» Rozdział 2 «

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Szła ulicą coraz szybciej, niewielkie obcasy czarnych botków uderzały o nierówny chodnik. Starała się wymijać kałuże, chociaż w jedną niechcący wdepnęła. Poczuła wilgoć w bucie.

– Parszywa pogoda, parszywy dzień, parszywe życie – burknęła pod nosem sama do siebie, nie zważając na przechodniów.

Na co dzień nie była aż taką marudą, ale telefon od brata skutecznie wyprowadził ją z równowagi. Minęły ledwie dwa miesiące od śmierci rodziców, a oni bez przerwy się kłócili. O wszystko.

Pchnęła szklane drzwi, charakterystycznym ruchem strzepując krople z parasolki. Rozejrzała się po wnętrzu lokalu i zauważyła swojego brata, Igora. Był od niej o dwa lata straszy, a zdawało się, jakby nigdy nie dorósł. Z drugiej strony, miał więcej przeżyć w ciągu miesiąca, niż ona przez całe swoje życie.

– Witaj, siostrzyczko. – Uśmiechnął się, chociaż nie dostrzegła w nim ludzkiej sympatii.

– Cześć. – Odwzajemniła uśmiech również nie do końca szczerze.

Zamówili kawę, a gdy kelnerka odeszła przez chwilę uciekali od siebie wzrokiem, bo niewiele mieli tematów do rozmów. Nigdy się nie dogadywali, jakby żyli w dwóch różnych światach, chodzili różnymi ścieżkami.

Jednak ona czuła całą sobą, że coś wisi w powietrzu i nie były to tylko ciężkie chmury pogodowe.

– Musimy pozamykać wszystkie sprawy – odezwał się, gdy podano im filiżanki. Wzrok skupił na czarnym płynie.

– Tak. – Skrzywiła się Anita. – Zrobiłam wszystko za ciebie. Zorganizowałam pogrzeb, pozamykałam konta w banku, zamówiłam nagrobek. Teraz sobie przypomniałeś, że trzeba coś załatwić?

– Daj spokój. – Widocznie się zirytował, marszcząc czoło. – Czy ty zawsze musisz robić z siebie ofiarę?

– Zawsze to ja muszę odwalać za ciebie robotę. Powinieneś mnie wspierać.

– Ja też straciłem rodziców. – Wbił w nią grzmiący wzrok.

– I zostawiłeś wszystko na moich barkach.

– Skończ, bo mnie irytujesz. Ty miałaś czas, ja mam swoje sprawy.

– Jak zwykle...

Wziął głośny wdech, mając chyba ochotę zrobić siostrze awanturę. Nie wypadało przy obcych ludziach. Dlatego Anita wybrała bezpieczny teren, w domu znów unosiłyby się wyłącznie krzyki.

Odczekali moment, każdy pijąc swój napój. Musieli się uspokoić, żeby móc na nowo podjąć temat.

– Rodzice zostawili coś, co należy również do mnie – przemówił, a Anicie serce przestało bić, oblewając ciało gorącem. Wściekła się na nowo.

– Zabrałeś już telewizor i komputer.

– Masz drugi telewizor i laptop.

– Bogu dzięki, że mam na nie również faktury. Należą do mnie, sama je kupiłam. Ty za to zbierasz po rodzicach, co cenniejsze.

– Kurwa – przeklął cicho, pocierając twarz. – Z tobą się nie da normalnie rozmawiać.

– Da się, ale ty próbujesz mnie tylko wykorzystać.

– Wykorzystać. – Zaśmiał się cierpko. – Połowa wszystkiego należy w takim samym stopniu do mnie, co do ciebie.

– Szkoda, że nie pamiętałeś o tym, gdy trzeba było przygotować pogrzeb. Zostawiłeś mnie całkiem samą.

– A ty znowu to samo. – Przewrócił ostentacyjnie oczami. – I ty się dziwisz, że nie masz faceta? Każdy cię rzuca, bo jesteś nie do wytrzymania.

– Odwal się. Ty za to masz dzieci w każdym mieście.

– Właśnie. – Podniósł palec wskazujący w górę. – Dobrze, że wspominasz. Mam zaległe alimenty do spłacenia i rodzinę na utrzymaniu.

– To może weź się do pracy, takiej prawdziwej. Twojej ukochanej też się przyda. – Przekręciła lekko głowę, patrząc na brata z kpiną.

– A ty się może weź odpierdol, co?

Znów zamilkli, bo ich podniesione głosy zwróciły uwagę ludzi obok, łącznie z pracownikami. Anita spuściła głowę, ale podniosła ją po sekundzie, żeby nie pozwolić gorącym łzom płynąć. Została sama na świecie. Całkiem sama i nie miała wsparcia nawet od starszego brata, bo dla niego liczył się tylko zysk i własne sprawy.

– Sprzedajemy mieszkanie.

Te dwa słowa wbiły ją w krzesło. Miała wrażenie, że obraz się rozmywa, a ona spadnie na podłogę. I już się nie podniesie. Tak byłoby w sumie łatwiej...

– Żartujesz? – Nachyliła się, pytając piszczącym głosikiem, który był ostatnią deską ratunku, zanim zaleje się łzami.

– Nie. Sprzedajemy i kasą dzielimy się po połowie.

– Ona ci kazała? Ona cię nastawia przeciwko mnie?

– Och, daj spokój. Mogłaś się domyślić, że tak to się skończy. Przecież to mieszkanie rodziców.

– Ale ja mam dwadzieścia dwa lata, kończy mi się umowa o pracę, której ze mną nie przedłużą. Jestem twoją siostrą do cholery! Gdzie mam się podziać? Jak możesz mi to robić?

Ponownie się zdenerwował, mierząc ją zirytowanym wzrokiem.

– Nie rób scen. Zachowujesz się jak histeryczka. Dostaniesz swoją część, to sobie coś wynajmiesz. Mnie te pieniądze są bardziej potrzebne.

– Bo?

– Bo mam dzieci.

Opadła plecami o oparcie krzesła. Uleciało z niej całe powietrze. Pospiesznie wytarła zdradziecką łzę i ponownie nachyliła się w stronę brata z błagalnym spojrzeniem.

– Proszę, Igor... Daj mi więcej czasu. Muszę sobie wszystko ułożyć. Może wymyślimy coś innego?

– Niby co?

– Będę cię spłacała, tak jakbym spłacała kredyt hipoteczny. Ty dostaniesz co miesiąc zastrzyk gotówki, ja przejmę mieszkanie. Wszystko załatwimy u notariusza.

– Nie. – Pokręcił głową z uśmieszkiem. – Raty nie wchodzą w grę. Możesz mnie spłacić, jeśli chcesz i tam zostać. Wszystko mi jedno, ale dajesz całość doli.

– Skąd ja niby wezmę tyle pieniędzy?

– To nie jest mój problem. – Wstał, sięgając po swoją kurtkę. – Skontaktuję się z tobą, gdy emocje opadną. Za jakiś tydzień, wtedy ustalimy szczegóły.

Wyszedł, a ona oparła łokcie o biały blat, chwytając się za policzki. Wpatrywała się w jeden punkt, mając odczucie, jakby wciągała ją jakaś otchłań. Wszystko straciło sens. Nie widziała światełka w tunelu. Zrobiło się zbyt trudno. Odetchnęła całą sobą, próbując się otrząsnąć, ale nic nie pomagało. W końcu chwyciła torebkę, czując, że nie może tak wiecznie tkwić w jednym miejscu.

*****

Przy okazji odwiedzin w mieście Marek wstąpił na pobliski cmentarz, żeby zapalić kilka zniczy bliższej i dalszej rodzinie. Dla niego to było ważne. Nawet jeśli kogoś nie pamiętał, uważał, że poświęcenie kilku złotych i kilku chwil to nic takiego. A czuł się lepiej z tym, że odwiedził zmarłych.

Później pojechał do domu kuzyna, u którego się zatrzymał. Lubił ich. Niczym się nie wyróżniali, zwyczajna rodzina z dwójką pociech. On większość dnia w pracy, ona z dziećmi. Jednak tym razem jego wewnętrzny duch był zbyt naszpikowany negatywnymi emocjami, więc wszystko go irytowało. I krzyki dzieci, i telewizor, w którym na okrągło leciały bajki, a nawet niewygodne łóżko. Rozważał przeniesienie się do hotelu, jednak bał się to zaproponować, bo wiedział, że gospodarze poczują się urażeni, a wcale nie chciał sprawiać im przykrości. Pozostało mu jedno. Jak najwięcej przebywać poza domem.

Najpierw zadzwonił do kilku osób, później wstawił się ważne spotkanie. Dzień zleciał mu na wykonaniu planu ojca, a nic nie zmieniało się w jego planie. Co po raz kolejny budziło w nim niezadowolenie. Napisał do kuzyna, żeby się nim nie przejmowali, bo zje na mieście. Musiał pobyć sam. Potrzebował tego. Jednak nawet ciepły posiłek nie ukoił jego duszy. Postanowił więc pójść do pobliskiego kościoła.

Pogoda znacznie się pogorszyła. Chociaż padało już cały dzień, teraz dołączył wiatr smagający we wszystkie strony z dość dużą siłą. Poprawił kaptur kurtki, przyspieszając kroku. Patrzył w dziury na chodniku, żeby móc omijać kałuże i nie pozwolić kapturowi spaść.

Parasolką Anity wiatr tańczył według rytmu własnych humorków. W końcu wygrał wywracając ją na lewą stronę.

Zderzyli się na zakręcie.

Marek, jakby wybudzony z transu, chwycił kraniec wystających drutów parasolki, zanim ukuły go w tors. Spojrzał na dziewczynę, zauważając rozmazany makijaż i zaczerwienione białka, ale uznał, że to przez pogodę. Niebieskie tęczówki mieniły się w błyszczących oczach niczym szlachetne kamienie.

– Bardzo pana przepraszam. – Wpatrywała się w niego, czekając na reakcję.

– Nic się nie stało. – Uśmiechnął się do niej, uśmiechając się po raz pierwszy od wielu dni. – Uroki nieznośnej pogody.

Puścił jej parasol, wymijając dziewczynę. Po kilku krokach odwrócił się przez ramię, dostrzegając, że biedna nadal walczy z parasolką, której nie umiała zamknąć. Poddała się. Wolała moknąć, niż ponownie kogoś przypadkiem zaatakować. Pokręcił głową, kierując się w stronę kościoła.

Chciał poczuć się dobrze, znaleźć ukojenie. Dlatego usiadł w jednej z drewnianych zimnych ławek, patrząc na ołtarz.

– Wskaż mi osobę, której mam pomóc. Tą, która na to zasługuje. Daj mi jakiś znak.


^^^^^^

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro