5. Beginn der Genesung

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Kochanie, ale jak to: nie wiedziałaś, czy procedura przebiegła planowo?

Odetta strzepnęła odrobinę popiołu z papierosa niedbałym ruchem, kalając tym samym nieskazitelną do tego czasu biel popielniczki w zielonym salonie. Pachniała tak jak zwykle, sosnowymi igłami, teraz nabierającymi powoli gryzącej nutki dymu. Leda poprawiła swoją pozycję w fotelu po drugiej stronie blatu, zaraz po tym machinalnie zamykając papierośnicę. Zanotowała w myślach, żeby dokupić papierosów. Ostatnimi czasy jej wymagająca podleczenia przyjaciółka nader często gościła w tym pomieszczeniu, co naturalnie odbiło się na pieczołowicie uzupełnianych zapasach importowanych Lucky Strike.

— Nie mogłam mieć pewności, dopóki Albin się nie obudził, jak w przypadku każdej operacji. Inaczej — zmitygowała się, ucinając wątek. — Wiedziałam, że żyje i że od strony technicznej raczej nie doszło do żadnych komplikacji, ale mając do czynienia z operacją mózgu, dla potwierdzenia stuprocentowego sukcesu powinno się ocenić całokształt stanu przytomnego pacjenta. Odpowiedzi na pytania, świadomość otoczenia, tym podobne.

— Jak rozumiem, z Albinem wszystko się udało? I jak tylko uzna to za stosowne, może do nas przejść? — dopytywała.

Druga kobieta zawahała się jedynie przez moment, zanim na powrót przybrała na twarz uspokajający uśmiech.

— Bywa ostatnio zmęczony, jak pacjent po każdej operacji. Ale wszystko z nim w porządku.

— Domyślam się, że jest tym stanem wielce zniesmaczony? Pamiętasz jeszcze, jak w gimnazjum miał wyrywany ząb. Jak on biadolił, to niepojęte.

Leda pomyślała o młodym, szesnastoletnim Albinie, z rozczochranymi włosami, napuchniętym policzkiem, w zmiętej niebieskiej koszuli i obrażonym na cały świat. Kiedy wrócił do niewielkiego mieszkania państwa Kawka, ona i Odetta akurat próbowały sił w pieczeniu sernika na zbliżającą się rocznicę ślubu rodziców rzeczonego rodzeństwa. Lorenzowie nie mieli w zwyczaju podobnych spontanicznych wybryków, aczkolwiek zawziętość Ledy w podążaniu za instrukcjami miała swój duży udział w tym, że była dobrą osobą do wspólnego przygotowania jedzenia.

Uśmiechnęła się szerzej, przypominając sobie, jak brat jej drogiej przyjaciółki lamentował nad niemożnością spróbowania waniliowego kremu do dekoracji sernika. Wyklął wtedy chyba każdego dentystę w kraju i paru zagranicznych, tak dla pewności.

— Największy foch chyba mu przeszedł, ale nie liczyłabym na promienny uśmiech. Nawet, jeżeli już nie upiera się przy tym, że jesteś martwa i przyjął do wiadomości twoje polio. — Pochyliła się i czułym gestem położyła dłoń na kolanie towarzyszki, ciesząc się, że w parze z niedowładem nie szła utrata czucia. — Upieczemy mu eklerki i będzie jak przed wojną. Znowu będziecie razem.

Zęby Odetty błysnęły w szczerym, pełnym wzruszenia uśmiechu.

Leda Lorenz zdążyła posprzątać już niemal cały niebieski salon i przywrócić go do stanu przed wykonaniem w nim lobotomii. Jedynym, co pozostało, było płótno na stoliku, niemal tak czyste jak jeszcze blisko dwie godziny temu. I rzecz jasna leżący na owym płótnie pacjent, który jeszcze nie wybudził się z narkozy. W razie czego miała sole trzeźwiące.

Nie powinno tak być. Chloroform działał maksymalnie przez dwie godziny, jednak przy takim jego stężeniu mężczyzna powinien pozostać nieprzytomny przez ledwie kilkanaście minut, akurat żeby przeprowadzić szybki zabieg. Zgodnie z planem miał się już budzić! Żył, na pewno, klatka piersiowa pod przybrudzoną koszulą unosiła się i opadała rytmicznie, a tętnica na szyi pulsowała żywo, acz leniwie. Opalona skóra nie zaczęła szarzeć, a kończyny nie wyglądały na zesztywniałe, jak to nieraz u trupów bywa.

Przeszła nerwowo naokoło pomieszczenia, a koronkowe zasłony zafalowały, jakby przyczaiły się za nimi jakieś niewidoczne – i pragnące takowymi pozostać – istoty. Dlaczego on się nie budził?

Stanęła obok stołu, na wysokości głowy swojego pacjenta i jeszcze raz uważnie przeanalizowała jego twarz. Krwi w lewym oku było doprawdy niewiele, na pewno nie aż tyle, żeby zlepić ze sobą powieki. Podkolorowała jedynie ich brzegi, zachodząc odrobinkę na krawędź linii rzęs, gnieżdżąc się niedaleko mięska łzowego. Łzy zapewne wypłuczą ją bez problemu.

Z istnej pedanterii położyła kciuk na górnej powiece, po czym podciągnęła ją nieco wyżej, spodziewając się zobaczyć bezwolnie rozszerzoną źrenicę. Jednak nawet przy ciemnym kolorze tęczówek mężczyzny bez problemu zaobserwowała, że źrenica zwężyła się. Albin był przytomny.

Nie poczuła kamienia spadającego z serca prosto na przeponę, jednak zdecydowanie ulżyło jej, że wszystko przebiegnie względnie zgodnie z planem.

— Ach, już się obudziłeś. Jak się czujesz?

Kiedy puściła jego powiekę, ta nie opadła całkowicie w dół; zatrzymała się tak, że była teraz półprzymknięta. Prawe oko rozwarło się delikatnie, wprowadzając względną symetrię. Na powierzchni skóry przy krawędzi nosa nieśmiało toczyła się samotna, krwawoblada łezka.

Nie odpowiedział poza tym. Zapytała więc:

— Pamiętasz, dlaczego tu jesteś?

Także i przy tym nie doczekała się szczególnej reakcji.

Przez chwilę korciło ją, żeby zostawić mężczyznę samego sobie i w te pędy rzucić się do biblioteki, gdzie przeprowadziłaby dokładny rekonesans na temat pacjentów po lobotomii, konkretnie pacjentów tuż po zabiegu i zapoznać się jeszcze raz z ich możliwymi zachowaniami. Momentalnie się opanowała. To ona przeprowadziła operację. Była anestezjologiem, chirurgiem i pielęgniarką w jednym, więc nie mogła pozwolić sobie na niekompetencję.

Pacjent taki jak Albin wymagał przede wszystkim obserwacji i oceny psychologa. A tak się składało, że psycholożką była nawet z wykształcenia.

Przysiadła więc na brzegu blatu stołu, odrobinę marszcząc pokrywające go wykrochmalone płótno. Położyła ostrożnie dłoń na bicepsie mężczyzny, wyczuwając miękkie ciało przez materiał koszuli. Było zwiotczałe czy nie? Nie potrafiła stwierdzić.

— Albinie, możesz powoli wstać? Przejdziesz na sofę, będzie bardziej komfortowo.

Nie wykazał inicjatywy, jednak zrzuciła to na karb ogólnego osłabienia po koniecznym uśpieniu. Chwyciła za ramiona mężczyzny, zaciskając na nich palce z konieczną siłą, po czym spróbowała go podciągnąć w górę.

Uniósł się. Trudno było to Ledzie sklasyfikować. Wykazywał swoistą bezwładność, ale nie musiała użyć do tego całej swojej siły. To było coś w rodzaju bezwładności lalki, która porusza się w kilka określonych sposobów, jednak mechanizm jest na tyle stary i wyświechtany, że wystarczy do tego jedynie niewielki nacisk z zewnątrz. Albin poddał się jej tak, jak poddałby się niewielki strumyk wody dziecku bawiącemu się na plaży w budowę kanałów. Stawił ciut oporu, rzecz jasna, lecz mniej niż zrobiłby to ktoś martwy. Albo ktoś żywy i niechętny do współpracy.

Usiadł, zginając nogi prędzej z odruchu niż z realnej chęci. Kobieta zanotowała w myślach, aby doczytać to i owo o zwiotczeniach mięśni po operacjach albo po użyciu na pacjencie chloroformu. To musiało być to. Tłumaczyło także brak jakiejkolwiek, nawet mimowolnie formowanej mimiki.

Puściła ramiona towarzysza, stanęła z powrotem na podłodze, po czym stanowczym, powolnym naciskiem na uda spróbowała nakłonić mężczyznę do obrotu i być może pójścia w jej ślady. Płótno wraz z wymuszonym ruchem Albina pofałdowało się, wyglądając wtedy jak zmarszczki wywołane kolejnymi grymasami najbledszej istoty świata.

Nogi mężczyzny w końcu zadyndały z krawędzi stołu, kiedy ich właściciel pochylał się nad zgiętymi kolanami nieznacznie, jak rybak siedzący na skraju pomostu i szukający w głębinie porwanych przez morskie drapieżniki sieci. Może podejrzewał o to rekiny, a może mityczne syreny z kłami ostrymi jak rzędy sztyletów. Oczy miał dziwnie nieobecne, jakby intensywnie nad czymś myślał, a jednocześnie całkowicie dysocjował od własnego umysłu.

Leda zwróciła na to przelotną uwagę, jednak uznała to za dosyć standardowe u pacjenta otępienie. Przeciągnęła się, rozluźniając mięśnie w rytmie chrupnięć zesztywniałych stawów, a następnie z powrotem złapała za ramiona Albina.

— Pomogę ci — rzekła niemal automatycznie, wyłącznie dla rutynowego poinformowania pacjenta o jego stanie. — Chodź. Za parę minut będziesz żywszy i stopniowo zauważymy poprawę.

Liczyła podświadomie na skinienie głową, kontakt wzrokowy, w wyjątkowo optymistycznym scenariuszu na dobrze, chyba już mi się poprawia wypowiedziane drżącym głosem i okraszone namiastką uśmiechu formowaną w kącikach pogryzionych, zeschniętych warg. Tymczasem dostała jedynie pustkę w postawie, spojrzeniu, mimice. Mężczyzna był ludzką pustką, co prawda niepochłaniającą materii na swojej drodze, ale i tak zauważalną, jak dziura wydarta w płótnie landszaftowym.

Przeprowadzając go na sofę, utwierdziło się tylko w tym, że nie miała co nastawiać się na przełom, a przynajmniej jeszcze nie dzisiaj. Postanowiła, że da mu czas, kiedy narzuciła mu na nogi brązowy pled i otarła chusteczką okolice lewego oka z mieszaniny krwi i łez, leniwie cieknącej z samej gałki. Zostawiła mu nowy skrawek materiału na stoliku nieopodal, gdyby sam zechciał się nieco oczyścić.

Wróciła w stronę stołu i ściągnęła z niego zużyte płótno, które zamierzała dla formalności przeprać. Odłożywszy je na komodę, obok fioletowych hiacyntów kontrastujących z ogólną zielenią pomieszczenia, rzuciła jeszcze jedno spojrzenie na Albina. Nieruchomy i nieporuszony, jak sklepowy manekin albo wielka lalka o porcelanowej cerze.

Odniosła materiał do łazienki, gdzie w jednej z dwóch wanien na mosiężnych łóżkach na czyszczenie czekał już fartuch i maska higieniczna na twarz. Skrupulatnie zalała wszystko to wodą i pozostawiła do odmoczenia, w myślach już planując dokładniejsze pranie i obowiązkowe krochmalenie pod wieczór, kiedy będzie pewna że pacjent śpi. Następnie wytarła ręce pedantycznie w zielonkawy ręcznik i udała się do kuchni, skąd wzięła elegancką filiżankę z wymalowanym na niej rudzikiem i nalała do środka czystej wody mineralnej pozostałej jej z któregoś uzdrowiska.

Kierując się z powrotem do niebieskiego salonu, nie słyszała nic a nic, nawet poruszenia materiału na cudzym ciele. Tylko jej kroki w pustym domu. To jest, właśnie niepustym. Złapała się na błędzie myślowym. Podświadomie określiła to przejęzyczeniem Freudowskim, a po tym skarciła samą siebie w duchu za podobne teorie. Chyba schodziła z niej cała ekscytacja wywołana operacją i zmęczony mózg szukał odpoczynku przez spontaniczne wyrzuty dziwacznych zestawień słów i obrazów prosto do niej.

Rozważała to całkiem długo, jak na pełną profesjonalizmu, opanowaną psycholożkę. Przestała dopiero, kiedy przyszła pora na podanie filiżanki Albinowi.

— Ma specyficzny posmak, ale wspomaga kurowanie się po zabiegach takich, jak ten. — Uśmiechnęła się lekko, wyważenie. — Odetta na pewno kiedyś ci mówiła, krótko po wojnie spróbowała jej po raz pierwszy i była całkiem zadowolona z działania, jak na ówczesne początki polio.

Po wstępnej diagnozie jeszcze pozwalała Ledzie na niejakie skakanie wokół niej, licząc na cofnięcie się dolegliwości. Lecznicze napoje, zioła od znajomych mnichów, najnowsze medykamenty z Zachodu i z terenu Związku. Niestety, nie przyniosły efektu. Straciła władzę w nogach i nie pozwalała na nic więcej ponad ewentualne kupno lepszego wózka i okazjonalne częstowanie papierosami na wzmocnienie. Mimo wszystko dosyć mgliście pamiętała całość rozwoju choroby u przyjaciółki.

Albin nie przyjął naczynia, nie zaszczycił go nawet spojrzeniem. Leżał na sofie, a z oka spływała mu jak lepki miód czerwonawa wilgoć.

Leda westchnęła i odłożyła filiżankę z wodą na stolik, obok nietkniętej chustki.

— Zostawiam ci wodę, gdybyś czegoś potrzebował, nie wahaj się mnie zawołać. Będę wpadała do ciebie raz na jakiś czas, musisz odpocząć.

Nie kiwnął głową i nie spytał o Odettę, która wedle niego miała być martwa. Zupełnie, jakby to on przejął rolę zmarłego rodzeństwa, zasuszonego kwiatu między grubymi kartami pamięci ducha ożywianego jedynie rozmową tych, którzy jeszcze go pamiętali. Nie poruszał się, nie strzelał czujnymi, ciemnymi oczami na boki, jedynie czarne włosy tworzyły taką samą jak zwykle, mroczną aureolę pod jego głową.

Kroki kobiety rezonowały w powietrzu niebieskiego salonu, następnie przez korytarz i aż do gabinetu, w którym niepodzielnie królowało ciężkie, hebanowe biurko, spadek po jej dziadku, który jej ojcu wpoił miłość do rzeczy pięknych. Jak zwykle wydawało się tonąć w półmroku mimo zapalonych lamp, wielki, ciemny kształt pod jedną ze ścian, gdzie akurat nie stały wszelkiego rodzaju regały, sekretarzyki i witryny.

Usiadła na niewyróżniającym się krześle i sięgnęła po oprawiony w brązową skórę zeszyt, leżący tak jak zwykle w górnej szufladzie mebla. Otworzyła go w miejscu zaznaczonym przeznaczoną do tego granatową tasiemką, sięgnęła po pióro, po czym zaczęła pisać.

Po procedurze zastanowiła mnie apatia pacjenta. Minęło nie więcej niż trzy godziny od samego początku, więc powinien odzyskać przynajmniej część rezonu. Porusza się względnie samodzielnie, nie protestuje. Odmówił przyjęcia wody i nie wydaje się skłonny do otarcia twarzy z ewentualnego brudu. Można zrzucić to na karb wyczerpania wywołanego zbyt dużym stężeniem podanego mu uprzednio chloroformu. Błąd leży w tej kwestii po stronie lekarskiej, jednak skutki nie wydają się trwałe czy dokuczliwe. Powinno się przede wszystkim utrzymać gruntowną obserwację psychologiczną w celu oceny stanu pacjenta na bieżąco.

Przerwała i na moment zagryzła skuwkę pióra zatkniętą tymczasowo na jego niepiszącym końcu. Chciała dopisać coś jeszcze, zabrzmieć profesjonalnie, ale niezbyt sucho, oddać swoje emocje i równocześnie klinicznie podejść do problemu. Kluczem było zachowanie balansu.

Nie wiadomo mi nic o ewentualnym złym samopoczuciu mojego pacjenta, poniekąd ze względu na nonwerbalizm, jednak ze względu na brak wyrazu bólu goszczącego na twarzy asumuję, że miewa się dobrze. W każdym razie nienegatywnie. Gdyby zaszła taka potrzeba, mam przygotowaną morfinę, jednak zdecydowanie nie chciałabym jej użyć. Moim celem jest przede wszystkim pomóc pacjentowi powrócić do normalnego stanu rzeczy.

To była prawda. Leda naprawdę chciała pomóc.

Kilka pomieszczeń dalej upiorna łza w końcu ściekła ze skroni Albina prosto w jego ciemne włosy. Nie dotarła jednak do materiału podłokietnika sofy stojącej w zielonym salonie. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro