Rozdział 12 Carte Blanche

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

"Czasem krok, którego boisz się najbardziej, jest tym, który cię wyzwoli"
~ Robert Tew ~


9 października

- Postąpiłeś właściwie, dzwoniąc do mnie - oświadczył Birkhoff tonem doświadczonego psychologa, który zaprasza nieco onieśmielonego pacjenta na pierwszą wizytę.

Michael natomiast jako ten nowy pacjent cierpliwie słuchał jego wykładu, bo w końcu z własnej woli się na niego zapisał.

- Właściwie? - uniósł brwi.

- No a jak? Wreszcie poszedłeś po rozum do głowy i postanowiłeś poradzić się kumpla.

- Radzę się kumpla, bo w przeciwnym razie by się obraził - stwierdził Bishop, przechylając głowę, ale Seymour zignorował tę aluzję.

- Nie martw się. Jesteś już wprawiony. Na twoim miejscu niczym bym się nie przejmował.

Opadł na fotel z wyciągniętymi nogami i okręcił się kilka razy.

- Pogadamy, jak ty się zdecydujesz - powiedział ironicznie Michael, jednak bez cienia sarkazmu.

Powoli zaczynał się u niego pojawiać lekki, znajomy stres. W istocie Birkhoff miał racje i to, co zamierzał zrobić, nie powinno było wzbudzać w nim nerwowości, ale nic na to nie mógł poradzić. Rzadko kiedy przyziemne sprawy wytrącały go z równowagi, lecz od każdej reguły znajdzie się wyjątek. W przeciwieństwie do sytuacji kryzysowych obawiał się tego, czego bardzo pragnął.

- Na kiedy mam być gotów? - spytał Seymour, łypiąc na niego, równocześnie obracając palcami kostkę Rubika.

- Na jutro.

Przyjaciel uraczył go pełnym uwagi, zaskoczonym spojrzeniem.

- Faktycznie, żeś się pospieszył. - Ton głosu Birkhoffa wyrażał uznanie i wesołkowaty podziw.

- Nie torturuj mnie. Wiesz, jak było ostatnim razem.

- Wiem, wiem... - Mężczyzna uniósł dłonie w obronnym geście. - Kuj żelazo, póki gorące. A na razie... - Wstał ciężko w tempie leciwego staruszka i zasalutował. - Powodzenia na pasowaniu.

Michael uśmiechnął się półgębkiem, opuszczając oblany porannym światłem salon. Październik wciąż witał ich nieprzyzwoitym ciepłem i należało się spodziewać, że zamiast łagodnego przejścia z wczesnej, letniej jesieni do przedzimia nastąpi gwałtowne uderzenie amerykańskiego mrozu. Waszyngton zasypie śnieg razem z Kapitolem i aleją kwitnących wiśni, które umarzną, oczekując na ponowny rozkwit. Póki co pozostawało cieszyć się pogodą i liczyć na to, że wieczorami będzie się jeszcze dało usiąść z kieliszkiem wina w ogrodzie.

Bishop wrócił do siebie, nim Nikita zdążyła się obudzić, na czym mu zależało. Nie musiał tłumaczyć, dlaczego o tak wczesnej porze wybrał się do ich komputerowca, mimo że o pobudkę nie trzeba go było błagać. Starał się kontrolować sytuację przez ten jeden dzień, o ile uda mu się nie zwariować. Mears od razu zauważyłaby zmianę w jego zachowaniu, więc usiłował wytężyć wszelkie umiejętności kamuflażu, by w miarę maskować swoje odruchy i reakcje.

Wielce oficjalne mianowanie na stanowisko funkcjonariuszy NSA miało się odbyć w południe. Baza Fort Meade leżała w stanie Maryland, w połowie drogi między Baltimore a Waszyngtonem, dlatego szacując długość jazdy na plus minus godzinę, wyjechali z miasta tuż przed jedenastą. Przez większość czasu trwali w ciszy, przerywanej ryknięciami klaksonów i szumem pędu auta. Oboje zdawali się zamyśleni, więc nie tłumili milczenia, nie chcąc zakłócać drugiemu spokoju. Zwykle, gdy Mears się nad czymś zastanawiała, trącał ją pytaniem o powód tych rozmyślań, ale tym razem wolał nie wywoływać wilka z lasu. Skupiał całą swoją uwagę na drodze, póki ich oczom nie ukazało się w oddali czarne, błyszczące pudełko - budynek agencji.

Zaparkowali blisko jednego z mniejszych budynków gospodarczych, aby nie zagubić się wśród innych pojazdów. Parking okalający tereny wokół placówki zajmował przestrzeń wielu hektarów, więc powrót pracowników do domów z pewnością musiał być poprzedzony żmudnym poszukiwaniem samochodów, o ile nie przydzielano miejsc np. poszczególnym wydziałom. Z oddali auta przypominały kolorowe robaczki, ustawione ciasno jedne przy drugich, leżące wzdłuż oddzielających je burych pasów asfaltu.

Zjawili się na czas. Niedaleko głównego wejścia oczekiwał ich męski pracownik w wąskim krawacie. Po okazaniu dokumentów i przejściu przez bramki wprowadził ich do środka.

Nie ma niestety dla zwykłych ludzi z przestrzeni publicznej informacji o wyglądzie wewnętrznym siedziby Agencji Bezpieczeństwa Narodowego Stanów Zjednoczonych, toteż możemy się tego tylko domyślać. Z pewnością ściany nie opływają tam złotem jak w barokowych pałacach rosyjskich królów. Pracują tam normalni ludzie, zarabiając na swoje całkiem normalne życia, wykonując jedynie nieco bardziej istotne - i czasem nieco bardziej niebezpieczne - zadania.

Nikita nie była pewna, czy kiedykolwiek będzie jedną z nich. Ba, nie była pewna, czy chce znowu się w to bawić. Wiedziała natomiast, że nic innego nie potrafi i nawet gdyby usiłowała podjąć najbardziej typową, pozbawioną ryzyka pracę, prędzej czy później by zwariowała. Pragnęła jedynie gwarancji życia z tymi, których kochała, ale przy okazji odkryła, że czegoś jeszcze.

Pragnęła walczyć za ten kraj.

Za i dla bezpieczeństwa tych ludzi, którzy nie potrafią. Choć sama zachodziła w głowę, jak przetrwała w niej ta iskierka zażyłości z systemem, który w nią zupełnie nie wierzył. Czy jednak chciała, czy nie, była częścią tego systemu i nie widziała swojej przyszłości w miejscu, gdzie wszystko zawsze jest dobrze. Gdyby tak było, już by nie żyła.

W życiu nigdy nie da się być czegoś w stu procentach pewnym. Mimo to poczucie postępowania właściwie i intuicja czasem w zupełności wystarczą.

O godzinie pierwszej po południu Nikita Mears i Michael Bishop zostali agentami naprawdę. Otrzymali życie, z którego nie zamierzali zrezygnować.

***

2 dni wcześniej

Mary Lee siedziała na tylnym siedzeniu taksówki i obserwowała uciekający za szybą, moknący w deszczu krajobraz miasta. Czuła się wygodnie na skórzanym obiciu fotela, ale trwała spięta, jakby mięśnie jej ciała zastygły w nierozluźnionej pozycji i obawiały się ponownego ruchu. Starszy kierowca był na tyle sympatyczny, że zauważając jej lekkie zakłopotanie, rzucił tylko kilka uprzejmych zdań, uśmiechnął się ze dwa razy i przez resztę trasy nucił stare kultowe przeboje, pląsające w taksówkowym radyjku.

Dziewczyna śledziła wyścig kilku kropel na szybie i kiedy któraś już miała wygrać, dzwoniący telefon wyrwał ją z rytmu i zgubiła swoją zawodniczkę.

- Cześć mamo - powiedziała, skubiąc skórkę przy paznokciu. - Nie, nie zmokłam. Tak, mam wszystkie książki. - Zacisnęła pewniej dłoń na płóciennej torbie, w której spoczywały grube podręczniki do biologii. - Wpadnę jeszcze po kilka drobiazgów do księgarni, dobrze?

- Dobrze skarbie, tylko wróć na kolację.

- Wrócę. Na twoją lasagne zawsze wrócę. Pa.

Wrzuciła komórkę do torby, nie dbając o to, czy jej nie uszkodzi.

- Zmieniamy cel podróży na księgarnię, proszę pani? - spytał taksówkarz, słysząc wcześniejszą rozmowę Mary.

- Nie, nie - odparła lakonicznie. - Proszę jechać wcześniejszą trasą.

Mężczyzna kiwnął głową do lusterka. Skręcili lekko w lewo i jechali teraz wzdłuż rzeki. Płynęła leniwie za drzewami rosnącymi przy deptaku, bombardowana deszczowymi pociskami jak wzburzone morze podczas sztormu. Krople padały teraz cienkimi strugami, przyklejając się w trzy-kropelkowych grupkach, jakby bóg deszczu ponakłuwał szyby zatrzymanych w szarudze pojazdów swym boskim widelcem. W obniżonych fragmentach drogi tworzyły się kałuże. Nikt nie siedział w wystawionych jeszcze o tej porze roku ogródkach przed pawilonami restauracyjnymi i tylko pojedynczy przechodnie kryli swoje figury za tarczami parasoli.

- Jesteśmy - oświadczył kierowca, gdy zatrzymali się przy skrzyżowaniu Connecticut Avenue i Windom PI.

Dziewczyna poprosiła go, aby zaczekał, a sama udała się w podskokach do Portbelly Sandwich Shopu, gdzie kupiła kanapkę z kurczakiem. Wracając równie prędko, doskonale widziała stamtąd nowoczesną fasadę Uniwersytetu Dystryktu Columbii. Bezwiednie wypuściła skotłowaną w płucach porcję ciężkiego powietrza. Chciała jakoś zapamiętać ten widok, jakieś szczegóły, wrażenia, które zawitały do jej umysłu w trakcie patrzenia. Sam budynek jej się podobał, nawet bardzo. Pałał modernizmem, ale takim wyważonym, ze smakiem. Trawnik już lekko wypłowiał, ale wciąż był równo przystrzyżony. Zapisała w pamięci, by udać się tam któregoś dnia wieczorem. Pomyślała nawet, czy może, aby nie zajrzeć do środka, jednak szybko odgoniła od siebie ten pomysł. I tak przecież nigdy więcej się tam nie zjawi.

- Dokąd teraz? - zapytał taksówkarz, kiedy zajęła z powrotem miejsce na tyłach.

- Na Foster Lane poproszę.

Dwadzieścia minut później zaparkowali przed wysokim, oszklonym gmachem, cisnącym się między niepasującymi do niego obdrapanymi kamienicami. Dopiero teraz zasępienie na jej twarzy zastąpił miękki wyraz zdecydowania i spokoju. Przebiegła szybko między strugami deszczu, aby nie zamoczyć torby. W hallu stanęła przy blacie, za którym drobna recepcjonistka uwijała się wśród papierów.

- Dzień dobry.

Pracownica dopiero po chwili zwróciła na nią uwagę. Uśmiechnęła się nieco zmęczenie, nim przeszła do formalnych procedur.

- Dzień dobry. W czym mogę pomóc?

- Przyszłam po odebranie planu zajęć.

- Oczywiście, już patrzę. - Kobieta zanurkowała ramieniem pod biurko. - Pani godność?

- Mary Lee Johnson, z San Diego.

***

Jadąc z już zaprzyjaźnionym kierowcą do domu, serce Mary Lee biło spokojnie. Jej krótkimi włosami podrygiwał wiatr, kiedy szła chodnikiem ku klatce schodowej. Zza drzwi do mieszkania na drugim piętrze wydobywał się smakowity, pomidorowy aromat lasagne. Dziewczyna wzięła kilka głębokich oddechów, przyoblekła twarz w najbardziej neutralnie pogodny wyraz i zadzwoniła.

- Otwarte. - Miękki, kobiecy głos zaprosił ją do środka.

- Cześć mamo. Mmm, jak pachnie - przyznała, zrzucając z ramion wilgotny płaszcz.

Wnętrze opatulało ją swoim ciepłem. Ściany w kawowym odcieniu nasiąkały zapachem jedzenia. W całym przedpokoju zdobiły je uśmiechnięte fotografie rodzinne - twarze Mary, matki i ojca. W kąciku na stoliczku wystawała w doniczce aglonema. Za kanapą na komodzie świece zapachowe rzucały delikatne pobłyski na kolejne zdjęcia Mary. Od razu wiadomo było, kto królował w domu.

- Oprawiłaś je wszystkie - zauważyła, biorąc jedną z ramek, którą wyjątkowo lubiła. Mała, czarnoskóra dziewczynka stała na nim w sukience księżniczki z bufiastymi rękawkami, plastikową koroną na głowie i sklejoną różdżką z papieru w rączce, a na jej buzi gościł najszczerszy uśmiech, jaki można sobie wyobrazić. Beztroski uśmiech szczęśliwego dziecka.

- Wiesz, że nie dałabym rady bez nich żyć - zaznaczyła matka, nakładając na dwa talerze okrojone kawałki zapiekanki.

Usiadły obie przy stole w kuchni sąsiadującej bezpośrednio z salonem.

- Jak nowe biuro? - zagadnęła Lee, przykładając do ust parujący kawałek lasagne.

- Nowe, jak nowe. Wilgoć wyjątkowo lubi sufit nad moim biurkiem. I czuć czasem czymś zatęchłym z toalety, ale zakładam, że to wina Dave'a. Meksykańskie taco dzień w dzień to zdecydowanie nie najlepszy pomysł.

Kathy uśmiechnęła się do córki, która parsknęła pod nosem na to domniemywanie.

- Z jakiego tłumaczy? - spytała.

- Z duńskiego. Jest dość młody, ale przyjęli go wcześniej niż mnie. Skandynawskie języki są teraz bardziej pożądane niż indoeuropejskie. Szczęście, że mieli jeszcze miejsce.

- Nie mogli odmówić tak utalentowanej tłumaczce.

Katherine Johnson nie często wspominała o swoich portugalskich korzeniach, które stanowiły jednak podstawę jej utrzymania. Od ponad dwudziestu pięciu lat tłumaczyła z tego języka dokumenty dla współpracujących ze sobą firm, osób prywatnych lub imigrantów z Ameryki Łacińskiej, przybywających do Stanów za wizją lepszego życia.

- Nie mówmy teraz o mojej pracy - żachnęła się kobieta, na co Mary Lee niezauważalnie zesztywniała, wiedząc, do czego zmierza. Poczuła, jak ciepły, niezdrowy rumieniec wstępuje na jej policzki.

- Wiesz, jak bardzo jestem z ciebie dumna - zaczęła, ściskając lekko jej zaciśniętą dłoń.

- Mamo... - jęknęła Lee, próbując przygasić rozrzewnienie matki.

- Wiadomo, że czasem się o ciebie boję... Tak już mamy jako mamy. - Tutaj zrobiła przerwę. - Ale nawet nie wiesz, jak się cieszę, że chcesz pomagać innym. Choć nie zawsze będzie to łatwe. Ta cała papierologia, nowi ludzie, praca pod presją... Dasz sobie z tym wszystkim radę.

Mary przypominała w tym momencie pąsową malinę albo dojrzałego pomidora. Wzruszenie jeszcze nie wzięło nad nią góry, ale musiała hamować swoje ciało od drgawek zimnego dreszczu. Włożyła widelec do ust jeszcze dwa razy, aby skupić mózg na przeżuwaniu pokarmu i powstrzymać się przed jego ewentualnym zwróceniem. Potrzebowała zamknąć się w swoim pokoju i najlepiej nie wychodzić z niego do rana.

- Dziękuję mamo - wymamrotała, przełykając gorący makaron, parzący jej dziąsła. Odsunęła od siebie talerz z niedojedzoną lasagne, wiedząc, że już nie tknie ani kęsa. Wstała od stołu. Wyjęła z torby kupioną kilka godzin wcześniej kanapkę.

- Przyniosłam ci coś na jutro do pracy. - Podała Kathy bułkę, starając się nie wyglądać jak ktoś, kto próbuje wcisnąć drugiemu jakiś kit na odczepne. - To blisko uczelni. Czasem będę się mogła tam stołować.

- Na pewno będzie pyszna.

Kathy schowała kanapkę do lodówki, a Mary przycisnęła swoją torbę do boku, cicho kierując się wgłąb domu.

- Będę u siebie! Jestem trochę zmęczona - zawołała, co właściwie było prawdą. Ciężar bólu głowy powoli sunął po jej czole, tuż nad brwiami, jak niewidzialna jaszczurka, godzona wścibskim palcem przez złośliwe dziecko. Na ten ból nie pomagały tabletki. Zawsze wracał.

- Kochanie... - Matka złapała ją jeszcze, nim zniknęła w nieoświetlonym korytarzu.

- Tak?

Kobieta przez sekundę zbierała potrzebne słowa, ale w końcu wyrzekła tylko:

- Dobrej nocy.

Dziewczyna kiwnęła głową, ale jej żołądek zrobił fikołka i zdawał się na tym nie poprzestać.

Przekraczając próg sypialni, Mary Lee oddychała spokojniej, choć przecież właśnie dziś zaczęła uskuteczniać swoje kolejne kłamstwo. W gruncie rzeczy stała się poniekąd fachowym kłamcą. Aby oszustwo było wiarygodne, należało wziąć pod uwagę kilka następujących czynników: długość jego trwania, skalę jako obszar rozprzestrzeniania się informacji, potencjalnych uczestników przekrętu (świadomych bądź nie) oraz przede wszystkim całą paletę sytuacji, w których coś może nawalić. Gdyby coś poszło nie tak, Mary musiała mieć na uwadze konieczność przygotowania planu B w każdej chwili. Improwizując jednak od dziecka, wykształciła w sobie umiejętność korzystania z własnej fantazji niemal na zawołanie.

Będąc małą dziewczynką, czytała dużo książek i pisywała nader sensownie brzmiące historyjki. Zachowywała się grzecznie, co nadawało jej pozory ułożonej i pokornej. Coś w tym oczywiście tkwiło - z natury nie była zbuntowana. Wolała te książki i spokój jaki otrzymywała w zamian za zadowolenie matki, dumnej ze swojej córki, która przecież pozostawała wzorową uczennicą aż do zakończenia szkoły. Nauczyciele chwalili Johnson za jej sumienność i zorganizowanie. Ale Mary Lee po prostu musiała umieć zarządzać czasem. Musiała wykorzystywać okazje. Musiała umieć grać.

Spod łóżka wysunęła pudło, nie opatrzone żadnym podpisem. Żeby się do niego dostać, musiała przełożyć na bok walizkę podróżną i szeroki karton z modelem szkieletu ludzkich rozmiarów - prezent od matki. Tak wyglądało jednak zachowywanie bezpieczeństwa. Po uniesieniu wieczka odetchnęła z ulgą, choć przecież nic, co trzymała w środku, samoistnie by nie zniknęło. Leżały tam cichutko zdjęcia z jej czternastych urodzin, pluszowy dinozaur, którego dostała od ojca, ich wspólna fotografia oraz jego wciąż błyszcząca policyjna odznaka - wszystkie skarby Mary. Plan zajęć i wykładów po wcześniejszym kilkakrotnym przeczytaniu ułożyła z namaszczeniem na wierzchu i wsunęła pudło na swoje miejsce, gdzie nikt by go nie szukał. Przysiadła na dywanie, opierając się plecami o łóżko.

Na zewnątrz zapadł już zmrok. Czasem w nocy też płyną chmury i wydaje się, jakby gwiazdy nie świeciły, ale tej nocy niebo pozostawało bezchmurne. Mary Lee pomyślała wtedy, że faktycznie może uda jej się kogoś uleczyć.

Ale tylko na swoich zasadach.

Była już gotowa na swoje kłamstwo i wiedziała, że tylko dzięki niemu zdoła przyczynić się do czyjegoś ocalenia.

***

10 października

Chłodny wiatr rzeźwił szyję i dekolt Nikity, kiedy zmierzali do oszklonej siedziby NSA. Dzień był rześki i pachniało niedawno przeszłym deszczem. O tej porze roku dobór odpowiednich ubrań stanowił nie lada wyzwanie, bo wstając o poranku, temperatura nie rozpieszczała, a z czasem robiło się niekiedy tak parno, że powietrze niemal stało w poprzek.

- Będzie mi brakowało naszego starego składu - westchnęła Mears, pozostawiając za sobą odgłos stukania obcasów na chodniku. - Wiesz, jeszcze sprzed obalenia Percy'ego.

Znów odniosła wrażenie, że została zdegradowana do rangi licealistki zmieniającej szkołę, która właśnie zmierza na spotkanie z nową klasą. Nie pamiętała nic z tego, jak to było chodzić do podstawówki jako dziecko i jedynie obecność Michaela ułagadzała ten wewnętrzny ucisk.

- Nie zapominaj, że na początku byłaś tylko ty i ja - odparł Bishop, tym samym potwierdzając jej wcześniejszą myśl. - Poza tym...

- Co? - spytała Nikita, kiedy nie dokończył swojego zdania.

Jego mina wyrażała wahanie, uzupełnione o nutkę pogody.

- Nie wiem, czy mam ochotę udawać, że jesteśmy wyłącznie partnerami. - Uśmiechnął się do niej krzywo, a ona odwzajemniła uśmiech, pobłażliwie przechylają głowę na bok.

Zazwyczaj utrzymywanie osobistych stosunków ze współpracownikami nie tyle nie sprawdzało się w praktyce, ile w wielu sytuacjach i profesjach było po prostu zabronione. W Sekcji bardziej akceptowalne i aprobowane pozostawały krótkie, nic nieznaczące związki, opierające się zwykle na kontakcie czysto erotycznym. Jeśli jeszcze przynosiły jako takie korzyści, wtedy nawet stawały się przykrywką dla prawdziwych zamiarów agentów. Każdy pragnący stabilniejszej znajomości częściowo zaciągał dług, który po częstokroć zmuszeni byli płacić ci, którzy pokochali ich bezwarunkowym uczuciem.

Pod tym względem Nikita i Michael mieli trochę szczęścia w nieszczęściu. Ich relacja w Sekcji byłaby jeszcze dwa razy trudniejsza w utrzymaniu, nie tylko z powodu z oddali wyczuwalnego mezaliansu na linii mentor - rekrut, ale przede wszystkim z uwagi na fakt, że oboje na wskroś marzyli o zbudowaniu statecznej więzi, opartej na emocjach. W istniejących warunkach mogliby jedynie pozować i czuć, jak ta niemożność ujawnienia się skręca ich od środka. Z tego powodu Michael pracował jak robot - uczuciowo wyzuta puszka.

Będąc już poza granicami zamknięcia, oboje mogli pozwolić sobie na szczerość i uwolnienie od emocjonalnej pustki.

- Nie będziemy niczego udawać - stwierdziła Mears, szturchając go ramieniem. - Nie afiszujemy się, a podczas zadań jesteśmy skupieni. Nie rozmawiamy w czasie pracy na tematy prywatne, ale nie musisz zachowywać się tak, jakbyś nie chciał mnie tknąć kijem.

- Wystarczy, że inni nie będą chcieli - odparł Michael, otwierając przed nią drzwi do budynku. Rzuciła mu uśmiech spod przymrużonych powiek.

Tym razem powędrowali na drugie piętro. Ściany od ulicy w całości stanowiła tu szklana tafla. Podobnie ścianka po prawej, oddzielająca korytarz przejściowy od wnętrza piętra, tak, że gdy przechodziło się między nimi, z obu stron pojawiało się iluzoryczne odbicie. Po lewej, przy typowych, korporacyjnie wyglądających biurkach siedzieli ludzie. Pracownicy wydziału. Ci, których zaraz mieli poznać.

- Wybadaj teren, a ja pójdę nas zameldować - szepnął Bishop, delikatnie łapiąc ją za ramię i zatrzymując, nim mogliby zostać zauważeni.

Kiwnęła głową. Michael był już tu parę razy bez niej, w czasie gdy przygotowywała się do egzaminu, więc orientował się mniej więcej w układzie budynku i administracji. Patrzyła, jak rzuca tylko krótkie "dzień dobry", ale nie skupia się specjalnie na żadnym ze stanowisk, idąc w służbowym garniturze i znikając za rogiem. Lubiła go w tej formalnej wersji; zresztą w każdej innej też. Taki strój przywodził jednak wspomnienia z początku ich znajomości, kiedy on przywdziewał maskę chłodnego, kompetentnego mentora, a ona starała się przebić okalającą go lodową ścianę.
Zbliżyła się do zajętych biurek. Szmerały tam prowadzone rozmowy.

- Hej - powiedziała do siedzącego tuż przy przejściu chłopaka, ubranego w sweter i wystającą jedynie kołnierzykiem koszulę.

- Co? Yyy! - Chłopak odwrócił się od dwóch kobiet, z którymi dyskutował, ale widząc twarz Nikity, spadł z krzesła w akompaniamencie śmiechu swoich rozmówczyń.

Mears zrobiła wielkie oczy, nie podejrzewając, że jej obecność zdoła zwalić kogoś z nóg.

- Wszystko w porządku? - spytała, ale chłopak wystawił tylko uniesiony kciuk.

- Mówili, że szykują się zmiany na wydziale, ale nie sądziłem, że aż takie.

Miał całkiem przyjemny głos. Otrzepał spodnie, po czym z powrotem usiadł.

- Ty to się zawsze musisz płaszczyć - zadrwiła, zajmująca miejsce najbliżej okna dziewczyna. - Jestem Jasmine. Cyberterroryzm.

Wyciągnęła do Nikity dłoń na powitanie, a ta ją uścisnęła. Miała ufarbowane na ciemno włosy z różowym pasemkiem w grzywce i narzuconą na ramiona jeansową kamizelkę. Jej image pasował do funkcji.

- Tu siedzi Donna Karen. - Majestatycznie wskazała na starszą, tęgą Afroamerykankę, która pokręciła na to głową. - Logistyka i komunikacja.

- Po prostu Donna, cukiereczku - pogroziła Jamsine palcem, uśmiechając się równocześnie do Mears. Jej uścisk był pewniejszy, konkretny.

- A to CJ, nasz amant.

Chłopak spróbował zabić ją spojrzeniem, ale nie wyszło. Wstał, witając się.

- Miło poznać. Łączność i cyberbezpieczeństwo.

Nikicie skojarzył się nieodparcie z Birkhoffem. Choć nikt nie mógłby go zastąpić, to pomyślała, że może będzie tu miała choćby jego namiastkę.

- O i pierwsza zasada wydziału: nie musisz reagować, jeśli CJ cię gdzieś zaprosi. Próbuje i próbuje, ale dalej nie ogarnia, że agentki na niego nie lecą. - Jasmine oparła się o podziałkę, oddzielającą jej biurko od pustego stanowiska.

CJ poskąpił głosu, wystawiając w jej kierunku środkowy palec.

- W końcu któraś mnie zechce.

- Stawiam swój kolczyk w nosie i pudełko chusteczek, że za rok efekt będzie ten sam.

Donna i Nikita uśmiechnęły się. Mears z początku sądziła, że Jasmine złośliwie prowokuje chłopaka, ale tak wyglądał po prostu ich forma kontaktu. Znali się i pozwalali wzajemnie na przytyki, bo wiedzieli, na ile mogą sobie pozwolić. A to chyba najważniejsze, gdy się obraca w grupie znajomych - by ufać sobie na tyle, by znać swoje granice i ich nie przekraczać.

- Jeszcze jakieś zwyczaje, których nie znam? - spytała, licząc na jakąś kolejną rewelację.

- Jesteśmy nałogowymi zakładaczami. - Jasmine mlasnęła ustami, jakby próbowała oczyścić zęby z resztek jedzenia. Kontynuowała, zauważając niewiedzący wzrok Nikity. - Hazardzistami. Zakładamy się wszystkim i o wszystko.

- O pieniądze?

- Bardzo rzadko. Zwykle o dobra, które posiadamy w biurze, w domu w łazience, w lodówce... - wymieniała Donna, kręcąc się w fotelu. - Bez ryzyka, a i tak jest przynajmniej zabawniej.

- No nie całkiem bez - sprostowała Jasmine. - Zakładamy się o sprzątanie biura, o przydziały agentów do zadań, o długość trwania dochodzeń, o życie...

Może Nikita nie zrozumiała od razu istoty ichniego zamiłowania do hazardu, za to aluzję do ryzyka śmierci rozumiała bardzo dobrze. Komuś mogłoby wydać się to okrutne - rzucać losy o cudze być lub zginąć, jednak w tej profesji i w tym systemie, właściwie ta bezduszność traciła na znaczeniu.

Dlaczego zawsze mówiąc o zabijaniu, używa się twardych słów? Dlaczego nie można spróbować mówić o tym jak o kwiatach, pięknych dziewczętach albo o śmierci jako o miłości? Z tymi wszystkimi upiększeniami, falbankami i brokatem? Nie, bo ludzie mają w większości tę przypadłość, że brakuje im wyobraźni. Takie słowa do tego nie pasują. Wtedy zabójstwo stałoby się arcydziełem, a nikt końca życia nie postrzega jako powodu do zachwytu.

- Najdrożej wyszedł nas zakład o skarpetki Becketta - przyznał CJ z cieniem zmęczenia. Brzmiał, jakby drogo kosztowała go tamta transakcja.

- Kogo? - Mears w dalszym ciągu układała sobie w głowie zasłyszane informacje.

- Becketta. Naszego szefa. W sensie twojego teraz też - wyjaśniła Jasmine. Zaraz jednak wróciła do swojego wątku. - Ja byłam pewna, że nosi takie w kropki, bo zawsze ma długie nogawki, jakby coś ukrywał.

- Ja tam obstawałem przy gładkich, ale w fantazyjnych odcieniach...

Nikita zerkała na pracowników, zażarcie dysputujących o cudzych upodobaniach skarpetkowych i uznawała to za całkiem zabawne. Przynajmniej nie trafiła na sztywnych bezpieczniaków z kijem w tyłku, którzy do kompanów zwracają się po nazwiskach. Przynajmniej było po prostu normalnie. Jakby zyskała nową szansę, czystą kartę, gotową do zapisania. Świeży grunt, na którym mogła budować.

Nie miała jeszcze pewności, czy okażą się oni na sto procent zgodni, kiedy przyjdzie do wykonywania zadań, ale skoro pracowali tam przed nią, nie miała podstaw, by podważać ich kompetencje.

- Nikita? - Kobieta odwróciła się, słysząc wołającego ją Michaela. Gestem dłoni nakazywał jej pójście za sobą.

- Miło było was poznać - powiedziała tylko, skręcając przy rogu szklanej ściany.

Pracownicy widzieli, jak Bishop kładzie jej dłoń na plecach i jak znikają w cieniu. Jasmine wychyliła się jeszcze, bo cały czas przesiadywała na blacie biurka.

- Uch. - Donna wypuściła powietrze, znajdując w oczach przyjaciół ten sam błysk ekscytacji. - Kochani, będzie się wreszcie coś działo.

- Ile stawiacie sucharków w cukrze, że wzrośnie nam ilość ryzykownych przedsięwzięć? - spytał CJ, nie licząc na jakąkolwiek odpowiedz.

Jasmine westchnęła, nie przestając wpatrywać się w miejsce, skąd przed chwilą zniknęło dwóch nowych agentów.

- Tak czy siak, ja chce ją wypytać, o co się da.

***

Spotkanie trwało dłużej, niż przewidywali, ale można było się tego spodziewać. Dyrektor Beckett okazał się ułożonym, profesjonalnie brzmiącym mężczyzną w średnim wieku. Mówił konkretnie, z szacunkiem, patrząc im w oczy, co sprawiło, że Michael i Nikita od razu nawiązali z nim nić porozumienia. Co więcej, wiedział, o czym mówił, przesadnie nie akcentował swojej pozycji i skupiał się na ich wspólnym interesie, opartym na wzajemnej współpracy.

Rozwiązała się zupełnie kwestia prowadzenia szkolenia. Dyrektor wytłumaczył im swoje oczekiwania względem zajęć, zaznaczając, że nie zamierza wnikać w sposób ich prowadzenia i zachowywania dyscypliny. Oczywiście tortury czy kary cielesne nie wchodziły w grę i konkretne podkreślenie, że niezgodne byłoby to z prawem, przyniosło Mears i Bishopowi ulgę.

Michael niemal zawsze starał się minimalizować straty w ludziach - w cywilach i rekrutach. Nie byli towarem, który jeśli się zmarnuje, będzie można przetworzyć i powstałą masę uformować na nowo. Percy i Amanda mieli na ten temat inne zdanie, ale patrząc z perspektywy czasu, w żadnym wypadku nie było ono ani trafne, ani uzasadnione.

Nikita i on otrzymali konkretną listę przyjętych rekrutów. Dziesięć nic jeszcze im niemówiących imion i nazwisk, które nie zostaną zapisane i ukryte na jakiś czarnych skrzynkach, ale zasilą szeregi obronności kraju. Będą w systemie. Będą istnieli.

Dyrektor napomknął także o ich stosunkach osobistych (co w takiej sytuacji powinien zrobić odpowiedzialny za podległych mu agentów przełożony). Potwierdzili oni status swojej relacji, całkiem jakby była to zwykła dana, potrzebna do oficjalnego wydruku w aktach. Nawet sam Beckett okazał zdziwienie ich reakcją, jednak potwierdziło to tylko jego założenie, że pracuje z osobami kompetentnymi.

Na pierwszy rzut oka, nikt nie zauważyłby, że łączy ich uczucie głębsze niż lojalność i przyjaźń. Oboje zachowywali się jak kiedyś - rozważnie, znając ryzyko swoich działań. Subtelnieli i spuszczali z tonu, dopiero gdy zostawali sami. Nikt nie zauważał, że choć zwykle Nikita polegała na intuicji, często konsultowała z Michaelem podejmowane kroki. Nikt nie widział jego wzroku, kiedy patrzył na nią tak, jakby samym spojrzeniem pragnął uchronić ją od czegoś złego lub złego, które nadejść może. Dyskretnie okazywali sobie troskę i uwagę, i ta dyskrecja okraszona nutką tajemnicy czyniła ich związek wciąż dynamicznym i gorącym. Ponieważ nigdy nie było idealnych momentów ani "odpowiednich chwil". Odpowiedni czas nastawał "teraz".


***

Alex przestępowała energicznie z nogi na nogę, wyciągając szyję, by wyjrzeć przez okno ponad kuchennym blatem. Wiedziała, że samym tupaniem w miejscu nie przyspieszy taksówki, wiozącej jej matkę, ale brało ją zniecierpliwienie, zupełnie jak dziecko, które nie może doczekać się obiecanej niespodzianki lub spotkania z kolegami.

Albo powrotu rodzica do domu.

Zastanawiała się, co jej powie. Nikt nie przygotowywał w Sekcji na spotkania z matką, która, jak się okazało, jednak nie zginęła w zamachu, a potem była szprycowana lekami przez kochanka-dygnitarza, by uwierzyć w śmierć jedynej córki.

Tak naprawdę już jej nie znała. Ani ona nie znała Alex. Nie miały prawa dalej się znać i rozumieć. Wszystko zaczynało się od początku.

Może dziewczynie było trochę wstyd? Rozstały się w momencie, kiedy minęła jej trzynasta wiosna. Od urodzenia wychowywano ją na ułożoną, dystyngowaną dziedziczkę wielkiej fortuny. Dziecko z dobrego domu. Chlubę rodziny.

Taka Alexandra Udinov już dawno nie żyła. Alex wpadła w towarzystwo przenarkotyzowane, przepite i skończone na starcie. Wcześniej stała się towarem w rękach handlarzy, którzy odsprzedali ją do zamtuzu. Do dziś dziwiła się, jak po tych doświadczeniach nie nabawiła się zaburzeń psychicznych. Dopiero Nikita zajęła się nią i poddała detoksykacji. Matka nie miała o niczym z tych rzeczy pojęcia. A ona nie zamierzała niczego tłumaczyć.

Rozległ się dzwonek. Dziewczyna pozwoliła bramie się otworzyć. Wyszła przed dom. Kierowca taksówki wysiadł zza kierownicy i podszedł, by w szarmancki sposób wypuścić pasażerkę. Wysiadła.

Smukła prezencja, ciemne, delikatnie falowane włosy, te same błękitne oczy.

Mama

Alex zawahała się, ale widząc wzruszoną Katję, pobiegła, by zatopić się w jej matczynych objęciach.

- Alexandra - wychrypiała kobieta przesyconym rozrzewnieniem głosem, przyciskając głowę córki do piersi.

Pojawiło się wytęsknione poczucie ulgi. Uniosła jej brodę, by przyjrzeć się swojemu dziecku.

- Moja śliczna Sasza - dodała, powodując u Alex wybuch chichotu.

Twarz Katji była rumiana, wysmagana lekko tropikalnym, wyspiarskim słońcem. Pewnie stała się nieco starsza, a zmarszczka między jej brwiami głębsza, ale dla córki matka zawsze pozostaje piękna i młoda, jakby przestała poddawać się upływowi czasu.

- Chodźmy do środka.

Młoda Udinov poprowadziła ją do wnętrza domu.

- Nic się nie zmieniło - stwierdziła, przeglądając się w stojących na korytarzu gablotach.

Wysokie stropy zdobiła delikatna, wytłaczana tapeta. Podłogi wyściełały misternie plecione dywany, a większość mebli razem z fortepianem wykonano ręcznie. Pokoi było wiele, materace miękkie i ogród zadbany.

Usiadły przy kuchennym stole.

- Nie wiem od czego zacząć - powiedziała Katja, zaplatając dłonie na blacie.

Patrząc na nią, Alex z nieokreślonego powodu poczuła ukłucie bólu.

- Dobrze cię widzieć - rzekła w końcu.

Nie zdołała powstrzymać niezręcznej ciszy między nimi.

- Wybacz, że nie często kontaktowałam się z tobą. - Dziewczyna spuściła wzrok, dłubiąc palcem pod paznokciem. - Mam nadzieję, że było ci dobrze przez ten czas.

- Było - odparła matka, co wyraźnie ją rozluźniło. - Martwiłam się o ciebie, ale widzę, że nie miałam powodu.

Alex uniosła kącik ust.

Wygrali. Z której strony by nie patrzeć, dokonali czegoś wielkiego. Zdemaskowali jeden z najbardziej konspiracyjnych programów szpiegowskich na świecie. Obronili swoją godność, honor i siebie nawzajem.

- Jak tam ci idzie z pracą? - spytała matka, prostując się na krześle. - Słyszałam, że zostałaś ambasadorką.

- Tak... - Dziewczyna odrzuciła z karku pasmo włosów. - Nie nudzę się. Jest trochę do zrobienia, ale nie narzekam. Chcę robić w końcu coś dobrego.

Starsza Udinov spojrzała na córkę z wyrazem dumy i respektu. Alex znała to spojrzenie z dzieciństwa. Kiedy robiła postępy w nauce albo, gdy razem gotowały. Nigdy nie musiała zabiegać o miłość ani o uwagę rodziców. Zawsze natomiast usiłowała sprostać ich oczekiwaniom, mimo że nie koniecznie im przyklaskiwała.

- A co z tym chłopcem, który ci towarzyszył? - zagadnęła Katja, zupełnie zaskakując tym Alex. Nie był to atak, ale spodziewała się, że matka przypomni sobie o tej kwestii. Wstała od stołu, potrzebując zrobić coś z nogami, żeby nie przebierać nimi po podłodze.

- Wyjechał niedawno do Anglii - wyjaśniła. - Nie chciałam go ograniczać. Chciałam dać mu wolną rękę, żeby uporządkował swoje sprawy. Żeby zdecydował, kim chce być.

Starała się brzmieć neutralnie. Jej uczucia do niego wciąż pozostawały niedookreślone.

- Ale doszłam do wniosku, że mu pomogę.

Matka przechyliła głowę, nie rozumiejąc, o czym mówi,

- Jego charakter bardzo się zmieniał. Pozwalał złym ludziom manipulować swoim losem i wmówić sobie, co robić. Muszę mu przypomnieć kim był i utwierdzić w tej decyzji.

Katja zaśmiała się smutno.

- Co? - Teraz Alex zmarszczyła brwi.

- Zupełnie wdałaś się w ojca. On też był ambitny i uparty.

- Nie jestem uparta.

Westchnęła. Odwróciła się przodem do córki.

- Alexandro - Tu zrobiła przerwę. - Jesteś dorosłą, dojrzałą kobietą. Niezwykle wytrwałą. Nie mogę ci rozkazywać. Nie mam też prawa prawić ci kazań na temat właściwego postępowania, bo te czasy już minęły. Ale pamiętaj, że nie da się zmienić nikogo na siłę. Jeśli ten chłopak nie zgodzi się na twoją pomoc, nic z tego nie będzie. Nie musisz brać moich słów do serca, jednak jeśli inni próbowali dyrygować jego zachowaniem, czy aby nie starasz się zrobić tak samo?

Młoda Udinov odwróciła się twarzą do okna.

Podrażnił ją ten zarzut. Nie starała się manipulować Samem. Pragnęła jego dobra. W zamyśle miała tylko uświadomić mu, że nie musi zaprzepaszczać wcześniejszego życia i się od niego odcinać, by określić swoją tożsamość.

Intensywnie wciągnęła i wypuściła powietrze przez nos.

Co do jednego matka miała rację.

Już nie mogła jej mówić, co ma robić.

- Chodźmy do ogrodu - zaproponowała, czując, że ta rozmowa zmierza w wyjątkowo denerwującym kierunku. - Powinnaś zobaczyć, jak się odrodził.

Katja z radością przystała na tę propozycję.

***

Wieczór nadszedł wraz z ciepłem i przyjemnym wiatrem. Po powrocie Michael gdzieś wsiąkł z Birkhoffem, ale Nikita zafundowała sobie przyjemną kąpiel, co odwróciło jej uwagę od ich nieobecności. Jak kiedyś mu powiedziała: chciała mieć dom. I czas dla siebie.

Przebrana w jakieś wygodniejsze dresowe wdzianko, wchodząc do części dziennej, zauważyła, że wszystkie światła były zgaszone. Na stole, przy którym czasem jadali, stały za to trzy palące się świece.

- Michael?

Żadnej odpowiedzi. Wydało jej się to podejrzane, ale jeszcze nie na poziomie filmowej ciszy grozy. Zobaczyła jednak, że mimo iż na zewnątrz słońce już zaszło, było jakby nienaturalnie widno. Odsunęła drzwi tarasowe, wychodząc do ogrodu.

Wow - pomyślała, widząc małą instalację świetlną. Po lewej stronie od wyjścia między gałęzią drzewa a wysuniętym fragmentem dachu wisiał cienki sznur żarówkowych lampek. Drugi kawałek łańcucha zawieszono na haczykach wzdłuż elewacji. Światełka rzucały lekko żółtawe refleksy, więc blask przypominał ten słoneczny.

- Michael, to ty? - zawołała pogodnie, słysząc czyjeś kroki od strony bocznego żywopłotu.

- Podoba ci się? - spytał ściszonym głosem.

- Oczywiście.

Niby nic, ale nie spodziewała się żadnej niespodzianki. Zwłaszcza takiego wręcz romantycznego gestu.

- Mogę cię o coś prosić? - zapytał Bishop po raz drugi, prędzej i jakby nieśmiało zniżając głos, choć tego nie zauważyła.

- O co chcesz - odparła, wciąż biegnąc spojrzeniem po połyskującym oświetleniu.

- Odwróć się.

To również zabrzmiało dziwnie nieswojo. Na tyle nieswojo, że kobieta zmarszczyła brwi.

- Michael, co ty...

Gdy się odwróciła i chciała na niego spojrzeć, była zmuszona obniżyć nieco swój wzrok. Choć jej serce nieprzerwanie biło, czuła jak ten rytm rozpiera jej żyły. Na chwilę ucichły jakiekolwiek dźwięki życia. Zamrugała kilka razy, żeby upewnić się, że nie ma urojeń, lecz nie zniknęło uczucie deja vu. Świat zatrzymał się na mgnienie oka, odsyłając ją w przeszłość, do jednego z najpiękniejszych wspomnień, jakich doświadczyła.

Już raz wieczorem widziała takie światła.

Już raz zabrakło jej tchu.

Już raz przed nią klęknął.

Patrzyła na niego i nie mogła przestać się uśmiechać. Nie mogła też nic poradzić na łzę, która zakręciła jej się w oku. Michael miał tak samo speszony wyraz twarzy jak wtedy, przy fontannie w Nowym Jorku. Tak samo łamał mu się głos, kiedy wyszeptał:

- Nikito...

Parsknęła, zakrywając dłońmi policzki, chwiejąc się w miejscu z wrażenia. Po raz drugi ujrzała oddany przez siebie pierścionek.

Wiedziała już, czego jej brakowało.

Czego im brakowało.

Wraz z wolnością marzyła tylko o tym, bo móc ją dzielić z mężczyzną, któremu oddała serce i zawierzyła życie. O tym, by nie bać się o to, czy znów się zobaczą. By nie musieć się więcej rozstawać.

- Zgodziłam się wtedy, gdy wyrwałeś mi broń - wydusiła w końcu z zaciśniętym gardłem, czując napięcie na zarumienionej z gorąca twarzy. Przypomniała sobie swoją wcześniejszą odpowiedź. - Nic się nie zmieniło.

To zdanie wyraziło wszystko.

Na Michaela spłynęła ulga tak zbawienna, jak na człowieka, który dryfując tygodniami na oceanie, odkrywa, że został uratowany. Uśmiechnął się tym cudownym uśmiechem, którego mało kto doznał i tak trwali. Zanim Bishop nie wydobył pierścionka z pudełeczka, schyliła się, by go pocałować, a on ten pocałunek oddał z całym porywem emocji, które nim targały.

Jedynym, co spędzało mu sen z powiek, była myśl o budowaniu fundamentów przyszłości. Tej przyszłości, którą pragnął z nią dzielić. Choć pozostawał dojrzałym, zdecydowanie nawet zbyt poważnym mężczyzną, tęsknił do miłości kobiety, która sprawiała, że czuł się człowiekiem, a nie - maszyną.

Oboje się wyprostowali. Michael drżącymi dłońmi wsunął jej na palec pierścionek. Pasował idealnie. Nikita sama go zmniejszała. Szybkim ruchem otarła łzę z kącika oka.

- Tylko nie każ mi robić tego robić po raz trzeci - poprosił, zamykając jej rękę w ich charakterystycznym uścisku i ucałowując ją.

Nikita uczyniła to samo.

- Już ci go nie oddam - zapewniła, mając na myśli pierścionek.

Przytuliła się do niego, chowając twarz w zagłębieniu jego szyi, jakby upewniając się, że nie rozpłynie się w powietrzu. Było im gorąco ze szczęścia; czuli się lekko, jak po spożyciu odrobiny alkoholu, kiedy nerwy pląsają, a w uszach szumi.

- Gorzko, gorzko, pięknie, pięknie, a teraz uśmiech i pokazujemy pierścionek do obiektywu. - Zza winkla ukazał się Birkhoff z butelką szampana w jednej i kamerą w drugiej ręce. Sonya niosła cztery wąskie kieliszki.

- Widzę, że teraz jesteś usatysfakcjonowany Birkhoff. - Nikita spojrzała na przyjaciela pobłażliwie.

- O, shh, shh, nie przytykaj mi, dzisiaj świętujemy. - Mężczyzna wymienił się z Sonyą. Zamaszyście odkorkował butelkę, ulewając pianę, która wsiąkła w trawnik, po czym napełnił im kieliszki. Swój uniósł jako pierwszy. - Za was!

Wszyscy wznieśli toast, zanim musujący napój nie zwilżył im ust, a Michael i Nikita nie pocałowali się krótko raz jeszcze.

- Tylko ustalcie może od razu jakiś przybliżony termin, bo nie chcę niespodzianek. - Birkhoff upił swoją lampkę. - Może jakiś ciepły miesiąc? Nie mam nic do amerykańskiej zimy, ale...

- Pij sobie - zganiła go z uśmiechem Sonya.

Potem puściła z głośnika jakiś przyjemny kawałek.

Par na parkiecie było tylko dwie, ale nie ilość, lecz jakość się liczy.

- Chyba nigdy dotąd razem nie tańczyliśmy, prawda? - spytał Michael, kiedy kołysali się wolno w rytm piosenki.

- Prawda - odparła Nikita, opierając głowę o jego ramię i przymykając na chwilę oczy. Opanowało ją ukojenie tak błogie, że mogłaby odpłynąć i usnąć. Ale nie chciała przerywać tego momentu.

- Musimy to robić częściej - szepnął jej do ucha, przysuwając ją bliżej do siebie.

Muzyka ucichła i automatycznie przeszła w inną melodię. Tańczyli, póki nie przelała się ostatnia kropla szampana, na niebie nie pojawiły się pierwsze gwiazdy, a Birkhoff i Sonya w odpowiedniej chwili nie zdecydowali, że należy pozostawić zaręczonych samych.

_______________________________________________________

Hejoo!

No nareszcie! Nie padło sakramentalne tak, ale miało być oryginalnie ;)

Mam nadzieję, że choć trochę udało mi się wprowadzić element zaskoczenia i będziemy dalej razem śledzić losy Nikity, jako narzeczonej.

Do następnego i bez odbioru,

Dziewczyna w Białym

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro