciła się za nim.

– Niedługo wrócę.

Biegł przed siebie przez las. Deszcz już tak nie zacinał, ale spadające z drzew krople uderzały o kaptur bluzy. Słuchawki wciśnięte w uszy dopingowały go uderzeniami muzyki. Serce pracowało szybko i mocno, uda paliły, płuca nie dawały rady, ale nie zamierzał się zatrzymywać. Biegł, przeskakiwał kałuże, a jeśli była zbyt duża, wskakiwał, a ta z głośnym plasknięciem pokrywała szare nogawki dresów. Nie przejmował się tym. Musiał wyrzucić z siebie gniew. Poczuł wibrację na nadgarstku. Zerknął na smartwatcha, rozpoznając numer znajomej z przeszłości. Jedna z koleżanek, z którymi kiedyś imprezował. Odrzucił połączenie, ale sam fakt, wzbudził w nim kolejne pokłady emocji, muszących znaleźć ujście.
Tamten świat naprawdę istniał? Tamten ja naprawdę istniałem?

Skręcił na bardzo rzadko uczęszczaną ścieżkę. Zatrzymał się tylko na moment. Zmęczone płuca nie potrafiły już nabrać odpowiedniej ilości tlenu. Chwycił się kolan i splunął przed siebie. Później się wyprostował i uniósł głowę, zadzierając brodę wysoko. Szary kaptur zsunął się na kark, a pojedyncze krople, leniwie spadające z liści, dotknęły jego czoła, zasuwając się po czarnych włosach.

Potarł twarz. Wziął wdech. Poprawił kaptur i ruszył przed siebie. Znów się rozpędził do granic możliwości. Nic nie mogło go zatrzymać. Wysoko przeskakiwał nieujarzmione krzaki, chcące przejąć zapomnianą ścieżkę. Trudności też nie sprawił mu przewrócony gruby konar.

Gdy biegł, nic nie mogło go dosięgnąć. Nawet demony nie potrafiły go dogonić. Opadły już z sił. Odpuszczały jeden za drugim, bo Marek mimo zmęczenia się nie poddawał. To krótki moment, w którym znów poczuł się młody, wolny, niezwyciężony. Jakby mógł wszystko. Jakby nie istniało to przed i po. Jakby był całkiem normalnym człowiekiem...

Deszcz przybrał na sile razem z wiatrem. Niebo rozbłysło, a głośny grzmot dotarł do niego, przebijając się nawet przez muzykę.
Marek opadł na kolana w błoto. Patrzył, jak to błoto pochłania jego dłonie, jak oplata obrączkę, niczym skażona masa. To on był tą masą. On swoją toksycznością zabijał małżeństwo, które nawet nie zdążyło się narodzić. Nie powinien siedzieć w lesie w czasie burzy, a nie mógł się ruszyć. Zastygł, ogarnięty na nowo przejmującymi go uczuciami. Tym razem były to wyrzuty sumienia. Czy te chochliki da się jakoś zabić, zanim one zabiją mnie?

Nie przyznałby tego na głos. Nie zwierzyłby się nikomu. Jednak on sam to wiedział. Nie radził sobie...

Przymknął powieki, godząc się na ból. On na niego zasłużył. Ci, których skrzywdził i krzywdził, nie.
Podniósł się powoli na zmęczonych, trzęsących się nogach. Niebo znów rozbłysło, a jego serce zaczęło pompować adrenalinę.
– Ścigamy się? – Uśmiechnął się do nieba, mając na myśli burzę zbliżającą się w stronę domu. Zaśmiał się, choć ktoś z boku, mógłby uznać go właśnie za wariata. Nie obchodziło go to. Nie szukał zrozumienia, bo wiedział, że go nie znajdzie. Zerwał się z miejsca, zmuszając ciało do wysiłku, mimo że ono krzyczało już o odpoczynek. Jednak Marek przeciągał granice swoich możliwości. Tak jak był uczony. Zawsze stać cię na więcej niż z siebie dajesz.

Biegł, w drodze powrotnej pokonując te same przeszkody. Nie zatrzymywał się. Nie zamierzał się poddawać. A walka z samym sobą umacniała ducha. Skoro potrafił tak wiele znieść fizycznie, to psychicznie też.
Pozwalał, żeby deszcz obmywał z niego zło, brud i ciężkość istnienia. Zbliżające się grzmoty deptały mu po piętach. Burza go goniła, ale to Marek stał się burzą. Może i niszczył, straszył, budził lęk, ale również dawał nadzieję na ulgę w upalny dzień.

Zadrżał, gdy huk z nieba niemal trafił pod skórę. Wybiegł z lasu, prosto na jezdnię. Wcześniej się rozejrzał i był wdzięczny, że nic nie nadjeżdżało, bo nie chciał zatrzymywać się nawet na moment. Tak jakby nagle wszystko było po jego stronie, chociaż jeszcze niedawno miał wrażenie, że cały świat jest przeciwko niemu.

Pokonywał kolejne chodniki, zbliżając się do domu. Musiał jeszcze dziś coś zrobić. Był jej to winien. Chciałby móc się przeprogramować. Chciałby móc stworzyć z Izą coś więcej. Bardzo chciał to wszystko jakoś poukładać.

Wpadł do domu z siłą huraganu. Przemoknięty, brudny i ledwo łapiący powietrze. Razem z obitą twarzą musiał wyglądać okropnie, co podkreśliła mina przerażonej Izy.
– Coś ci się stało? – Zbliżyła się o kilka kroków. On nie odpowiedział, wciąż próbując unormować oddech, a w płucach go paliło. Ona delikatnie zsunęła kaptur, chcąc się przyjrzeć mężowi. Może powinna się go bać w takim stanie, ale jednocześnie czuła, że on nie powinien być sam. – Co się stało, Marek?

– Przepraszam – wypowiedział na wydechu drżącym głosem. Zignorował palenie w gardle. – Przepraszam, że sprawiam ci przykrość, że cię ranię, że taki jestem. Ale, Isia... – Pokręcił głową, z bólem w oczach. – Ja nie wiem, czy potrafię być inny. Chciałbym, ale nie umiem...

Zamrugała, a on nie przestawał się wpatrywać w niebieskie tęczówki.
– Nie szkodzi. – Położyła ciepłą dłoń na zimnym od deszczu policzku. Uśmiechnęła się słabo. – Jakoś to będzie.

– Naprawdę chciałbym dać ci wszystko, na co zasługujesz...

– Wiem – przerwała, przenosząc dłonie na ramiona męża.

– Dostałaś mnie. – Rozłożył ręce w geście poddania. – A ja na ciebie nie zasługuję.

– Tak miało być – przemawiała z mocą. – Jesteśmy na siebie skazani, więc wolę wierzyć, że nie bez powodu. – Odsunęła się o krok. – A teraz idź pod prysznic, zanim się przeziębisz.

W końcu poczuł, że znów może się poruszać. Wyminął Izę, ale nagle przystanął. Wrócił się do niej, ucałował w czoło i dopiero wszedł w głąb domu. Właśnie zasiał nadzieję w niej i w sobie.
Teraz musiał zadbać o to, żeby zakiełkowała... 

^^^^^

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro