Rozdział 10 Śmierć na życzenie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Istnieje inna Sekcja?!

— Nie — odparł kategorycznie Michael, zupełnie nie przyjmując do wiadomości takiej ewentualności. — Percy zbyt kochał to miejsce, żeby komukolwiek je przekazać. Tego jestem pewien. O ile w ogóle darzył kogoś takim uczuciem.

Nikita nerwowo wypuściła wstrzymywane powietrze, z niekrytą ulgą uznając taką odpowiedź. Wszyscy wiedzieli, że Sekcja była dla Percy'ego jak jedyne dziecko, którego nigdy nie miał i władzy nad którym poświęcał całą swoją energię. Dziecko bez duszy, bez moralności, wychowane w agresji i zakłamaniu, bez krzty czułości czy ciepła. Coś ukrytego, z sercem w jego osobie i organami pieczołowicie działającymi, by utrzymać się przy życiu i zdrowiu. A dzieci nie powierza się w niepowołane ręce.

— Michael ma racje — Birkhoff jakby sam się ucieszył, mogąc potwierdzić jego słowa. W przeciwnym razie zniszczyłby pierwszy napotkany na swojej drodze przedmiot, nieistotne właściwie, że nie należący do niego. Pewnie nikt nie miałby mu tego wówczas za złe.

— Ale niestety nie mogę wykluczyć powiązania tej sprawy z Sekcją. Czarny jeździec ewidentnie działa według naszego starego protokołu, choć są pewne luki.

— Np. to, że skorzystał z uprzejmości siostrzeńca kwiaciarza. Nie wysyłaliśmy naszych do miejsc i osób niepowiązanych, bo w przeciwnym razie sprzątania i niepotrzebnych trupów mogło być znacznie więcej – powiedziała Sonya, poprawiając rąbek swojej sukienki.

— To pozwala mi myśleć, że za zabójstwem gubernatora stoi ktoś, kto nigdy nie przestąpił naszych skromnych progów.

Birkhoff otworzył swój laptop i rozłożył się na stole. Na blat powykładał przyniesione wcześniej, śmierdzące jeszcze świeżym tuszem wydruki i kilka map przedstawiającym podział kraju na stany. Jeden w przybliżeniu.

— Nevada łączy wszystkie tropy, jakie do tej pory zebraliśmy. Shadowbot wyrysował konkretną trasę przejazdu jeźdźca i wygląda na to, że jego lokalizator niknął tuż za granicą stanu. Co więcej, wasz genialny przyjaciel i wy zaraz poznacie jego tożsamość.

Zanim ktokolwiek zdążył zareagować na zapewnienia Seymoura, ten wstukał coś w klawiaturę, a na ekranie pokazała się kopia dowodu osobistego.

Wzrost kwalifikował poszukiwanego raczej do grupy niższych, a także drobniejszych i chudszych, czasem mniej precyzyjnie określanych mianem "żylastych". Już samo zdjęcie z zaciętym wyrazem twarzy pod ciemnym zarostem i równymi brwiami wskazywało na kogoś, komu lepiej nie wchodzić w drogę. Miał ciemne tęczówki, podobnie odcień skóry. W połowie Irańczyk nazywał się Reza Kalhor.

— Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek o nim słyszał — Michael pokręcił głową, łypiąc na co drugie słowo w dowodzie rozpoznanego. Wyglądał bardziej jak islamski zamachowiec niż amerykański agent-widmo. Może był jednym i drugim.

— Nie ma się czemu dziwić. Prawdopodobnie zostało to załatwione, zanim jeszcze zacząłeś swoją zmianę i nie było potrzeby wszczynać rozmowy na ten temat. — Birkhoff wzruszył ramionami. – Poza tym, nie dziwne, że ludzi jego pokroju werbowali wcześniej. Przy powstawaniu Sekcji, wyrzutki i narkomani byli najłatwiejszymi kąskami. Terroryści mogli się wykazać i utrzeć nosa nawet swoim.

Nikita od razu pomyślał o jednym z ostatnich zdań Kasima: "Kiedy odkryłem, że Percy nie ma honoru, przyłączyłem się do tych, których miałem zdradzić." Potem strzeliła mu w głowę.

O, jak bardzo miał rację.

— Może zbuntował się brakiem swobody? Dostał funkcję, licząc na coś zupełnie innego, jak Robbie?* Albo odbiło mu, przeżywając swoje życie w cieniu?

— Byliśmy jak tykające bomby — rzekła Nikita ze wzrokiem utkwionym gdzieś w przestrzeni. — Komuś w końcu musiało odbić.

Wiatr zza okna zebrał się w sobie i mocnym podmuchem zatrzasnął niedomknięte okno. Michael poszedł je zamknąć, a Sonya przyglądała się kilku plikom jednocześnie, przygryzając wargę. Atmosfera powoli rzedła, kiedy myśl o przypuszczalnym istnieniu pogardzanego miejsca opuszczała umysły zebranych. Pewne historie nigdy nie powinny się powtarzać.

— Co z tą rośliną? — spytała w końcu Nikita, dosiadając się do ich cybernetycznej pary przed laptopem. – Dalej sądzę, że to jakaś finezja zabójcy. Zwykle chodziło nam o możliwe zacieranie wszystkich śladów, nie zabawę w zgadnij, kto to.

— Kiedyś w kulturze kolor biały był kolorem żałoby. Teraz zwykle oznacza niewinność. Albo odnowę życia — zauważył Michael, opierając łokieć o drugie ramię. — Jakaś forma znaku?

— Raczej podpisu. Tacy jak on nie przejmują się odebraniem komuś życia. Podpisał swoje dzieło, bo nikt nie pozna jego tożsamości. Nie przejmuje się też, czy ktoś go z czymś powiąże.

— Trochę jak Colombiana — Birkhoff, widząc zapytanie na twarzach dziewczyn, kontynuował. — Taka zabójczyni z filmu. Za śmierć swoich rodziców po kolei wykańczała przydupasów kolumbijskiego mafioza. Zawsze zostawiała po sobie tylko kwiat — katleję — bo tak miała na imię.

— Brzmi jak Alex — Michael pokusił się o sprostowanie, które zaraz wpadło mu do głowy. — Tylko jej ojciec usiłował chociaż brzmieć, jakby wcale nie prowadził ciemnych interesów.

— Tak czy inaczej, pokusiłbym się o zwrócenie szczególnej uwagi na poligon atomowy w południowej Nevadzie. Wszyscy wiemy, że Percy i jego kumple lubili położyć łapę na pierwiastkach.

— A ponieważ Nevada leży na surowcach, Kalhor łatwo załatwił sobie rtęć — dodała Nikita, studiując topograficzną mapę, leżącego na północnym zachodzie stanu. Daleko od miejsca, w którym się znajdowali jak i od tego, z którego się wywodzili. Trudniej złapać wiążący je trop.

— Przykro mi to stwierdzić, ale chyba czas najwyższy skontaktować się z federalnymi — Birkhoff zamrugał i ziewnął, bo w gruncie rzeczy użeranie się z agentami FBI nie stanowiło dotychczas jego problemu. Częściowa, w dalszym ciągu trwająca anonimowość dawała mu poczucie swobody. — A ponieważ do czasu twojego egzaminu niektóre możliwości pozostają zamrożone — mówił, zwracając się do Nikity. — Tylko przez Abeleya jesteśmy w stanie zasięgnąć informacji z Agencji Obrony Przeciwatomowej. I powiadomić FEMA.

— No co ty nie powiesz — Nikita obrzuciła go spojrzeniem spod przymrużonych powiek i ustami wykrzywionymi w grymasie daleko odbiegającym od uśmiechu.

Nie była pamiętliwa, ale współpraca z kimś, kto wyraźnie się do niej nie kwapi, nie działała, bo zdrowa relacja buduje się wyłącznie poprzez wysiłek obu stron. Dlatego z niecierpliwością czekała na sądny dzień próby, w którym uwolni się od bycia zależną od równych sobie. Nienawidziła być zależną od nikogo.

***

Alex musiała poświęcić sporo czasu, żeby wytłumaczyć swojej gosposi, co stało się z drzwiami wejściowymi, częściami przedpokoju i salonu i nie napomknąć przypadkiem o prospectorze. Im mniej osób w tym siedziało, tym bezpieczniej. Właściwie i bezpieczniej, i wygodniej.

Nie uważała, że kłamstwo owocuje — jej wcześniejsze zawsze kończyły się fiaskiem albo po jakimś czasie ktoś i tak się dowiadywał. Jednak czy w ogóle było to kłamstwo? W Rosji nikt nie znał jej przeszłości, nawet matka, choć same z Nikitą uwolniły ją od wpływów Siergieja Semaka. Prości mieszkańcy brali ją za cudownie ocalałe dziecko świętej pamięci właściciela wielkiej korporacji, które przeszło piekło, by znów ukazać się w pełnej krasie jako chluba zmarłych rodziców. Dla bardziej nieufnych, dociekliwych i zasiadających na wyższych stołkach była rozpieszczoną pannicą, która nauczyła się paru sztuczek, biegając od czasu do czasu z bronią. Do pewnego stopnia takie szeptanki działały jej na nerwy, bo niepokorną może i zdarzało jej się zgrywać, lecz rozpuszczoną być mogła tylko przez czyściciela. Ojciec nauczył Alex trzymać język za zębami, co też w podobnych sytuacjach czyniła, pozwalając sobie jedynie na cyniczną, nieco protekcjonalną minę.

Telefon zawibrował jej w kieszeni spodni. Z westchnieniem sięgnęła po niego, przewidując Birkhoffa, ale spoglądając na wyświetlacz, westchnęła jeszcze ciężej.

Sam.

Przez ułamek sekundy pomyślała nad ponownym schowaniem komórki.

On na pewno zapyta, co u niej słychać. A ona znów skłamie.

Co miałaby mu powiedzieć? Że niedługo po jego wyjeździe odwiedził ją prospector? Że nie dała sobie rady, choć nic nie mogła na to poradzić? Że nie chciała, żeby wiedział, że go potrzebuje, a jednocześnie nie wiedziała, czy chciała go potrzebować?

Alex nie przyznałaby się, ale już parę razy przymierzała się, by zadzwonić i usłyszeć jego głos, choć nie zawsze miała pewność, jak powinna go nazywać. Nie zależało jej na imieniu, mimo że to podobno ono nadaje człowiekowi tożsamość. Liczyła, że odnajdzie to, kim czuje się naprawdę. Wyobrażała sobie, co czuł. W wieku trzynastu lat sprzedana dla nierządu była tylko Saszą. Po ucieczce była Alex — ćpającą heroinę, rozczochraną alkoholiczką, śpiącą po melinach. Kiedy przyjęła pomoc, stała się odszukaną i oczyszczoną przez Nikitę dziewczyną bez rodziców, domu i przyszłości. Decydując się na program, została agentką. Zjawą. Po uwolnieniu się spod wpływów Sekcji odzyskała miano Alexandry Udinovej, ale wciąż nie jej. Teraz była tym, kim powinna. Alex — ambasadorką ONZ, działaczką dobroczynną, przyjaciółką. Ocalałą.

Czy Sam, w którego umyśle mieszała Amanda, też potrafił spojrzeć na siebie z tej strony?

— Cześć — odebrała.

— Co słychać u pani ambasador? — spytał wesoło, tak jak przypuszczała.

— Raz lepiej, raz gorzej. — Zgrabnie uniknęła jednoznacznej odpowiedzi. Należało szybko zmienić temat. — Lepiej opowiadaj, co z pracą. Już się na tobie poznali, czy jeszcze wciąż ci ufają?

O, na przykład tak.

— Ej, nie drwij. Idziemy do przodu. Na razie jest nieco nudnawo, bo ci z wydziału D chwilowo przydzielili mnie do pomocy do C. Weryfikacja ludzi, bezpieczeństwo, takie tam... Bez fanfar, ale się rozkręcam. Liczyłem, że zaszczycisz mnie jakąś rewelacją. Chyba że pozwalasz mi się rozczarować.

Wtedy Alex zawahała się.

Może mu powiedzieć?

Oparła się o kuchenny blat, zahaczając kostki nóg o siebie. Wdech ugrzązł jej w gardle.

— Nie dziś. Pomęcz Birkhoffa, jak brak ci plotek. Z Nikitą i Michaelem rozpracowują zabójcę gubernatora. To chyb zakres twojej dawnej działalności.

Nie. Nie wyprowadzi go z błędu. Tym razem pozwoli mu się rozczarować.

Przez słuchawkę przeszedł szmer naburmuszenia.

— I co? Że niby mam ci uwierzyć na słowo?

Sama by sobie nie uwierzyła. Zdecydowanie za dużo o nim myślała. Nie wtedy, kiedy była w towarzystwie dyplomatycznym, na gorącej linii z Nikitą albo w leniwe popołudnie z Rozą w ogrodzie. Widziała jego twarz, leżąc w nocy w łóżku, spoglądając na sufit. Patrząc na poruszającą się sennie firankę, podobną do falującej tafli wody. Nie mogąc zasnąć podczas pełni, z księżycem wyzierającym zza pasma drzew. Z przestrachem zauważyła, że myślała o nim częściej niż o matce.

Wyobrażała sobie, że się ustabilizuje i wróci. Że zatęskni za nią nie dlatego, bo podźwignęłaby go do zmiany, ale dlatego, że sam podjąłby próbę. Nikt nigdy nie prosił go o radę. Nie starał się też zająć miejsca Seana, gdy ten skonał w czasie buntu sekcyjnych agentów na jej rękach. Nie narzucał się, ale potrafił wyłożyć człowiekowi prawdę, nawet jeśli oznaczało to, że go zrani. Alex zazdrościła mu tej bezpośredniości.

Olśniło ją, gdy ociągała się z odpowiedzią.

— Czasem muszę cię do tego zmuszać. Owen.

Zaakcentowała łagodnie ostatnie słowo. Rzuciła komórkę, która zatrzymała się na metalowej misie z owocami. Czuła się gorzej, bo kłamstwo przedarło jej krtań, ale zarazem trochę lepiej, bo dokonała wyboru. Przetrząsając we wspomnieniach postawy, decyzje i działania, zdecydowała, kim powinien być.

Powinien być Owenem. I ona zamierzała do tego doprowadzić. Jakimś sposobem.

***

Biuro Roberta Abeleya sprawiało wrażenie i wyglądało zupełnie jak jego właściciel — staro i brudno. Królował tam ten typ urządzenia, który Birkhoff nazwałby ulgowo miszmaszem, Nikita natomiast prostolinijnie — bałaganem. Pod szklaną ścianą, za którą ciągnął się korytarz wydziału, piętrzyły się kartonowe pudła, niektóre opatrzone podpisami, inne — bezimienne. Leżały na nich sterty szarych teczek zapinanych na wstążki, których nikt nie wiązał, więc wystawały spomiędzy kartek. Luźne zszywki, odseparowane części pieczątek i pojedyncze karteluszki z zapisanymi numerami telefonów znikały i pojawiały się na biurku rozganiane dłońmi dyrektora, który torował sobie miejsce na blacie, rozgarniając makulaturę na oba jego krańce, niczym pług czyszczący ulice ze śniegu. Palce miał duże i zgrubiałe. Podobnie brwi.

— Co więc udało wam się ustalić? — spytał Abeley, kontynuując porządkowanie mebla. Choć jego ruchy brały się głównie z chęci nieutrzymywania z kobietą ciągłego kontaktu wzrokowego.

Nikita oparła się możliwie najwygodniej na obitym granatowym zamszem krześle, niższym od fotela właściciela gabinetu, co sprawiało, że siedziała niżej od niego. Klasyczny zabieg, by onieśmielić gościa na swoim terytorium.

— Zapewne nie wiele więcej niż doniosło już panu FBI — odparła bez entuzjazmu.

— Poznaliście jego tożsamość?

— Być może.

— Zwodzi mnie pani — powiedział z rękami zaplecionymi pod brzuchem. Jego koszula opinała się na nim, gdy oddychał.

— Nie pana jedynego.
Znów szorstki ton.

Przez niedługą chwilę mierzyli się spojrzeniami.

— Ale dobrze, niech będzie. — Nikita dała za wygraną. — Zabójca nazywa się Kalhor. Nie znajdziecie go w aktach, bo posługuje się prywatnym lokalizatorem, zakodowanym gdzieś na terenie Nevady. Podejrzewamy, że może mieć związek z działaniami nuklearnymi na terenie poligonu atomowego. Oraz niestety naszą już nieistniejącą jednostką.

Abeley żachnął się.

— Nie sądzi pani, że bierze tę sprawę zbytnio do siebie? — Na jego twarzy wykwitł taki sam bezczelny uśmiech jak ten, który zaprezentował podczas ich pierwszego spotkania. — Nazywamy to czasem manią.

— Ja wolę określenie ostrożność — powiedziała cicho, ale każdy wyraz zdawał się ciąć przestrzeń.

Nie zdziwiło jej, że mężczyzna nie wyczuwał zagrożenia, ślęcząc w klimatyzowanym gabinecie, z którego wysyłał młodszych rangą żółtodziobów, by zbierali laury na wieniec dla niego. Miała wielką ochotę wygarnąć mu, że zachowuje się jak nadęty bufon i naigrawa z niej, bo dostał od losu lepszy start, ale potrzebowała dojścia na wypadek, gdyby Federalna Agencja Zarządzania Kryzysowego musiała przedsięwziąć jakieś kroki w tej sprawie. Wydusiła więc tylko, że zebraliby więcej informacji, jednak pewne dokumenty nie dotarły do nich na czas.
Brak skruchy też jej nie zaskoczył.

— Skoro już jesteśmy przy kwestii pieniędzy — rzekł, wygładzając krawat. — Moi ludzie dotarli do źródła przychodu zabójcy, czy jak tam mu na imię.

Nikita odchyliła głowę.

— Zamieniam się w słuch.

Po opuszczeniu loży szydercy kilka kart w jej pamięci znalazło swoje miejsca w odpowiednich szufladkach i miała nadzieję, że te, które w dalszym ciągu pozostawały na wpół otwarte, domknie po wiedzeniu z ostatnimi osobami, które mogły rzucić jej światło na kompletny obraz Phila Brodricka. Już wcześniej przeszło jej przez myśl, że może zamordowany wcale nie był niewinnym politykiem. Zresztą jak oni wszyscy.

Przejechała autem centrum miasta, zostawiając po prawej monumentalny gmach Kapitolu. Za szybą mijała trwający na swoim miejscu pomnik Jerzego Waszyngtona, otoczony przez Washington Monument Grounds — rozległe i zielone. Z Independence Avenue skręciła tuż przy wybrzeżu rzeki Potomak i Mauzoleum Lincolna w Ohio Dr Street. Skorzystała ze zjazdu Whitehurst Freeway, by zjechać na Canal Road, Foxhall i Hawthorne Street, prowadzącą ją bezpośrednio do Wesley Heights — stosunkowo jednej z mniejszych dzielnicy miasta, zamieszkałej przez tych, którzy mogli sobie pozwolić na nieco więcej luksusu.
Szkoda, że nikt jej nie oddał za paliwo.

Zaparkowała pod wskazaną rezydencją. Stylistycznie przypominała Biały Dom. Chronił ją kamienny mur o oldskul owym wykończeniu bramy wjazdowej. Podeszła do bramki, mrużąc oczy przed słońcem i zadzwoniła dzwonkiem.
Do środka wprowadziła ją gosposia w błękitnej, prostej sukience i fartuchu. Idąc wzdłuż boazerii, zakładała równo nogę za nogą tak, że nawet jej chód sprawiał wrażenie precyzyjnie dopracowanego. Poleciła Nikicie poczekać w korytarzu, nim zniknęła za drewnianymi, polakierowanymi na biało drzwiami. Kobieta została sama we wnętrzu pachnącym intensywnie stojącym nieopodal na kredensie bukietem lilii i jakimś środkiem myjącym. Nad meblem wisiało prostokątne lustro, ukazujące ponad łebkami kwiatów jej sylwetkę. Dwoma ruchami poprawiła marynarkę, którą miała na sobie i odrzuciła włosy za ramiona.

W porządku — powiedziała do siebie. Spojrzała w górę. Sufity we wszystkich pomieszczeniach były wysokie, dużo wyższe niż u niej w domu. I białe. Ściany z elementami sztukaterii również. Nie zdobiły ich żadne obrazy ani zdjęcia, jedynie kinkiety, pasujące do sztywno przytwierdzonych, złotych żyrandoli. Jej stopy zapadały się w miękki, gruby dywan, misternie docięty, by przykryć całą podłogę. Naniesione na nim wzory jako jedyne odznaczały się kolorem na tle eleganckiego wnętrza. Choć Nikita mieszkała w mniej okazałych warunkach — opuszczonych budynkach, pod ziemią albo w podmokłym lesie — trudno było jej przyjąć to miejsce jako zamieszkałe. Stwierdziła, że nie chciałaby tu mieszkać.

Zazgrzytał zamek, więc odwróciła się. Z pokoju po lewej powróciła gosposia, gestem wyciągniętej ręki wskazując, by skierowała się do pokoju dziennego. Stanęła przed stolikiem, na który przez okna z finezyjnymi parapetami sączyło się światło. Mimowolnie wsunęła dłonie do kieszeni, głęboko biorąc oddech. Woń lilii i tutaj była niemal dusząca.

— Dzień dobry. — Damski głos odezwał się za nią cichym echem.

Do salonu weszła dwójka młodych ludzi. Z daleka wyglądali jak para licealistów, ale kiedy się zbliżyli, Nikita zauważyła, że byli starsi. Ponadto wysocy i smukli. Od razu dało się rozpoznać ich pokrewieństwo. Mieli włosy o identycznym jasno-kasztanowym odcieniu z pasmami rudych refleksów przy policzkach, cienkie, różowe wargi i długie rzęsy. Różnili się nosami. Jego był prosty i wąski. Jej — mniejszy i lekko zadarty, upstrzony widocznymi piegami. Amy i Josh Brodrick.
Wymienili uściski dłoni. Jeden męski — silniejszy, ale jakby bez przekonania. Drugi damski — delikatny, lecz stanowczy. Usiedli całą trójką na kanapie pod ścianą.

— Dziękuję, że zgodziliście się ze mną spotkać — zaczęła Nikita, sądząc, że najlepiej będzie, jeśli od razu przejdzie do rzeczy.

— Spodziewaliśmy się, że w sprawie śmierci ojca w końcu ktoś się odezwie. — Głos Amy był ciepły i melodyjny. Nikita mimowolnie zastanowiła się, czy dziewczyna nie śpiewa, zerkając przelotnie na stojący po przeciwnej stronie pokoju fortepian. Od dawna nie słuchała niczyjego śpiewu. Sama też chyba nie potrafiła. Przynajmniej nigdy nie próbowała.

— Ale nie myślałam, że... będzie to pani — dokończyła, wyraźnie starając się nie zabrzmieć, jak ktoś osądzający gościa.

Nikita uśmiechnęła się.

— Wiesz, myślę, że nikt by o tym nie pomyślał.

— Ja na pewno nie — wtrącił chłopak, nie patrząc na nie.

— Josh — Amy pochyliła się w stronę brata z pobłażliwym wzrokiem. Prosiła go, by się zachowywał. On jednak tylko z powrotem zaczął bawić się zamkiem swojej bluzy w na wpół leżącej pozycji, oparty plecami o poduszkę. Nie chciał tu być.

— Co potrzebuje pani wiedzieć? — spytała dziewczyna, składając dłonie w zgięciu kolan.

No właśnie. Co powinna wiedzieć?

— Czy orientujecie się, czy wasz ojciec miał jakichś wrogów?

— Był politykiem. Posada gubernatora to ważne stanowisko. Tacy zawsze się komuś nie podobają — odparła dyplomatycznie Amy. Siedziała prosto ze złączonymi kostkami. Napięcie biło od niej na kilometr.

— Nie podejrzewacie nikogo konkretnego?

Josh prychnął po tym pytaniu.

— Ojciec miał autorytet, władze i pieniądze. Sądzę, że pojmuje pani, co to oznacza. Zazdrosnych o jego fuchę było na pęczki. Musielibyście przesłuchać wszystkich oponentów, którzy startowali z nim w wyborach, a i tak nic by to nie dało. Dorabiał się kolejnych zer po godzinach i mógł dużo. Każdy wolałby być na jego miejscu.

Chłopak zamilkł, wbijając szyję w oparcie kanapy. Nikita dostrzegła, jak zacisnął zęby. Ale także coś ponadto. Oczy młodego Brodricka wyrażały... urazę? Przełknęła ślinę.

— Czy Phil był uczciwym człowiekiem? — wypaliła, dokładnie mając świadomość, jak to pytanie brzmi. I że zadziała jak płachta na byka.

Specjalnie skoncentrowała się na reakcji Amy, która nawet nie zdążyła otworzyć ust.

— Jak pani śmie o to pytać?! — Josh odezwał się zamiast siostry, rzucając Nikicie mordercze spojrzenie. — Mam iść na pogrzeb własnego ojca, a pani zarzuca mi, że był oszustem?!

— Przestań! To nie ma sensu! — Od podniesionego tonu głos Amy zrobił się wyższy. — Dobrze wiesz, co robił! Wolał machloje od swojej rodziny. Zawsze kasa była ważniejsza od nas. Kłamiesz, bo chciał, żebyś mu pomagał, a ty jak pies się do niego szczerzyłeś, bo w końcu zwrócił na ciebie uwagę.

— Zamknij się!

— Nie! — Skupiła swoją uwagę na Nikicie. — Ojciec prał pieniądze. Nie potrafię powiedzieć, jak długo. Ale na pewno na tyle, bym mogła to zapamiętać. Wykonywał... dziwne telefony — urywała, marszcząc czoło, jakby usiłowała przywołać obrazy tamtych chwil. – Zamykał się w tym swoim gabinecie. Krzyczał wieczorami. Przychodzili do niego jacyś ludzie, żeby dokonywać transakcji.

— Wychodził ze skóry, żeby inni szanowali nasze nazwisko! — Josh poderwał się z miejsca. Jego głos niósł się przez dom. Pewnie słychać go było na ulicy. — Chciał nas chronić!

— Nie nas, tylko własny stołek! Dałby się zabić, byleby jego brudy nie zostały ujawnione. Dlatego matka odeszła. — Amy nie przypominała teraz uroczej nastolatki. Też stała wyprostowana, z zaciśniętymi piąstkami i wyraźnie zarysowaną żyłką na skroni. Na twarz wstąpił rumieniec. Zielone źrenice pociemniały.
Nikita czekała, uważnie obserwując rodzeństwo. Ich wzburzenie mogło podziałać na jej korzyść i oprócz obnażenia głęboko skrywanych lęków, odsłonić ważne informacje. Tak jak to właśnie miało miejsce.

— Josh — Amy złagodniała. Rozluźniła się jej szyja i ramiona. Delikatnie złapała brata za przedramię. Podnosząc na niego wzrok, wyszeptała: – Nie warto.

Chłopak nie patrzył na nią. Trząsł się. Usta miał rozchylone. Walczył w sobie, jakby rwący wicher szargał jego wnętrzem i wyciskał łzawą gorycz. Prawda skręcała go od środka.

— Powiedz, co wiesz, Josh — rzekła Nikita, wciąż śledząc rozgrywającą się scenę. — Będzie ci łatwiej.

Opcje były dwie. Dumny, zapatrzony w ojca, rozpieszczony naumyślnie dwudziestolatek zaprze się w zeznaniach. Skryje pod swoją skorupą frustracji i nic z niego nie wyciągnie, a bez tych zeznać sprawa utknie w martwym punkcie. Albo przyciśnięty do muru chłopak pęknie.

Josh opadł na miejsce. Gdy podniósł głowę, kobieta zobaczyła, że oczy miał przekrwione, jakby skóra paliła go od środka. Wyglądał żałośnie. Poddał się.

— Do ojca często przychodził jakiś... Gaines — wychrypiał, pociągając nosem. Wydawało się, że słowa tną mu przełyk i ich wypowiedzenie przychodzi mu z wielkim trudem.

— Jonathan Gaines? — spytała Nikita, pozwalając zmarszczce refleksji wpełznąć między brwi. Już słyszała to nazwisko. Jeszcze zanim zbyt wielu jej przyjaciół zginęło.

— Zna go pani? — Amy oderwała się od brata, by również na nią spojrzeć.

— Midas — wyszeptała. Wstała, jak gdyby ów osobnik pojawił się na ścianie nad fortepianem. Kolejna szufladka w jej umyśle właśnie się zasuwała.

— Kim był Midas? — zapytał Josh, z czerwonymi plamami rozrzewnienia na powiekach.

Nikita spojrzała mu w oczy, zamykając jednak usta. Patrzył na nią z przestrachem zupełnie, jakby rozumiał. Zanim wyszła, dostrzegła, jak siostra obejmuje go ramionami, a on chowa twarz w dłoniach i cicho płacze.

***

Stawiając pierwszy krok za bramą posesji, poczuła, że od dłuższego czasu wstrzymywała powietrze. Zakuło ją w piersi, kiedy przebiegła wzrokiem po kremowobiałych ścianach włości Brodricków. Wysokich stropach, wśród których rozgrywała się tragedia rodziny podzielonej przez pieniądze i oszustwa. Żal jej było Josha, bo pragnął on tylko tego, czego każdy wchodzący w dorosłość chłopak — uwagi rodzica. Nikita też nigdy go nie dostała. Dlatego uciekła od swojego przybranego ojca i matki, doznając agresji i traktowania godnego ścierwa do pomywania i sprzątania.
A mogła żyć inaczej. Mogła się zaprzeć. Uczyć, wyjechać, poznać kogoś. Dostać pracę, założyć normalną rodzinę, a jej jedynymi problemami byłyby wówczas wybór koloru firanek albo "kawa czarna czy z mlekiem?". Ale jedenastoletniej dziewczynce należało przecież wytłumaczyć pewne sprawy; odpowiedzieć na pytania. Nie kazać przynosić sobie piwa. Kto się wychowuje w patologii, patologią nasiąka.

Korzystnie, że droga z powrotem na Willow Street trochę się ciągnęła. Nikita jeszcze przez chwilę współczuła dzieciom gubernatora, które nie dość, że straciły ojca, to zostały obdarte z jakichkolwiek pozytywnych wspomnień z nim związanych. Fakty mówiły same za siebie, a umarli nie mogli już sami się obronić. Phil Brodrick był mistyfikatorem i złodziejem. Oszukiwał wszystkich, łącznie ze swoją rodziną, prawdopodobnie wykorzystywał metodę mieszania, czyli "podczepiania" pieniędzy pochodzących z przestępstw pod legalnie prowadzony biznes, próbował zaangażować syna, wykorzystując jego słabość. Paskudna sytuacja. A teraz, gdy do intrygi dołączył Midas — jako ten ostatni puzzel — układanka została ukończona.

— Birkhoff? — Nikita przełączyła telefon na tryb głośnomówiący i położyła na półeczce pod radyjkiem. — Przyszło coś z FEDU?

— Joł, Nikkie. Biuro polowe ostrzegło agencję, ale i tak na razie nie mamy dowodów, więc to musi wystarczyć. Odpisał za to Cyrus. Chwilka...

Kobieta zdążyła akurat zmienić pas i minąć niedawny zjazd.

— Nie spotka się tym razem, bo jeszcze się organizuje i nie chce ryzykować, ale potwierdził nasze przypuszczenia. Skonsultowałem z nim znalezioną amunicję i domniemane powiązania z poligonem nuklearnym. Słysząc o Nevadzie, mina trochę u zrzedła. Przesłał mi pliki kompleksu tego poligonu. Pogłoski się potwierdzają.

Nikita kiwnęła głową, przygryzając wargę.

— Daj Michaela i Sonyę na głośnik. Chyba rozwikłałam tę zagadkę.

— Dobra... już. Mów co masz.

— Midas — rzuciła, hamując na skrzyżowaniu. — Mówi wam to coś?

— Zarząd? — pytanie Sonii zniekształcił telefon. — A co oni mają z tym wspólnego? Przecież wszyscy nie żyją.

Nikita pomyślała, że umarli często maczają palce w teraźniejszych wydarzeniach, mimo że praktycznie nie mają ku temu możliwości.

— Brodrick był klakierem Gainesa. Prał razem z nim pieniądze, na których korzystali obaj. Gaines opowiadał się za Percym, kiedy ten potrzebował głosów na spotkaniach Zarządu, by pomnażać kapitały Sekcji, na dodatek zwiększając własny majątek. Kiedy Sean, chcąc chronić matkę, która też przecież była częścią Zarządu, zabił Gainesa, nikt już nie patrzył Brodrickowi na ręce. Poczuł się bezpieczniej.

— Tylko dlaczego gubernator zginął, skoro zagrożenie minęło? — domniemywał Michael.

Nikita skręciła kierownicę, przypominając sobie szczegóły rozmowy z dziećmi mężczyzny.

— Bo taka była umowa — wydusiła. — Z tego samego powodu rosyjscy szpiedzy łykają arszenik, który zawsze noszą ze sobą. Amy powiedziała, że ojciec wolałby umrzeć, niż zszargać sobie reputację. Zbyt wiele by go to kosztowało. Dogadał się z Percym w razie, gdyby coś poszło nie tak. Ludzie Abeleya wykryli, że Czarny jeździec wybrał pieniądze właśnie z konta Brodricka. Przypadek? Nie wydaje mi się.

— Wiedział, że umrze — wychrypiał wreszcie Michael z poczuciem odkrycia.

— Nie wiedział tylko, kiedy — dopowiedziała cicho, zatrzymując się przed przejściem dla pieszych. — Mniejsza jednostka dokonuje krucjat na pozostałych pobratymcach Sekcji.

— Niedobrze — stwierdził Birkhoff neutralnym tonem.

— Nie da się ukryć. — Nikita stanęła na ostatnich światłach przy Alei Niepodległości. Gdzieś po drugiej stronie usłyszała dzwonek.

— Poczekajcie — Michael poszedł otworzyć drzwi. Wyprostował się, widząc za nimi Dina.

— Pojawił się — rzucił chłopak od razu. Przełknął ślinę, wczepiając palce w ściągacz przy rękawie.

***

Plan był dziecinnie prosty. W porównaniu z innymi misjami, które skrupulatnie organizowali, wypadał wręcz banalnie. Żadna brudna robota, zero przypuszczalnych ofiar. Łatwa, nieskomplikowana inwigilacja, czyli innymi słowy — podsłuchiwanie. Siostrzeniec kwiaciarza wykonał swoją część zadania, powiadamiając zespół o ostatnim spotkaniu z zabójcą, który miał wywiązać się z umowy i wypłacić mu ostatnią działkę za przechowywanie sprzętu w jednym z niestrzeżonych garaży przecznicę od ciągu sklepików przy głównej ulicy. Zadaniem Nikity i Michaela było skrycie się wewnątrz i umieszczenie nadajnika na jego ubraniu, torbie, motorze lub czymkolwiek innym, co zabierałby ze sobą, by śledzić jego ruchy i zaznaczyć drogę do bazy. Co mogło pójść nie tak?
Zgłosili potulnie swoje zamiary odpowiednim osobom ze FBI. Zgodzili się. Jedynym minusem okazała się konieczność kontroli biura polowego.

Późnym popołudniem następnego dnia bohaterowie i niestety, Robert Abeley chowali się skuleni za stertą złomu w średniej wielkości garażu, czekając na Irańczyka. Za winklami innych hangarów czaili się uzbrojeni federalni, w razie gdyby ktoś otworzył ogień, ale nie dlatego Michael i Nikita czuli się bezpiecznie. Głos Birkhoffa dźwięczał im w słuchawkach, a on patrzył na nich z góry oczami satelity.

— Kiedy zabójca wejdzie, niech się pan nie wychyla, nic nie mówi i się nie rusza — poinstruował dyrektora Michael, który sam nie rozumiał, po co wlekli za sobą tego faceta. Jego obecność w najlepszym wypadku mogła być po prostu uciążliwa, w najgorszym — szkodząca. Do drobnych i wiotkich nie należał i choć strzelać zapewne potrafił, refleks z pewnością na nic by się zdał. —  Dopóki nie ustalimy, że zagrożenie minęło, nie wolno panu wzywać posiłków. W przeciwnym razie spłoszą go, gdy otworzą ogień. Nikita przyczepi nadajnik i rozejdziemy się w pozornym pokoju.

— Ależ oczywiście. Panie przodem.

Na jego gestykulację dłonią kobieta przewróciła oczami. Należało szybko zamknąć sprawę, bo po każdej przychodziła kolejna. Ktoś inny popełniał przestępstwo. Ktoś odbierał komuś życie, ktoś się mścił, ktoś znowu "sam się o coś prosił". Taka trochę robota głupiego.

Ich uwagę zwrócił zgrzyt unoszącej się metalowej blachy garażu. Nikita wyjrzała jednym okiem na dwie męskie sylwetki, obleczone w słoneczne światło. Din i Kalhor weszli do środka. Mężczyzna w wejściu ustawił też motocykl.

— Masz tu całość i pamiętaj, że nigdy mnie nie widziałeś — odezwał się twardo i z wyraźnie kaukaskim akcentem Reza, jakby rzucał o ziemie kamieniem. Ręką odzianą w rękawicę podał chłopakowi plik banknotów. — Nie powiem ci, co się stanie jeśli mnie wydasz.

Din pokiwał pośpiesznie głową, patrząc na agenta pakującego do czarnej torby różne zawiniątka, które rozpoznawał jako bynajmniej nie upominki dla rodziny. Mógł go zabić w każdej chwili. Drżąc od pasa w górę, wcisnął pieniądze do kieszeni.

Nikita stwierdziła, że już czas. Gdy Kalhor stał do niej tyłem, dwoma bezszelestnymi krokami przemieściła się na lewo za przykryty jakimś materiałem stelaż. Mogło to być pudło. Cały czas mając na oku nabywcę i odbiorcę, wsunęła się w kuckach między nie a ścianę, tak jakby chciała je zamknąć w uścisku. Michael cały czas trzymał rękę na pistolecie przy boku. Na wszelki wypadek. Zostało tylko wyciągnąć ramię i przyczepić nadajnik do pojazdu.

Nie udało się.

Z zewnątrz padły pierwsze strzały i krzyki, nim nieznany mężczyzna wleciał w Kalhora, przewracając go na ziemię. Nikita zamarła w pół kroku. Zabójca naraz wziął napastnika za jakiegoś przysłanego glinę, bo wydarł się w stronę młodego:

— Ty szczeniaku!

I już wycelował w jego stronę gnat. Nikita w porę jednak przyszpiliła jego bark. Strzeliło tuż za łydką Dina, który o mało co nie zemdlał. Obcy zdążył już oberwać od Irańczyka. Nie przypominał kobiecie nikogo, nim nie zauważyła jego munduru.

— Uciekaj! — zawołała do siostrzeńca kwiaciarza, blokując nadchodzący cios głowicą pistoletu, strzelającego tym razem kilkakrotnie w sufit. — Każ innym się wycofać!

Młodemu nie trzeba było powtarzać dwa razy. Wybiegł na szosę tnącą rzędy garaży. Kurzyło mu się spod butów. Wyciągnął ramiona w górę, gdy łypnęły na niego uzbrojone, czarne sylwetki.

— Michael, to nasi! — zadarła się, łypiąc raz jeszcze na nieprzytomnego funkcjonariusza FBI.

— Mikie? Mikie, co tam się dzieje?! — Birkhoff przedzierał się w słuchawce przez rumor starcia. Nie mógł skorzystać z żadnych kamer, więc komputer pokazywał mu tylko ilość osób. Poruszające się, kolorowe plamy ciepła.

— Mamy drobny kłopot! — odkrzyknął, odwracając się i widząc za sobą Abeleya ze słuchawką przy uchu. Zmarszczył brwi, obrzucając go jednym ze swoich najbardziej pogardliwych spojrzeń.

Pieprzony kretyn.

Walka liczyła się w sekundach. Nikita wybiła broń napastnikowi, po czym kopnęła centralnie w kolano. Wydał z siebie coś na kształt jęku, ale zacisnął palce na jej przedramieniu i wymierzył w policzek. Zapiekło. Wykręciła mu lewą rękę, pociągnęła i przerzuciła przez bark. Mężczyzna upadł, ale zabrał ją ze sobą na podłogę. Zrobiło się bardzo ciepło, jakby ktoś podkręcił ogrzewanie o kilka stopni, choć brama garażu w dalszym ciągu pozostawała otwarta. Na zewnątrz wydobywały się razy, stękania i szurgot. Michael przyłączył się za moment, chwytając napastnika za, by pomóc Nikicie, która miotała się z nim po ziemi. Odciągnął go do tyłu. Zbyt blisko. Prosto zasadził jej uderzenie w szczękę. Żółć podeszła kobiecie do gardła, a szyja odskoczyła do tyłu. Nagle z boku wypadł Abeley strzelając Kalhora nieudolnie w twarz. Ten bez mrugnięcia kopnął i jego w podbrzusze, nim Michael zablokował jego kostkę, a Nikita wymierzyła cios kolanem w nos. Krew obryzgała jej ubrania i posadzkę. Kalhor przyduszał już Bishopa za plecami.

Tym razem Abeley ponownie wtrącił się do bójki, wpadając bokiem w Irańczyka.

— Nie! — urwało się Nikicie, gdy mężczyzna dojechał pod ścianę, gdzie wcześniej upadła jego broń. Wycelował i wypalił.

Robert Abeley potknął się, lecąc na ziemię z metalowym stelażem. Na koszuli rozlała się ciemna, krwista plama.

Nikita przypomniała sobie o nadajniku.

— Michael! — zawołała, chcąc rzucić mu malutkie urządzenie, które wcisnąłby mu w kurtkę, podnosząc za fraki do pionu. Irańczyk tym razem zacisnął przedramię na jej krtani.

Kuźwa, czy on ma dziewięć żyć?!

Krtań boleśnie się zginała. Chciała ugryźć go przez materiał, ale Bishop był szybszy i kopnął go między nogi.

Rozległ się urywany lament. Michael wrócił do broczącego posoką dyrektora.

Kalhor wykorzystał sytuację i puścił Nikitę.
Wyciągnął motor spomiędzy bramy. Zawył silnik. Kobieta w ostatniej przewróciła się na brzuch i uniosła, by zahaczyć nadajnik o pojazd.

— Birkhoff! Namierzaj! — wrzasnęła, wyczołgując się za odjeżdżającymi na zapiaszczone płyty.
Oddychała ciężko, nierównomiernie. Przełyk palił. Oparła się dłonią o metalową framugę bramy. Twarz wykrzywił jej grymas wycieńczenia.

— Wezwijcie karetkę!

*** 

Robert Abeley oraz ranny agent zostali natychmiast przetransportowany do szpitala zaraz po strzelaninie. Stan dyrektora lekarze ocenili jako ciężki, lecz stabilny. Kula trafiła w brzuch u dołu z lewej strony, nie uszkadzając jednak jelita. Zabieg usunięcia pocisku nie trwał aż tak długo, jak można się było spodziewać. Jeszcze tego samego popołudnia dyrektora biura polowego przewieziono na salę obserwacji. Miał niebywałe szczęście w nieszczęściu.

Nikita i Michael czekali w czasie zabiegu, opierając się o niewygodne siedziska na korytarzu na intensywnej terapii i odpoczywając po nieszczęsnej konfrontacji. Pielęgniarka opatrzyła także ich oboje. Michael bardzo nie ucierpiał; wrócił bogatszy o kilka siniaków. Jedną rękę wsunął pod głowę, żeby się na niej oprzeć, a drugą przykładał Nikicie woreczek z lodem do łokcia. Ona siedziała pochylona do przodu z drugim woreczkiem, chłodzącym jej zesztywniałą żuchwę. Ból promieniował do ucha i policzka. Pod szyją miała podrażnione szramy.

Po operacji podszedł do nich młodszy nieco asystent dyrektora. Jak się okazało — z pretensjami.

— Jak to utrudnianie zadania? — spytała Nikita, ściągając nerwowo brodę. Szczęka zakuła ją silniej.

— Przelotnie zasygnalizował, że zabronili mu państwo podejmować działania — odparł zuchwale, ściskając skórzany notes, z którego wystawały pojedyncze kartki. Sztywne formułki i koszula zapięta pod samą szyję wskazywały, że zgrywał ważniaka.

— Kazaliśmy mu się nie wychylać — powiedział Michael powoli, z twardym naciskiem na każde słowo i błyskiem chłodu spod przymrużonych powiek. — Nic by mu się nie stało.

Asystent przeniósł ciężar ciała na pięty. Nie zamierzał odpowiadać. Nikita natomiast zauważyła lekarza, wychodzącego z sali, gdzie leżał Abeley. Rzuciła okiem, czy się nie wróci, po czym sama wyminęła Michaela, aby wejść do środka.

— Zaraz, tam nie wolno jeszcze wchodzić! — zawołał młody obronnym tonem, ale nawet nie śniło jej się go słuchać. Zamknęła za sobą drzwi.

Abeley leżał w białej, sterylnej pościeli. Kroplówka zawieszona na metalowym stojaku skraplała przezroczysty płyn do wenflonu. Na widok kobiety przybrał właściwy, sobie znudzony wyraz, minimalnie unosząc głowę znad poduszki. Nie przypominał bynajmniej obłożnie chorego, postrzelonego jeszcze tego samego dnia pacjenta.

— Uwielbia pan być w centrum uwagi — rzekła z miejsca, nie siląc się na jakikolwiek gest przywitania. Pomimo odrętwienia policzka, ani drgnęła. — Nawet jeśli oznacza to możliwość narażenia własnych ludzi.

Dyrektor uśmiechnął się blado.

— Zależy jak na tym wychodzę. Wojna o pokój wymaga ofiar.

Kobieta zacisnęła pięść. Przełknęła ślinę.

— Aż tak świerzbiła pana ręka, czy może specjalnie otworzył pan ogień?

— Oskarża mnie pani?

— Mam swoje powody — rzuciła, zahaczając kciuki za kieszenie spodni. — Nie zdziwiłoby mnie, gdyby sabotował pan śledztwo albo przynajmniej miałby gdzieś, czy dojdzie ono do skutku.

Oczy Abeleya zwęziły się niczym ślepia kota, szczerzącego kąśliwie swoje kły, po czym znów rozszerzyły, dając wyraz znużeniu.

— Pani Mears, nie lubię pani. Nie obchodzi mnie, czy ocaliła pani prezydent, powstrzymała trzecią wojnę światową czy zapobiegła kolejnemu masowemu rozlewowi krwi. Mogłaby pani nawet pomagać Jezusowi wnosić krzyż na górę, a i tak nie zmieniłoby to tego, co pani robiła. Może i jestem samolubnym chujem, ale przynajmniej nieszczególnie staram się to ukryć. — Powiedział to takim tonem, jakby opowiadał znajomemu o tym, jak mu minął dzień. — Ludzie wiedzą, że wysługuje się nimi, a i tak wykonują moje polecenia, bo chcąc wybić się wyżej, a droga do ich kariery biegnie przeze mnie i to, co o nich napiszę. Nie walczę z tym ani nikt inny mi tego nie zarzuca, bo każdemu tak jest wygodniej. — Zniżył głos, pochylając się w jej stronę. — Mimo wszystko, to nie ja mam krew na rękach. Więc może sobie pani zgrywać przykładną obywatelkę kraju, którego w głębi pani nienawidzi i nabierać wszystkich dookoła. Poza mną. Bo ja znam prawdę.

Oddech Abeleya zastygł w powietrzu. Gęsia skórka pojawiła się na rękach Mears, która próbowała usilnie nie zaciskać zębów ani nie wetknąć mężczyźnie wenflonu pod skórę. Drżała w niej jakaś złość, jakiś gniew i oburzenie, że próbuje ubodnąć ją człowiek, który nigdy nie widział prawdziwego okrucieństwa. Nie doświadczył bolesności straty, czarnej rozpaczy gwałtu, namiętności prądu, pieszczącego tkanki i rozrywającego nerwy, rozpłomienionej podnieceniem tego, kto zadaje tortury. Poczucia winy, gdy ginie ktoś, kto nie powinien.

— Wie pan dyrektorze — Nikita zatrzymała dłoń na klamce i odwróciła się bokiem, nim opuściła szpitalną salę. — Prawda jest jak dupa. Każdy ma swoją.

Trzasnęła drzwiami.

Wojna o pokój wymaga ofiar.

Ten komentarz zbyt bardzo pachniał Percym. Zrobiło jej się niedobrze.

Nie odezwała się już do Michaela w drodze powrotnej. On także, choć nie słyszał dialogu pomiędzy nią a Abeleyem, zamilkł. Nie było się z czego cieszyć. Okazało się, że FEMA jeszcze nie odpowiedziała, a mimo iż przytwierdzony nadajnik spełnił swoją funkcję i wyrysował dokładnie trasę przejazdu, nie mogli już być pewni, co ich czeka na miejscu. Niebezpieczeństwo zawsze wydaje się o tyle mniejsze, o ile mniej osób działa we wspólnym interesie. Teraz zabójca z dojściami do broni nuklearnej miał czas, by przyszykować się na nadchodzący atak. Gdyby ktoś miał nadać nazwę zwiastunowi tych wydarzeń, z pewnością znalazłoby się tam słowo katastrofa.

________________________________________________________

Hej hej!

Dziś minął też jakże upiorny pierwszy dzień szkoły, ale jak koszmarny by nie był, pomyślałam, że nowy rozdział poprawi nam trochę nastrój. Pierwsza poważna bijatyka i pierwszy oficjalny cham tej edycji. Robi się i ciekawie, i niebezpiecznie, choć mam nadzieję, że nie nudno ;) To też przy okazji chyba jeden z dłuższych rozdziałów.

Przesyłam Wam wszystkim pozytywne fluidy na ten nadchodzący rok. We can do it!

Pozdrawiam i bez odbioru,

Dziewczyna w Białym

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro