3. zwei Gespräche

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

† od autora; radzę przypomnieć sobie trigger warning. będzie naturalizm. w gruncie rzeczy mniej więcej tu zaczynamy z właściwą częścią grozy.

Nadal dręczą cię koszmary?

Zwłoki wypełzające z rowów, padłe konie pożerane od środka przez węgorze, huki niszczące bezwzględnie bębenki uszne? Czujesz zapach stęchlizny obydwu wielkich wojen? Na pewno go czujesz. Tego zapachu się nie zapomina, snuje się za tobą jak pies, jak wielki, kudłaty kundel z sierścią pozlepianą jakimś bordowym okropieństwem, bardziej wygłodniały niż wierny, dlatego snuje się tak powoli, ale jednocześnie z poczuciem misji, widzisz je w płonących jak piece krematoryjne ślepiach, w ropie zdobiącej ich kąciki jak na siłę wciskane kamyczki.

Długo trwało, zanim przestałeś czuć jego odór na tyle, żeby wrócił do ciebie jakikolwiek głód. Bo wtedy jadłeś machinalnie i równie machinalnie zwracałeś, z gorzkim posmakiem żółci jak codzienna pigułka na języku, wbijająca się resztkami pomiędzy trzonowce.

Front? Ależ kto tu mówi o froncie? Nie tego potrzebowałeś i nie to dostałeś, chociaż powołano cię przez moment do rezerwy. Wykręciłeś się, żeby móc dalej zdobywać jedynie odrobinę czerstwy chleb dla matki i siostry, bo ojczym i tak zniknął gdzieś na wschodniej linii frontu? Rozumiem.

Kijów? Nie, tylko okolica i gangrena, musiało okrutnie cuchnąć, przyciągać muchy mimo jesiennej pory, mięso gniło na jeszcze żywych kościach, a później muchy zabrały się za jego zastygłe oczy. Zjadły je prawie w całości, a kąciki powiek oprószyły jakby śnieżkiem, serem na potrawie w restauracji, złożyły tam jaja, żeby kolejne musze pokolenie mogło pożreć oczy biednego Ludwika Kawki. Pamiętam, wasza matka płakała na list od jego dowódcy. Łzy jak ziarna suchego grochu spadały na szarą spódnicę. Nie mogę jej winić. Ty też nie. Rozumiem. Śnił ci się?

Spokojnie. Dalej przejdziemy tylko, jeżeli samemu będziesz na to gotowy. Nie musisz być gotowy w ogóle, to tylko próba. Nie, nie musisz mi opisywać tamtej drogi. Formalność. Nie przypominaj sobie o niczym, na co nie masz ochoty, nie jestem tu po to, żeby cię dręczyć.

Chcę pomóc zrzucić ci to z umysłu, żebyś tak nie majaczył i w końcu przespał więcej niż pięć godzin, Odetta już się o ciebie martwi bardziej, niż kiedy miałeś pobić się z wyrostkami spod Zielonej o względy tej flądry, Piórkowskiej. Jak to: nie pamiętasz? Spuścili ci takie manto, że pod okiem miałeś limo jeszcze przez trzy tygodnie.

Taki słaby uraz to nic po bliznach po nazistowskich pejczach zdobiących całe plecy, odgryzionym – tak, jesteś pewien – odgryzionym opuszku jednego z palców, byłeś głodny, nikt cię nie obwinia, sznurku, który czasami nadal czujesz wzdłuż nadgarstków, jakby zaraz miał ci wyciągnąć ręce ze stawów i zostawić je tak żałośnie dyndające po bokach tułowia, jak w całości połamane rączki tamtego chojraka z baraku naprzeciwko, pamiętasz, jak kość, różowa i ostra jak różany cierń, przebiła mu skórę i nie miał już sił wrzeszczeć, a jednak darł się jak opętany, dopóki miłościwy strażnik nie zdzielił go pałką w kark i nie uciszył na dobre?

Wróćmy do meritum, które z nas się tak rozgadało? Nieważne. W pociągu od dwunastej godziny wzwyż mało kto się odzywał, ba, nawet pochlipywanie cichło. Fekalia na butach? Obrzydliwe szczegóły, ale rozumiem, że nie możesz ich pominąć, nie przerywam, czekam. Tak jak tego, jak bardzo się tam dusiłeś, jakiś dzieciak z zapaleniem płuc, tak brzmiał, chyba się zadusił, nawet jeżeli miał twarz jakieś pół metra od hipotetycznego okienka wagonu.

Masz rację, możemy pominąć fragmenty o wszechobecnym pocie i smrodzie ciał, bo nawet najlepiej wypielęgnowane ciało w takim morzu innych zaczyna śmierdzieć doprawdy okrutnie. Rozsądnie pomyślane.

Masz ochotę na herbatniki? Wyglądasz słabo i nie chciałabym, żebyś osunął się na oparcie fotela.

Z kremem waniliowym albo konfiturą z moreli, częstuj się śmiało. Idealne do herbaty różanej. Dobrze będzie w takim towarzystwie wrócić za kolczaste druty ogrodzeń, bo nic złego nie dzieje się, kiedy trzymasz filiżankę z kwiatowym obramowaniem i wgryzasz się w chrupiące, złociutkie ciasteczko, a waniliowy krem osiada miękko na ciepłej od herbaty wardze, jak przyjacielski pocałunek.

Co ty wygadujesz? Tłuszcz człowieka? Tłuszcz ludzki jest żółciutki, jak bryląca się pod dłońmi kukurydza, mlaszcze łakomie, kiedy odrywasz go spod skóry. Z upływem czasu tłuszczu było coraz mniej, ale na początku dało się go zauważyć tu i tam. Na pewno pamiętasz, bo raz wzięli cię na flegera na zastępstwo i widziałeś, jak z dziewczynki razem ze szpikiem kostnym ucieka życie. Musiała tam trafić niedawno, nastolatka z głową pełną pomysłów, które dziwnym trafem po rozłupaniu czaszki piłą do kości (nie wolno się ociągać w obliczu badania) zmieniły się w szarawą breję, krzyczącą każdym zwojem krwi i ciemności głębi człowieka.

Nie rzygałeś wtedy już od dłuższego czasu, bo żal zmarnować rację jedzenia. Jeżeli teraz ci się zdarzy, wiesz, że to znak powrotu do normy, ewentualnie tego, że ciało pokornie przyzwyczaja się do nowych norm narzucanych batem przez zamieszkującego. Nie lubisz sobie tego przypominać, całej wojny. Żadnego detalu, żadnej oderwanej dłoni w rynsztoku, żadnego szczekania głodnych psów i ich późniejszego zamilknięcia pod triumfalnymi okrzykami w germańskim.

Nienawidzisz ich dialektów, akcentów, przyśpiewek i chrapliwych żartów, bo po czym innym mogliby się śmiać. Und der Teufel der lacht nur dazu, ha, ha, ha, ha, ha! Nie tylko on, co? Ironiczne? Nie, powiedziałabym, że niesmaczne w kontekście, ale to kwestia gustu. Bydlęta.

Byłeś poliglotą, na pewno łapałeś większość, chcąc czy nie chcąc. Odszczekiwałeś się? Wątpię. Byłeś mądry i koncentrowałeś się na przetrwaniu, bo nie wiedziałeś, co z Odettą, a ona zawsze była słodka i delikatna, jak taka mała różyczka, jako starszy brat musiałeś to zauważyć nawet przed polio. Nawet ja zauważyłam.

Byłeś grzeczny i tańczyłeś nieco pod rytm, na tyle, na ile pozwalała obrzydliwa breja ludzkich wydzielin na podłodze pod twoimi chodakami. Żeby to była tylko krew! Krew po jakimś czasie cuchnie już tylko metalem. A metal? Czym jest metal, jak tylko nieudolnym narzędziem, kiedy brakuje mu żywego człowieka do wprawienia w ruch? Zastanawiałeś się nad tym kiedyś? Ach. No jasne, spostrzegawczy jak czort też zawsze byłeś. Odetta miała rację, że poza lekką utratą zmysłów nic się nie zmieniłeś.

Co? Nie, nie. Odetta żyje, mówiłam ci już kilka razy. Ma polio, ale żyje. Nie żyje całe multum innych ludzi. Twój ojczym z gnijącą ręką, jak groteskowy obiad sprzed tygodnia zaległy w zlewie. Matka, jak dowiedziałeś się od siostry, zamarzła w ukryciu i chyba z braku jedzenia, miała palce jak patyczki lipowe i trzeba było zakopać ją naprędce w ogródku przed domem Smużyckich, był najbliżej, po wojnie ją ekshumowali, kilku innych też, ale już nikt nie chciał tam sadzić bylin i warzyw. Moja cała rodzina, ojciec z którym grałeś w palanta, matka, kuzynostwo, nawet babka, oni też nie żyją. Starci praktycznie na pył, uwierzysz?

Żyjemy ja, ty i Odetta. Trochę smutne. Nie, tak mnie naszło na refleksję. Ale ja nie muszę ci o niczym przypominać, prawda? Sam wiesz najlepiej. Serce ci się tłucze, bo chce potwierdzić, że Odetta żyje. Posłuchaj go. Rzadko słyszałeś bijące serca w ciągu tych paru lat.

Leda spojrzała na niego uważnie.

— Wszystko w porządku? Zamilkłeś.

Albin wbił krótko obcięte paznokcie niemal boleśnie we własne udo, co z tego, że skryte warstwą sztruksowego materiału. Sesje u Ledy odblokowywały fale wspomnień, ale na razie nie zauważył zbawiennego zaniku koszmarów, który zapowiadała. Niebieski salon stawał się chłodny, pasująco do jego dominującej barwy.

Gdzieś w tle tykał zabytkowy zegar, jeszcze ze zbiorów pana Lorenza, przywieziony bodaj z Anglii. Mężczyzna wbijał paznokcie do granicy ich możliwości, a jego towarzyszka obserwowała to z klinicznym niepokojem, przekrzywiwszy głowę w bok jak drzewo złamane podczas silnej burzy. Szmaragdy w srebrnej oprawie, to jest jej dzisiejsze kolczyki, migotały w świetle zza okna jak ślepka dwojga podstępnych stworzeń, Albin bardzo chciał przed nimi uciec albo chociażby się schować, nie wiedział dlaczego nagle szybciej oddychał i śmigał wzrokiem gdzie tylko mu mięśnie gałkoruchowe pozwoliły bez ruchu szyi.

— Albinie — podjęła ostrożnie, ciepłym tonem głosu, który niejednemu wracał trzeźwość umysłu. — Nie odzywasz się, od kiedy dzisiaj wszedłeś do tego salonu. Coś jest na rzeczy czy po prostu nie czujesz się wystarczająco do rozmowy? Ostatnie sesje szły prawie podręcznikowo. Jesteś przyjemnym w obyciu pacjentem i dobrze współpracujesz.

Zwrócił na nią spojrzenie ciemnych oczu, jednak zrobił to tytanicznym wysiłkiem.

— Nie wiem, czy to cokolwiek da. Ty już wszystko wiesz, a ja nie mogę mówić ani słuchać o tym wszystkim ani chwili dłużej, bo wszystko jest nie do zniesienia.

— Na pewno nie wszystko. Rozmawialiśmy też o rzeczach przyjemnych.

— Rzeczy przyjemne nie wrócą mi siostry, matki, ojczyma, tobie rodziny, całego mnóstwa innych spraw też nie wrócą. Nie dam rady. Chcę skończyć.

Nie musiał dopowiadać więcej. Leda nie zmieniła wyrazu twarzy.

— Ozdrowienie na umyśle może ci wrócić siostrę. Naprawdę. Pomogę. Odetta nie będzie dla ciebie halucynacją, znowu stanie się żywa i realna — zapewniła go, ostrożnie modulując głos.

— Nie wiem, czy tą całą terapią cokolwiek zdziałamy nawet po kilku latach, skoro miesiące nic mi nie dają. Nic a nic.

— Terapia uśmierzy ból, nauczy cię, jak sobie z nim radzić, ale go nie zlikwiduje. Do likwidacji potrzebna byłaby co najmniej procedura medyczna. Jest jedna, która może pomóc. Naprawdę pomóc.

Po raz pierwszy zobaczyła w jego ciemnych oczach migdałowego kształtu przebłysk nadziei. Niemal rozświetlił opaloną cerę do dawnego, miodowego odcienia.

— Udało ci się?

Ciemne oczy Odetty, przywodzące na myśl bezbronne leśne stworzonko, otworzyły się szerzej, jakby chciały jeszcze intensywniej chłonąć środowisko zielonego salonu w domu Ledy Lorenz. Sama Leda Lorenz natomiast uśmiechnęła się do niej zgrabnie, półgębkiem, jak mała dziewczynka, która bardzo chce zdradzić komuś sekret. Dym ćmił powoli z papierosa trzymanego przez jej przyjaciółkę, tak zdrowotnego jak i wszystkie inne.

Z zadowoleniem zażyła tabletkę kortyzonu i popiła ją czarną herbatą, koniecznie z połową łyżeczki taniego słodzika wewnątrz. Stać ją było na zwyczajny, dobry cukier, ale do słodzika miała lekką słabość, nie wiedzieć skąd.

— Jakimś cudem tak. To jest, po tylu miesiącach miałam nadzieję na jakiś postęp, ale wciąż miło go zauważyć.

— Skromna jak zwykle, kochanie — mruknęła Odetta, poprawiając wiązanie apaszki z nadrukiem w drobne listki. Była zamotana wokół jej szyi tak precyzyjnie, jakby odpowiadała co najmniej za trzymanie głowy kobiety na miejscu. — Mówiłam, że jak tylko skłonisz go do terapii, to będzie lepiej. Pogadaliście, pogadaliście i zaraz przestanie uważać mnie za wytwór wyobraźni! W końcu!

Leda dobrotliwie wykrzywiła wargi w uśmiechu.

— Przy terapii zajęłoby nam to jeszcze wiele spotkań, uwierz. Ale, wyobraź sobie, że istnieje mała furtka w tym murze psychiki, którą możemy ostrożnie i szybko przejść do sedna problemu. A Albin zgodził się na procedurę w najbliższym miesiącu, musimy tylko ustalić, co i jak dokładnie, żeby zaplanować rekonwalescencję. Jako, że to coś w rodzaju pionierskiego projektu, nawet bez ubezpieczenia nie musiałby nic płacić. A nawet jeżeli wygeneruje to jakieś koszty, jestem gotowa je ponieść. Potraktujcie to jako przysługę od dawnej znajomej.

Odetta rozchyliła lekko usta umalowane różową pomadką, która zostawiała nieeleganckie ślady na brzeżku jej filiżanki. Potem zamknęła je, jakby była aktorką i zapomniała, co powinna była powiedzieć. Albo marionetką w dłoniach rozgrzewającego się przed przedstawieniem lalkarza. Lalkarze zawsze uspokajali Ledę, dziwnym trafem w porównaniu do większości ludzi.

— Procedurę? — spytała w końcu.

— Procedurę. Nie bój się, jest bezpieczna, opisałam ją pokrótce bratu i ją zaakceptował, a wiesz przecież, że nawet przed przecinaniem wrzodów za młodu miał wstręt. — Wyciągnęła rękę nad stolikiem i ostrożnie złapała za przedramię kobiety, ściskając je niemalże czułym gestem. — Wiesz, że nigdy nie zrobiłabym czegoś, co może zaszkodzić tobie albo twojemu bratu. Chcę wam pomóc.

— Wiem, wiem, po prostu... Nie, to idiotyczne. Mówisz, że to bezpieczne, znasz się na tym bardziej ode mnie, a ja mam to kwestionować? Dlaczego? Nie mam racjonalnego powodu, po prostu boję się, że potem też mu się nie polepszy, a ty poczujesz się z tym jak z każdą porażką. A nie oszukujmy się, Lorelai, przegrywać to ty nie umiesz, czy w szachy, czy w życiu.

Wdzięczny zwykle śmiech Odetty na straszliwy ułamek sekundy zabrzmiał pusto w głowie Ledy, jak uwięziony skowronek obijający się bezmyślnie o gotyckie sklepienie katedry, usiane kolczastymi ornamentami pozującymi na pazury jakiejś nieodkrytej jeszcze bestii. A potem znowu było normalnie.

Normalny przerywnik. Każdemu zdarzały się chwile grozy.

Leda wzięła w dłoń filiżankę i upiła odrobinę herbaty, czując jak z języka znikał jej posmak zażytego przedtem leku, tak jak z głowy zniknęło jej przejmujące, czarne zimno.

— Masz mnie. Ale dzięki temu wiesz dobrze, że nie będę podejmowała wysiłków z góry skazanych na porażkę. Co powiesz na to?

Na całe szczęście, towarzyszka wydała jej się uspokojona. W takim stopniu, w jakim mógł ktoś postawiony w analogicznej sytuacji.

— Powiem tyle, że zdradzisz mi choćby nazwę cud–procedury, dla świętego spokoju, a potem wrócimy do tematu tego, że Albinowi się poprawia.

— Poprawi — skorygowała niemal pedantycznie. Odetchnęła, czując na sobie dziwną presję i dodała: — Lobotomia.

Słowo skojarzyło jej się z karmelkiem, słodkim i zawiniętym w eleganckie sreberko. Tak ładnie przesuwało się między zębami, po języku, owijało wzdłuż ścian jamy ustnej i spokojnie wsiąkało słodyczą w tkanki.

— Lobotomia — powtórzyła Odetta, niby to się z nią zgadzając. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro