» Rozdział 24 «

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Marek poprawił swoją odświętną koszulę i wrócił na ogród. Przywitał się ze swoimi dziadkami, którzy dotarli odrobinę spóźnieni. Adam w tym momencie położył na stole wielki talerz pełen mięsa z grilla.

– Częstujcie się. – Gospodarz wskazał na górę jedzenia.

– Najpierw się pomódlmy, poczekajmy na twojego teścia – przemówił ojciec. – Gdzie on jest?

– Nie wiem, chyba w toalecie. – Wzruszył ramionami, po czym przeniósł wzrok na Izę, której powieki niebezpiecznie się rozchyliły. Przeczuwała coś, jednak gdy zderzyła się z ciemnym spojrzeniem męża, szybko odwróciła głowę.

Zza płotu słychać było małżeńską kłótnię, Marek zerknął w tamtą stronę, ale w tym samym czasie pojawił się teść, więc spojrzał na niego. Przejechał językiem po zębach i wnętrzu policzka, lustrując siny policzek, pękniętą wargę i pomięte ubranie. Widać było, że Zieliński próbował doprowadzić się do porządku, lecz z marnym skutkiem.

– Co się stało? – Podniosła się jego żona, chcąc od razu zająć się mężem.

– Nieważne, siadaj – burknął do niej, zajmując swoje miejsce.

– Marek, czy możemy porozmawiać? – zwrócił się do niego ojciec.

– Teraz? Może zacznijmy jeść, zanim będzie zimne? – Znów odwrócił głowę w stronę płotu, skąd dochodziły niepokojące dźwięki.

– To niech zaczną bez nas.

Przerażający pisk dziecka przeciął powietrze. Wszyscy mężczyźni Pietruszewscy poderwali się z krzeseł. Podbiegli do płotu, oddzielającego ich podwórko od sąsiadów. Kompletnie pijany mężczyzna kłócił się z kobietą, a ich dziecko stało obok przerażone.
– Obiecałeś, że więcej tego nie zrobisz! Wynoś się! – krzyczała sąsiadka, a sąsiad szarpnął ją za ramię.

– Pogadamy w środku.

Dziecko zaczęło głośno płakać.

– Hej! – krzyknął Marek. – Zostaw ją i się uspokój.

– Wypierdalaj na swoją stronę i się nie wtrącaj.

– Idź się, człowieku, prześpij. – Starszy Pietruszewski położył dłoń na ramieniu syna, żeby móc go opanować w razie czego, a jednocześnie nadal próbował załagodzić sytuację z sąsiadem. – Daj im spokój. Po co to zamieszanie?

– Ile tu mieszkacie, żeby się tak się rządzić? – Pchnął kobietę w stronę domu, chociaż ta się broniła.

– A jakie to ma znaczenie, cymbale? – wzburzył się Marek, mimo że ojciec mocniej zacisnął rękę na jego ramieniu, dając znak, żeby się uspokoił.

– Taki jesteś cwany? Z sąsiadami chcesz mieć wojnę? – Lekko zataczający się mężczyzna, ruszył w stronę płotu.

Marek niewiele się nad tym zastanawiając, oparł już stopę o metalowe rurki, chcąc przeskoczyć na sąsiedni ogórek. Ojciec chwycił go mocniej, sycząc cicho, lecz zjadliwie do ucha:
– Ani się waż! Cała twoja rodzina patrzy!

Odwrócił się, jak na zawołanie, zauważając, że Iza próbuje zasłonić Anielce widok i jakoś ją zagadać, mimo że sama ledwo opanowywała drżące ręce i ramiona. Widział, że się zdenerwowała. Przemoc to ostatnie, na co miała ochotę patrzeć, sama jej doświadczając tak wiele razy. Dziadek stał o kilka kroków dalej, patrząc na niego z zawodem, a pozostałe kobiety wstrzymały oddech.

Adam pomógł ojcu odepchnąć Marka w stronę domu, sąsiada też starali się uspokoić, a ten widząc, że z tyloma mężczyznami nie miałby szans, spuścił z tonu, chociaż nadal próbował chronić swoją męskość, coś tam wygrażając pod nosem.

– Teraz na pewno musimy pogadać. – Starszy Pietruszewski złapał syna pod ramię, ciągnąc do domu.

Weszli do salonu, a za nimi Adam, dziadek i Zieliński, ciekawski tego, co się zaraz wydarzy. Stanął tak, żeby jak najdłużej nie rzucać się w oczy, co nie było trudne ze względu na wzburzenie pozostałych mężczyzn. Przepełniało go poczucie podniecenia z przyglądania się, jak Marek obrywa, tak samo, jak on oberwał od Marka.

– Oszalałeś? To twój sąsiad! – krzyknął ojciec. – Czy ty masz jakieś problemy z agresją?

– I co z tego, że sąsiad? Nie widziałeś, co wyrabiał? Tam było dziecko!

– Nie bądź hipokrytą, Marek. – Skrzywił się, robiąc krok w przód. – My się niby lepiej zachowujemy?

– Więc mam nie reagować, tak?

– Nie w ten sposób! – zapienił się ojciec. – Jak ty sobie wyobrażasz zatargi z sąsiadami, co? Jak się zrobi gorąco, to myślisz, że sobie zwołasz swoich chojraków typu Mareccy czy Matrys? Zemścicie się z zasłoniętymi twarzami? I co dalej? Cała ulica będzie huczała o tym, jaki jesteś niebezpieczny. Pomyślałeś o tym? Wszyscy zaczną cię obserwować, idioto, a my mamy pozostać niewidzialni! Tak się to robi. Sąsiedzi mają cię mieć za anioła, tak żyjemy. Jednak widać, że całe wychowanie, nauka i szkolenie poszło na marne!

– Widocznie tak... – Westchnął ciężko Marek, kręcąc głową ze zniewagą wymalowaną na twarzy.

– Ostrzegam cię. – Tata niemal pluł mu w twarz. – Jeśli się nie uspokoisz, zmuszę cię do przeprowadzki. Zamienisz domy z kimś innym, kto będzie umiał się zachować. Nie pozwolę na to, żebyś po raz kolejny niszczył siebie i wszystkich wokół, bo nie potrafisz oddzielić naszego świata od zwyczajnych ludzi. Już zapomniałeś, jak to się kończy? Konsekwencjami, Marek.

Syn ciężko przełknął ślinę, mającą smak porażki, żalu i cierpienia. Gdy już myślał, że zaczyna wychodzić na prostą, znów pozwolił, żeby demony zatopiły zębiska w złudnej nadziei na szczęśliwe i spokojne życie.

– Twierdzisz, że mam problemy ze sobą? A kto mnie od dziecka uczył agresji, co? – Buntowniczo się wyprostował, ale nawet nie zdążył zareagować, gdy dostał z otwartej ręki w twarz. Nie od ojca, a od dziadka.

– Teraz posłuchasz mnie. – Najstarszy z rodu Pietruszewskich złapał Marka za twarz, wbijając palce w miękki policzek. – Bycie Alfą to nie kara, a wygrany na loterii los. Należysz do najbardziej uprzywilejowanej grupy społecznej, którą kiedyś być może będziesz rządził. Nauczono cię jak się bronić, jak atakować, kilkanaście osób dbało o ciebie, odkąd wydałeś pierwszy krzyk. Potrafisz dokonywać rzeczy, o które nikt by cię nie podejrzewał. Jesteś silny, wytrzymały i twardy dzięki nam, dzieciaku. Wszystko, co masz, czego doświadczasz i jak wiele możesz, zawdzięczasz Wspólnocie. Za brak szacunku do ojca i brak opanowania otrzymasz karę. Znajdę ci kilka osób, które nauczą cię szacunku do codzienności. Każdego wieczoru będziesz zasypiał z wdzięcznością, że rano możesz samodzielnie wstać z łóżka i podejmować własne decyzje. Do pomocy chorym i niepełnosprawnym zawsze jest za mało rąk, ty im pomożesz. Posprzątasz kilka razy, naoglądasz się rozpaczy i niemocy, to spokorniejesz.

Dziadek puścił Marka i usiadł na kanapie.

– Kiedy mam to robić? – Wnuk rozłożył ręce, powstrzymując się od rozmasowania obolałego policzka. – Już się ledwo ze wszystkim wyrabiam.

– Przynajmniej nie będziesz miał czasu na głupoty. I nigdy więcej nie ucz nas, jak się wychowuje Alfy, dopóki żadnego nie wychowałeś. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak trudno nad wami panować. – Dziadek odsapnął głośno. – Teraz porozmawiajmy o tym, co zaszło między tobą a teściem.

– Dobrze ci się podsłuchuje? – Rozmowę przerwał Adam, a wszyscy Pietruszewscy spojrzeli na Zielińskiego stojącego cicho obok zasłony.

– Nie podsłuchuję, szedłem do łazienki. – Ruszył się z miejsca, kierując się w stronę schodów.

– Lepiej porozmawiamy innym razem. – Dziadek podniósł się z kanapy. – Jutro po pracy od razu przyjedź do mnie, Marek. A teraz chodźmy jeść, bo wszyscy czekają.

Grill dawno wygasł, więc nie było sensu zaproponować podgrzania posiłków. Frytki i pieczone ziemniaki, które wcześniej podała Iza, też stały się zimne. Wszyscy jedli w milczeniu. Marek zerkał na Izę, która ani razu nie spojrzała w jego stronę, siedząc obok Anielki. Opiekowała się nią i wszystko podawała, jakby wolała skupić na czymś innym, niż własnym mężu.

Spojrzał na stół, z którego niewiele znikało, jakby wszyscy chcieli mieć to jak najszybciej za sobą. Pochłaniał kolejne kęsy zimnego posiłku, a w środku przepełniał go żal, że z jego winy miły, niedzielny, rodzinny posiłek zamienił się w napiętą atmosferę. Znów wszystko zniszczył. Siał chaos, gdziekolwiek się pojawiał, w czyjekolwiek życie wkraczał. Nie chciał taki być, a jednocześnie czuł, jakby nie miał mocy, aby cokolwiek zmienić.

Zanim skończył jeść, zdążył wmówić sobie, że nie zasługuje na nic i na nikogo, żeby zaraz sam siebie besztać za słabość i użalanie się nad sobą, po czym znów pozwalał, żeby negatywne emocje w spokoju najadały się jego sczarniałym sercem. Marek kręcił się w kółko. I miał ochotę krzyczeć, żeby ktoś pomógł mu wyjść z labiryntu. Jednak żadne słowo nie opuściło jego ust.

Jak zawsze, postanowił zostać z tym sam.

– Komu kawy? – Iza zachowała sympatyczny głos, mimo że wokół czuć było cierpkość powietrza. – Pokroję ciasta. Już się nie mogę doczekać, aż spróbuję tego, które przyniosła Anielka. – Pogłaskała małą po głowie, uśmiechając się z ciepłem. Potrafiła grać. Och, tak. Jej mąż zauważył każdy szczegół. Rozgrzebany posiłek, który chyba nie smakował już nikomu z siedzących przy wielkim stole, zamrożone oczy, niepokazujące żadnych emocji poza spokojem. I fakt, że wciąż unikała jakiekolwiek kontaktu z nim.

Jeśli zrobili w tym małżeństwie kilka kroków w przód, to właśnie wrócili do punktu „Start".

Zaczął się temat dzieci. Najbezpieczniejszy z możliwych. Gdy kobiety wynosiły talerze, przynosiły czyste razem z kawą i napojami, Adam bujał swojego synka na rękach, opowiadając o ich codzienności, a ojciec pochwalał Anielkę za kolejne i kolejne postępy. Dziadek przyznał, że jest dumny z jej siły i uważa, że dorównuje swoim braciom. Na to stwierdzenie Marek uśmiechnął się z miłością do siostry. Też był z niej dumny i też uważał, że ta mała istota nosi w sobie wielką siłę. Może nawet większą niż on sam. Ona co dzień witała wszystkich z uśmiechem i cieszyła się z najmniejszej pierdoły. On za to pozwalał, żeby pochłaniał go gęsty mrok. Za każdym razem, gdy zauważał wątły promień światła, pozwalał, by ten zniknął.

Zieliński niewiele się odzywał. I dobrze, bo Marek nie chciał więcej kłótni na dziś, a bał się, że ten będzie próbował go sprowokować. I tak ledwo znosił jego dobry humor, który pojawił się nagle po tym, jak Marek oberwał do wszystkich Pietruszewskich. Z Zielińskiego aż biło samozadowolenie.

W końcu znów wszyscy usiedli. Mama i babcia najbardziej starały się stwarzać pozory. Chwaliły ciasto za ciastem, popijając je kawą, jakby się paliło. To było jasne. Każdy z siedzących tutaj, chciał jak najszybciej wyjść.

Zaczęli się zbierać przy pierwszej nadarzającej się okazji. Babcia poklepała Marka po ramieniu, a ten pochylił się lekko, żeby mogła pocałować go w policzek. W jej oczach dostrzegł zmartwienie o wnuka, ale też nieme wsparcie.

– Dbaj o siebie, chłopcze. – Odeszła, żeby pożegnać się z Izą.

Następnie podał dłoń ojcu, dziadkowi i bratu. Nie okazywali emocji, tak jakby nic się wcześniej nie stało. Jednak Marek wiedział, że to nie koniec tematu, nie odpuszczą mu. Ucałował Anielkę we włosy, kiwając jednocześnie głową bratu Izy. Żeby nie musieć żegnać się z teściami, wziął siostrę na ręce, pomagając zaprowadzić ją do samochodu. Prędzej odgryzłby sobie dłoń, niż podał ją Zielińskiemu. Przynajmniej dzisiaj. Wiedział, że nie będzie mógł zawsze unikać powitań i pożegnań.

Wrócił na pusty taras, przy którym jeszcze przed chwilą siedziało ponad dziesięć osób. To miał być w miarę miły dzień, chciał w końcu zrobić coś dobrego dla innych, a zostało mnóstwo jedzenia do wyrzucenia, brudne filiżanki z niedopitą kawą i okruszki po cieście. Tyle.

Iza przeszła obok niego, zbierając w milczeniu naczynia.
Odsunęła się, zamknęła, bała się go. Udawała, że mąż wcale nie stoi obok z rękami w kieszeniach. A te myśli ponownie wyżerały w nim wnętrzności.
W duchu przyznał rację swojej rodzinie. Nie radził sobie. Z niczym. Beznadziejny przypadek.

Kiedy tak bardzo się pogubił? I czy jest szansa, że jeszcze kiedyś się odnajdzie?


^^^^^

Hej, kochani ;)
Jak widać, wróciłam. Na początku będę dodawała jeden rozdział tygodniowo, dobrze?
Chyba że mnie strzeli wena, niczym piorun, to dam Wam znać 🤣
Tęskniłam ❤

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro