» Rozdział 51 «

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Niecierpliwa @Oleanderka też postanowiła wykorzystać swój rozdział na żądanie.
Specjalnie sobie tak na koniec nagrody zostawiliście, łobuzy.  😈😄❤



Automat. Tak działał. Nadal nic nie czuł, jakby najadł się zbyt dużej ilości tabletek uspokajających. Poszedł pod ołtarz z trzymającą go pod ramię Izabelą. Wypowiedział słowa przysięgi, tak naprawdę wcale ich nie wypowiadając. Wsunął obrączkę i przyjął swoją, jakby nie chodziło o niego. Pocałował pannę młodą, brzydząc się samym sobą. Do niej nic nie miał, też robiła to wbrew swojej woli. Wcale się nie uśmiechał, gdy wychodzili przed kościół. Nie okazał radości, gdy obrzucono ich kwiatami, ani gdy na sali wzniesiono toast i składano życzenia. Musiał pocałować ją znów i miał wrażenie, że jego wargi są skamieniałe. Nie należały do niego, a do kogoś obcego, całkowicie mu nieznanego.

Nie zamierzał udawać szczęśliwego, bo od środka się spalał, rozpadał, gnił. Nienawidził wszystkiego... Nienawidził siebie. Nienawidził tego, kim się urodził.

A później zatańczył pierwszy taniec, nie patrząc na nikogo, bo teraz coś poczuł. Izabela była pierwszą kobietą, z którą tańczył i którą w ogóle dotykał po Anicie. Przymknął oczy, zazdroszcząc wszystkim ludziom na całym globie tego, że mogą wychodzić za mąż z miłości, że ślub jest celebracją szczęścia, a państwo młodzi pragną znajdować się wzajemnie w swoich ramionach. Jednak nadal grał. Brał udział w grze, na którą nigdy nie wyraził zgody. Cena za spokojne życie Anity.

Zerknął na swoją żonę dopiero przy obiedzie. Patrzył na nią wielokrotnie tego dnia, ale wcale jej nie widział. Była zdenerwowana, milcząca i spłoszona.
– Wszystko dobrze? – zapytał szczerze.

– Tak – wyszeptała i skinęła głową na potwierdzenie swoich słów.

– Nie bój się. Nie stanie się nic złego, obiecuję.

Uniosła głowę, patrząc na niego z niepewnością. Wyczuł z niej strach, więc uśmiechnął się. Może i wyszło mu to mało przekonująco, ale to przecież nie była wina Izy. Ona też nie chciała tu być.
– Ej, nie jestem taki zły, naprawdę. – Puścił jej oczko, widząc w niej ulgę, gdy posłała mu delikatny uśmiech.

Wykorzystał pierwszą nadarzającą sie okazję i usiadł obok samotnego Marcela, udając, że chodzi o wypicie toastu.
– Jak ona się ma?

– Naprawdę chcesz wiedzieć? – Marcel udawał niewzruszonego.

– Nie mamy czasu, zaraz wróci Weronika z łazienki, więc mów.

– Minęło już trochę czasu...

– Marcel – warknął ostrzegawczo, posyłając mu mordercze spojrzenie.

– Radzi sobie. Szuka mieszkania i rozmawiała z Tymonem o pozbyciu się garażu. Podnosi się powoli. Nie upija się, nie szlaja się po dyskotekach i nie szuka zastępstwa za ciebie. Chociaż...

– Chociaż, co?

– Coraz częściej odwiedza ją Damian, chyba wyczuł dla siebie szansę.

Marka wypełniła zazdrość. Ścisnął mocno usta, próbując ją w sobie zdusić. W końcu je otworzył, wlewając w siebie palącą wódkę. Chciał spłonąć żywym ogniem. Wyobrażał sobie, jak żółto-czerwone języki wypalają z niego wszystko, co ohydne. Urodził się ohydny. Urodził się członkiem Wspólnoty.

– Ty masz żonę, ona tylko przyjaciela. Na początku było ciężko, ale tyle już przeszła, że po tym też da sobie radę.

– Dotrzymujesz naszej umowy? – zapytał na szybko, widząc wracającą do stolika Weronikę. – Ty i Tymon, obiecaliście mi coś.

– Igor wyjechał do pracy za granicę. Dał jej spokój. Raki też ostatnio usiadł na tyłku. Nic jej nie jest i nic jej nie grozi, Marco.

– Dzięki. – Odetchnął z ulgą. – Pilnujcie jej, żebym ja nie musiał tego robić. Boję się do niej zbliżyć. Jest za wcześnie.

– Wróciłbyś do niej? – Marcel spojrzał podejrzliwie, chyba znając odpowiedź.

– Tak, ale ile razy można się z kimś żegnać? – Polał ponownie, mimo że Marcel nie tknął swojego kieliszka, i wypił do dna.

– Współczuję. Dobrze, że ja nie wiem, jak to jest... – urwał, gdy Weronika zajęła swoje miejsce.

Marek poszedł do łazienki, a gdy wracał, zauważył, że na jego miejscu siedzi Anielka na wózku inwalidzkim.
– To właśnie ślubna niespodzianka, o której mówiłem. – Ojciec poklepał go po ramieniu. – Może zostać tylko na godzinę i musi wracać do łóżka.

Na Marka po raz pierwszy od dawna spłynął spokój. Anielka siedziała obok Izy i wyglądało na to, że dogadują się ze sobą świetnie. Żadna z nich nie była spięta i zdenerwowana. Śmiały się szczerze.

– Gdy ty jesteś w porządku wobec mnie, ja wobec ciebie też, synu.

Marek ruszył w stronę siostry, wymijając tańczących ludzi. Zignorował też słowa ojca, bo nie udało się odbudować cienkiej więzi, która kiedyś ich łączyła. Przed oczami miał tylko ją. Swoją siostrę.
– Przyjechałaś specjalnie dla mnie? – Pochylił się, przytulając do siebie Anielkę. Ucałował ją w czubek głowy, a później kucnął obok.

– Tak – mówiła powoli, bo wciąż musiała intensywnie myśleć nad tym, co chce powiedzieć i jakich powinna użyć słów. Jednak w oczach wracała do zdrowia, a to cieszyło go najbardziej. Ostatnio tylko to go cieszyło.

– To niespodzianka dla ciebie. – Przełknęła ślinę, próbując znaleźć odpowiednie słowo. Mówienie okropnie ją męczyło, gdy trwało długo, a każdy chciał zamienić z Anielką choć kilka słów.

– Nic nie szkodzi. – Pogłaskał siostrę po policzku. – Cieszę się, że tu jesteś. Jeszcze wszystko mi opowiesz. Musisz ćwiczyć, a mnie zagadasz, zobaczysz.

Anielka spojrzała znacząco na małżonkę brata.
– Ja mam powiedzieć? – Iza wskazała na siebie. – No, dobrze. Uspokoiłam Anielkę, mówiąc, że ślub niczego nie zmienia i nadal będziesz spędzał z nią dużo czasu. – Zerknęła na Marka, a on wyczytał z niej kolejny strach. Obiecała coś jego siostrze, nie ustalając tego z nim, co mogło go rozgniewać. Żona nie miała prawa mówić mu, co ma robić.

– Coś czuję, że nie będę miał łatwo z wami dwiema, co? – Zaśmiał się, uspokajając tym Izę.

Anielka chciała zobaczyć, jak razem tańczą, więc Marek chcąc nie chcąc, spełnił to życzenie. Porwał żonę na parkiet, tym razem starając się wykrzesać z siebie więcej radości. I dla Izy, i dla Anielki. A udawanie nie było łatwe. Trzymanie w ramionach kobiety, kojarzyło mu się tylko z Anitą, co spowodowało kolejną walkę z ogarniającym go smutkiem.

Nieważne, do czego go zmusili... On wciąż kochał inną.

To z nią chciał tańczyć...

*****

Wesele dobiegło końca. Marek rozejrzał się po gościach, którzy utworzyli kółko, bijąc brawo młodej parze. Tymon nie przyjechał, chociaż dzwonił, przepraszał i życzył wszystkiego dobrego. Brzmiał, jakby coś się stało, ale nie był skory do zwierzeń. Za to pojawili się Mareccy i Marcel. I tylko w tym ostatnim znalazł nić porozumienia. Chociaż Marcel bił brawo równie głośno, jak inni, patrzył wprost w oczy Marka. I jak zwykle... Nie oceniał, nie komentował, po prostu był i rozumiał.

Dotarli do domu. Marek był w nim kilka dni wcześniej, chociaż wybudowany został dawno temu. Ojciec najlepiej ożeniłby go już trzy lata temu, a on wciąż przed tym uciekał. Pokazał Izie, gdzie mniej więcej, są jakie pomieszczenia, po czym zamknął się w łazience. Ściągnął koszulę, patrząc na swoje odbicie w lustrze. Pogłaskał tatuaż przedstawiający stokrotkę, a ból niemal rozrywał jego skórę na kawałki.
– Przepraszam – wyszeptał w przestrzeń. – Przepraszam, bo czuję, jakbym cię zdradzał. To cena za twoje spokojne życie, kochanie.

Odkręcił prysznic, pozwalając kroplom wody uderzać w skórę. Przełączył na deszczownicę, dając sobie czas na przywdzianie kolejnej maski. Nadal nie rozumiał, po co ta lekcja. I czego tak naprawdę miała go nauczyć? Pokory? Uczuć? Współczucia? Większego szacunku do kobiet? I dlaczego do cholery tęsknota boli tak bardzo?

Wyszedł z łazienki i wszedł do sypialni, a widok, który zastał, poraził go. Nie panował nad mimiką twarzy, więc cieszył się, że Iza stała ze spuszczoną głową. Miała na sobie biały koronkowy, lekko wulgarny komplet bielizny, a jej ciało krzyczało, że nie chce tego na sobie mieć. To do niej nie pasowało, nie było nią. Przebrali jego żonę, niczym dziwkę, chociaż przecież tak bardzo gardzili dziwkami. Wspólnota, jak zawsze, nie zawiodła w swej hipokryzji.

Zrobił krok w przód, a Iza zadrżała. Zastanawiał się, jak mocno spina mięśnie, próbując nad nimi zapanować. Sięgnął po szlafrok, który leżał idealnie złożony na rogu łóżka. Trzepnął delikatnym materiałem, rozprostowując go, po czym otulił ramiona przerażonej, zawstydzonej dziewczyny.
– Hej, spokojnie – wyszeptał. – Nic ci się nie stanie. Nie zrobię ci krzywdy.

Te słowa uderzyły w niego niczym młot. Oberwał nimi jak lodowatą wodą prosto z wiadra. Przysięga przed Bogiem 2.0. Marek właśnie miał przed sobą kolejną kobietę zniszczoną przez świat i kolejną miał szansę uratować.

Iza podniosła swoje spojrzenie pełne niezrozumienia i zagubienia, ale nie odezwała się słowem. Bała się powiedzieć cokolwiek, żeby nie zdenerwować Marka. Nie miała pojęcia, czego się po nim spodziewać. A może lubi przemoc i element zaskoczenia? Będzie miły po to, żeby bez ostrzeżenia potraktować ją brutalnie? Marek wyczytał z niej część wyniszczających lęków i pogłaskał delikatnie policzek.

– Usiądź. – Przysiadł na pościeli i poklepał miejsce obok siebie, a żona zrobiła to, co kazał. Nie ściągnęła z siebie szlafroka, ale też go nie zawiązała. Nic bez zgody mężczyzny. Marek widząc, jaki wrak człowieka siedzi obok niego, przełknął ślinę z ciężkością.
– Posłuchaj... Spędzimy ze sobą resztę życia, tak?

– Tak – odpowiedziała bezwiednie.

– Więc mamy masę czasu. Ty będziesz milczeć i nic nikomu nie powiesz, a w zamian za to, ja zamieszkam w drugim pokoju. Zgadzasz się?

– Ale – zaczęła w szoku, jednak od razu się przymknęła.

– Nikt się nie dowie, jeśli ty nie powiesz. Nie myśl, że z tobą coś nie tak. Jesteś piękna, naprawdę. Ale po co się śpieszyć? Powoli... poznamy się przez kilka dni. Ty przestaniesz się mnie bać... Zaczniemy od początku, małymi kroczkami. Co o tym myślisz?

– Naprawdę?

– Naprawdę. Najpierw bądźmy znajomymi, później czymś w rodzaju przyjaciół, a na resztę przyjdzie czas. – Złapał jej dłoń, przysunął do swoich ust i ucałował, po czym wstał, kierując się do wyjścia. – Śpij dobrze i spokojnie. Do zobaczenia jutro na śniadaniu. Jeśli tak poczujesz się bezpieczniej, możesz zamknąć drzwi na klucz. Nie obrażę się.

– Dobranoc – powiedziała do jego pleców.

– Dobranoc, Isia.

^^^^^

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro