Rozdział 5 Naznaczeni

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kiedy media ogłaszały przyznanie Prezydenckiego Medalu Wolności Nikicie Mears, Richard właśnie jadł kanapkę z masłem orzechowym i dżemem. Jednak słysząc słowa prezenterki na ekranie kawiarnianego telewizora, prawie się zakrztusił. Podniósł wzrok na pulpit, skąd patrzyła na niego młoda, ciemnowłosa laureatka.

— Przepraszam, nie można tego wyłączyć?  — mruknął oschło w stronę stojącej za ladą kasjerki w niebieskiej spódnicy.

Kobieta tylko uniosła nieco ręce i wzruszyła ramionami w geście „ja tu tylko sprzątam", z łagodną niezręcznością dając mu do zrozumienia, że uruchamianie urządzeń elektronicznych nie leży w jej obowiązkach pracy.

Mężczyzna prychnął pod nosem. Wstał z krzesła, nawet nie zasuwając go za sobą. Zabrał z oparcia płaszcz i jednym ruchem nałożył go na siebie, wychodząc na świeże powietrze. Nie zauważył, że zostawił o półtorej dolara za mało.

Choć Baked & Wired było jego ulubioną kawiarnią w mieście, apetyt na kawę ordynarnie go opuścił. Poranek zaczął się przyzwoicie, ale dziennik telewizyjny ostatecznie zaprzepaścił jego nadzieje na płynne przeżycie tego dnia. Odkąd w mediach zaczęło być hucznie o śmierci głowy państwa, skrupulatnie śledził informacje w publikatorach, czytywał brukowce, choć wcześniej sądził, że tabloidy to pierwszy stopień do odmóżdżenia, co też wielokrotnie i soczyście powtarzał swoim studentom. Kiedy wyszło na jaw, że sytuacja globalna przyjęła obrót ambiwalentny, odłączył przewód kablówki i zablokował wszystkie komunikaty, przychodzące na skrzynkę pocztową. Wiadomości na komórce też.

Słońce świeciło przeciągle, ale Richard zwracał uwagę tylko na to, że przy okazji wiatr urywał mu głowę i biedził się z zerwaniem z drzew liściastych peruk. Postawił sobie kołnierz płaszcza na sztorc. Zakrył nim uszy i nagle zrobiło się cicho. Dreszcz porywów łechtał mu nogi od połowy ud w dół, gdzie kończyło się palto i gdzie rękawy nie zasłaniały jego żylastych dłoni.

W takich chwilach odechciewało mu się żyć. Pragnął czasem zrezygnować z oddychania. Jakby wiatr szargał go wspomnieniami, których nigdy nie odzyska i nigdy nie pociągnie do przodu. Robił się coraz starszy i szerzyła w nim niepokój myśl, że coraz mniej przyjdzie mu pamiętać, choć wcale nie chodziło mu o literaturę, której przecież już nie musiał nauczać.

Wszystkich fascynowało to, co działo się wokół, ale z niego wyłuskiwało jedynie pustą obojętność. Ludzie rozmawiali, kłócili, się żyli w zwolnionym dla niego tempie. Nie chciał się z nimi spoufalać, jeśli nie istniała taka konieczność. Nawet nie zauważył, kiedy stał się cierpki. Nie wdawał się w dyskusje z kolegami z uczelni ani studentami, do których zresztą błędnie się zwracał. Spóźniał się na wykłady. Zaniedbał swój ogród, który zarósł gęsto chwastami i bluszczem, i gdyby widziała to jego żona, to chyba wyszłaby z grobu, żeby łupnąć go w potylicę. Richard pewnie machnąłby na nią ręką, jak machał na wedle swojej opinii teatralny heroizm zainicjowany przez władze, bijący z dawno porzuconych wiadomości. 

Nic na nim nie robiło wrażenia. A już szczególnie jakaś rycerska brawura.  

Pieprzeni bohaterowie. Nienawidził ich wszystkich. Nie ważne, ile dobra uczynili i ile obalili kłamstw społeczeństwa, które i tak zakłamane jest, było i będzie. Do tej pory jakoś funkcjonował, a okoliczności śmierci kogokolwiek kto znajdował się dalej niż na jego ulicy, miał w głębokim poważaniu. Żadna była narkomanka nie była potrzebna, by go o tym uświadamiać.

Zniszczyli mu życie.

Kogoś za tę tragedię winić musiał.

Bo z pewnością nie samego siebie.

***

       Tuż po wyjściu ze studia telewizji ABC Nikita i Michael zniknęli w mieście. Dochodziła dwunasta, więc dało się z łatwością wtopić w tłum wylewający się na ulice. Ludzie przepychali się na chodnikach, trącali tym, co nieśli, nawoływali, trąbili. Pojedyncze osoby wysiadały z zakotwiczonych w sznurach korków taksówek, stawiając sobie za cel dotarcie do biur, uprzednio zapewniając sobie dzienną dawkę ruchu. Nikita, zawsze skupiona na obowiązkach, nigdy nie zatracała się w tej kakofonii, skoncentrowana na dźwiękach zagrożenia, nie słuchała tętentu życia, dotyku pchających się ciał na skrzyżowaniu. Zawodzenia dochodzącego z wnętrzności metra. Dziś wodziła wzrokiem za kimś spoza pola widzenia. Fascynowało ją to, co się formowało dookoła; metropolia oczywistości, codzienności, prozaiki ulicy, po której nie stąpała bezdusznie. Trzymała mocno rękę Michaela, kiedy przechodzili przez pasy, jakby nie chcą pozostać samą w tym zgiełku albo utwierdzić się w przekonaniu, że on idzie obok i że nareszcie mogą czuć się częścią czegoś większego, jak zawsze powtarzał.

Bo ludzie chcą należeć. Jeśli nie całym sobą, to przynajmniej w pewnym stopniu należeć. Do grupy, która nie ocenia, do miejsca, z którego nie odchodzi się ot, tak. I tak to działa nieprzerwanie od czasów niepamiętnych, bowiem, jeśli jest się pośród niczego, to pośród czego się jest? Abstrakcja tej sytuacji polega na tym, że ludzie pragną akceptacji i wolności. A wolności i akceptacji zazwyczaj trudno iść w parze.

Czy ich wolność była równa akceptacji? Czy była warta? To miało się dopiero okazać.

Michael nie musiał się nad tym zastanawiać, bo w zasadzie w zniewolenie uwikłał się na własną rękę, w połowie nie wiedząc, że to czyni. Nikita nie otrzymała tej jakże zaszczytnej możliwości decyzji, lecz musiała zadowolić się jakąkolwiek. Teraz, mając do wyboru tyle umownych, jak i prawdziwych dróg, tyle możliwości, rzeczy, które można spróbować zrobić, wydawało się, że życie zaczyna płynąć od nowa. Od nowego źródła w stronę doliny o jeszcze nie określonej nazwie, ale zieleńszej niż wszystkie poprzednie. Wobec tego obserwowała. Słyszała wyraźniej każdy dźwięk, każdy ton, krzywiła na zbyt głośny huk klaksonu tuż przy uchu. Dostrzegała błyski w wysokich szybach wieżowców, czuła mieszanki zapachów czyichś perfum, miękkość rękawów swetra Michaela.   

On zerkał na nią czasem, jakby nie chcą stracić z oczu jej drobnej postury, wcale nie dlatego, że mogłaby zagubić się we wszechobecnym motłochu. Rozkłady jazdy metra i innych linii autobusowych znała lepiej niż kierowcy tychże pojazdów, dodatkowo niektóre przejścia w tunelach, strategiczne punkty, jak również miejscach, które nie do końca chciałoby się odwiedzać. Potrafiła przetrwać w każdej dziczy, nieważne czy w miejskiej dżungli, czy w prawdziwych kanadyjskich lasach. Nie tyczyło się to jednak tylko przystosowania fizycznego.

Była wyjątkowa. Nie przystosowana do tego toksycznego świata. Była trochę większym dzieckiem. Cieszyła się, kiedy świeciło słońce, bo to znaczyło, że coś się zaczyna. Raz była, chociaż tylko z bliska, delikatną wręcz urokliwą dziewczyną, raz silną, namiętną kobietą. Bolało ją, że ktoś ją krzywdzi, że ktoś umiera, że zdarzają się wypadki, że ludzie są zawistni, nawet, że dziwki są tanie. Ale wierzyła w miłość jak nikt inny. Pokładała w niej nadzieje, mimo, że gdyby nie słownikowe wyjaśnienia, nigdy nie wiedziałaby, co oznacza, ani jak naprawdę smakuje. Jak bowiem można zrozumieć coś, czego się nigdy nie dostało?

Dlatego trzymał ją mocno, jak trzyma się właśnie dziecko, by nie stała mu się krzywda i odgarniał włosy z czoła, gdy figlarny wiatr rozwiewał je i puszczał ukosem w oczy. A ona wtedy śmiała się jak dziecko.

A tacy ludzie są trudni do znalezienia.

Po paru godzinach spędzonych na wędrowaniu oraz posiłku nadszedł czas powrotu, choć dziwne było powiedzenie „do domu".

Susquehanna o wieczornej porze prezentowała się dostojnie. Wody odbijały purpurę nieba i czerń rosnących drzew, a także świecące kule latarni przydrożnych. Dzień chylił się ku końcowi, ale Nikita wiedziała, że dopiero teraz Wielkie Jabłko rozwinie swoje skrzydła pod osłoną nadchodzącej nocy. Wspierając głowę o szybę, śledziła wzrokiem uciekające pasami sąsiednie samochody, nie opierając się zbytnio rychło nadciągającemu znużeniu.

Lecz komórka nie pozwoliła jej na sen.

— Halo? — zapytała, unosząc słuchawkę do ucha. Po sekundzie uśmiechnęła się. — Cześć Alex.

***

       Alex nigdy nie była koneserką wczesnych pobudek, ale musząc je praktykować każdego dnia, właściwie o tym zapomniała. Udało jej się widocznie skutecznie przekwalifikować, choć tego ranka zerwała się z łóżka po piątej i to wcale nie dla swojej konkretnej przyjemności.

Owen wyjeżdżał.

To znaczy Sam. Jeden piernik. Męczyły ją te ciągłe zmyłki w imionach, bo miała wrażenie, jakby rozmawiała z dwiema różnymi osobami w jednym ciele. Starała się to rozgryźć po raz kolejny przy miseczce musli i kawie. Rozie powiedziała, by zrobiła sobie wolne i została u siebie. Wolała odprawić przyjaciela osobiście.

Z każdym jednak łykiem udzielało jej się coraz więcej wątpliwości i to nie w kontekście jego obecnej tożsamości, a ich relacji. Jeśli dało się tak w ogóle wyrazić.

Zrobili to. Tylko raz. Przespali się ze sobą jeszcze w trakcie krucjaty przeciw „Sklepowi" i Alex nie mogła tego zignorować. To wyszło spontanicznie. Bez namysłu i tak po prostu.

Byli do siebie aż nazbyt podobni. Dziewczyna rozrysowywała sobie w głowie niby-tabelę, w której ich porównywała. Oboje byli oszukiwani. — W sumie nic nowego — pomyślała na głos, nabierając na łyżeczkę następną porcyjkę płatków. On był czyścicielem, ona — agentką, co de facto na to samo wychodziło. Tylko że ona zawsze robotę kończyła pierwsza, a on po niej sprzątał. Do tego łączyło się to z funkcją strażnika dysku. Oboje otrzymali pakiet pomocy od Nikity. No i oboje kogoś stracili. Przełknęła ciężko kolejny kęs, nim wspomnienie Seana stanęło jej gulą w gardle, mimo że już udało jej się je uleczyć. Owen też będzie pamiętał swoją dziewczynę — Emily już na zawsze. Za każdym razem tatuował sobie na klatce tatuaż przedmiotu przypominającego mu o danej ofierze. By nigdy nie zapomnieć. Albo, jak twierdziła Nikita, by się tym katować. Nawet w tym się nie różnili.

Sięgnęła ręką do karku, gdzie tuż pod pierwszym kręgiem widniał motyl — symbol nowego życia. Zrobiło jej się nieswojo. Sean pytał ją o niego, ale nie chciała mu odpowiedzieć, sądząc, że jeszcze będzie miała na to czas. Zapomniała, że w ich świecie czas liczyło się trochę inaczej. Owen niewykluczone, że cierpiał na to samo, bo dziarą po Emily na jego torsie był mały różowy motylek — dziewczyna robiła je za życia ze szkła i wieszała w oknach.

Zupełnie ni z tego, ni z owego nasunęło jej się na myśl, że w takiej sytuacji autentycznie z resztą mogliby utworzyć jakiś klub tych, którzy tracą bliskich, gdyby tak ich wszystkich zebrać. Uwaga, uwaga, panie i panowie, oto stowarzyszenie recydywistów, koncertowo tłukących swoich krewnych i innych!

Alex przeszedł dreszcz, więc poprawiła się na krześle, naciągając na ramiona cienki sweter w jasnym odcieniu khaki.

Od trzech miesięcy udało jej się ustabilizować swoją sytuację zawodową oraz bytową, ale nad emocjonalną nie miała okazji podumać. Szczerze nie wiedziała czego się złapać ani co tak naprawdę czuje do Owena/Sama. Już samo rozdwojenie świadczyło niejako o wysokim stopniu pogmatwania. Może to właśnie przez tę bipartycję bądź nieumiejętność wybicia sobie z głowy jego słów? Mówił jej, że dzięki niej chce stawać się lepszy. Naprawić to, co zepsuł. Tylko czy Alex była w stanie mu uwierzyć?

— Już nie wygrzewasz łóżka?

Dziewczyna odwróciła się w stronę wejścia do kuchni, gdzie stał obiekt jej docelowego rekonesansu. Ubrany w białą koszulkę, czarne jeansy i czarną kurtkę i jak zawsze z czupryną koloru blond.

— Kto rano wstaje, ten kawę zastaje — Podniosła do ust kubek w geście argumentacji. Kawa była niezła.

— Ale się gówno wyśpi — stwierdził, nim z nagłym chichotem niemal nie wypluła napoju.

— Nie musiałaś mnie odprawiać. Jestem dużym chłopcem — oznajmił filuternie, obchodząc kuchenną wyspę, zabierając z koszyka jabłko i przysiadając jej naprzeciwko.

— Obiecałam Nikicie, że będę mieć na ciebie oko.

— Jako ta przykładna córka.

Alex wywróciła na niego oczami.

— Nie rozmawiajmy o mnie. Kiedy przyjeżdża twoja mama?

— Za kilkanaście dni. Aż dziw, że chce jej się wracać tutaj z lazurowych wybrzeży.

— Chce się z tobą zobaczyć.

— Pewnie tak — bąknęła.

— A ty z nią nie?

— Chcę i to bardzo — poruszyła się gwałtownie — ale po prostu nie wyobrażam sobie tego. Od dziesięciu lat trwałam w przekonaniu, że zginęła z moim ojcem. Dwa lata temu, gdy się tu wkradłam, znalazłam ją siedzącą sobie jak gdyby nigdy nic ze swoim kochankiem-przyjacielem mojego ojca-Semakiem, pragnącym zabić i mnie. Do tego faszerował ją jakimiś prochami i wmówił, że trzeba mi pomóc z leczeniem, bo mam nie po kolei w głowie. — Alex zaśmiała się. — Przynajmniej w tym się nie pomylił.

— Masz jej za złe, że zdradziła Nikolaja?

— Nie... to znaczy... jestem w stanie to zaakceptować. Jako dziecko nie dostrzegałam tego, że stał się oligarchą. W moich oczach zawsze widziałam go jako ukochanego tatę i męża. Albo przynajmniej jednego z nich. Teraz nie umiem rozmawiać z mamą. W najważniejszych momentach życia nie było jej, kiedy tego najbardziej potrzebowałam, bo i takich momentów nie było. Dragi i inne syfy skutecznie je zatarły. Zawsze marzyłam, żeby jeszcze raz się do niej przytulić, ale kiedy usłyszałam, że to ona mnie wydała Sergiejowi, czułam tylko gorycz. I rozczarowanie.

Alex zasępiła się na trochę. Resztka kawy wystygła już w kubku i wszczęła powolny proces osadzania się na ściankach. Sweter zsunął się jej z jednego ramienia i zawisł na oparciu zupełnie jak pewność słów, które właśnie powiedziała.

— Myślisz, że jestem przez to złą córką?

Sam wyprostował się na miejscu, przekrzywiając głowę na bok, ukazując równoczesne zaskoczenie zmieszane ze śladową ilością konsternacji.

— Patrz, widzisz to zmarszczone czoło? - Wziął jej dłoń, zmuszając do wyprostowania palca wskazującego, kierując go w stronę swojej twarzy. - To jest wyraźna odpowiedź, że się mylisz.

Dziewczyna spojrzała na niego.

— Nie jesteś odpowiedzialna za wybory twojej matki. Semak zrobił jej pranie mózgu tak jak niegdyś Amanda mnie. Żadne z nas nie mogło nic na to poradzić. A ty powinnaś dać jej szansę.

Alex podniosła na niego wzrok, by po chwili zmarszczyć nos z lekką kpiną.

— Zmówiłeś się z Nikitą, czy co? Powiedziała mi raz to samo.

— A widzisz. Jest dwa do jeden. Nie możemy się mylić.

Zaśmiała się na to, nieco za długo jak na jej gust.

— Będzie mi ciebie brakowało.

— Pamiętaj. — Zniżył nieco głos. - Jedno słowo i ja zostaję.

Chłopak popatrzył na nią także odrobinę za długo, ale Alex energicznie wyrwała się jego spojrzeniu.

— Sam, nie — szepnęła, wysuwając lekko swoją dłoń, którą wciąż trzymał. — Nie mogę cię ograniczać. Będąc moim ochroniarzem, nic nie zyskasz, a ja potrafię o siebie zadbać.

Wzdrygnął się nieco na słowo „nic".

— Mówiłem ci to już, kiedy uratowałaś mnie od tych szumowin w Paryżu. — Usiłował się wyprostować. — Jestem tutaj dla ciebie.

I właśnie tego Alex bała się najbardziej. Już dawno nie poruszał tematu ich bliższych stosunków, ale musiało to wyjść na wierzch w chwili jego nieuniknionego wybycia. Nie podano mu dokładnej daty rozwiązania umowy. Okres zatrudnienia lawirował w liczbach między tygodniami a miesiącami. Właściwie zaczynał od zera.

— Nawet nie jestem pewna, kim jesteś i ty chyba też nie jesteś tego pewien!

— Jeśli mi pomożesz, stanę się tym, kim chciałem być.

— Powtarzasz się.  — Alex złapała się za szyję. — Potrzebuję czasu, Ow... Sam. Nie czuję się gotowa. A ty musisz zrobić ze sobą porządek. I zdecydować, który z tych dwóch — Wskazała na niego — to ty.

Zza kuchennego okna rozległ się zgrzyt żwiru i odgłos silnika zaparkowanej pod bramą posiadłości taksówki. Obejrzeli się w tamtą stronę.

— Cokolwiek zechcesz — odparł, wychodząc na korytarz, gdzie pod drzwiami leżały dwa czarne bagaże. — Ja jeszcze chwilę zaczekam. A potem zaczekam jeszcze chwilę i każdą następną też zaczekam. Na ciebie.

Podszedł do dziewczyny i objął ją niepewnie, ale kiedy odwzajemniła uścisk i cmoknęła go w policzek na pożegnanie, przytulił ją mocniej, po czym zarzucił sobie pierwszą torbę na ramię.

— Jakby co, dzwoń. Wiesz, gdzie mnie znaleźć. A jeśli nie, to poprosisz Birkhoffa. Włamie się tu i tam... Poza tym Londyn nie jest wcale tak daleko.

— Tylko się w nic nie wpakuj.

— Nie obiecuję.

— Rzadko bywasz poważny, co? — Alex pozwoliła sobie na przytyk.

— Hej, jesteśmy tu na jakiś czas. Któregoś dnia szlag nas trafi, więc po co wszytko traktować poważnie? Swoją drogą, ty bardzo dobrze o tym wiesz.

Kierowca taksówki docisnął klakson, więc Sam wyszedł przed dom. Od razu owionął go gorąc i spiekota — uroki zawieszone w letnim powietrzu. Odwrócił się jeszcze, a rzucone przez niego „do zobaczenia" utknęło w promieniu słońca, odbitym od maski taksówki, którą Alex widziała, znikającą za drzewami, rosnącymi wzdłuż drogi.

Po powrocie do środka od razu złapała za słuchawkę telefonu stacjonarnego. Odczekała dwa sygnały, po czym usłyszała dobrze znany sobie głos, który bez dwóch zdań brzmiał lepiej na żywo.

— Cześć Nikita.

— Cześć Alex. Co słychać?

— Nic. Właśnie odprawiłam Sama.

— To znaczy Owena?

— Bez różnicy.

Nikita chrząknęła z rozbawieniem.

— No to chyba jednak nie nic. Dokąd pojechał?

— Londyn. Będzie reperował przeszłe, obecne i przyszłe brudy MI5 i MI6 jednocześnie pewnie też. Wiesz, że po nich zawsze ktoś musi pozamiatać.

— Czyżby oddział D? — męski głos wydobył się ze słuchawki.

— Cześć Michael, a jakżeby inaczej. Chcieli go do B, ale miał dość, jak to określił, organizacji w zamierzeniu wywrotowych.

— Zatęsknisz za jego niefrasobliwością, co?

— Nie, ale będę tęsknić za jego mówieniem o sobie w trzeciej osobie. Bo wiesz, „gdyby Owen tu był... „ — zaczęła niskim basem.

— „To by ci powiedział..." — zawtórowała jej Nikita i obie zaśmiała się serdecznie.

— Dzwonię, żeby podziękować. Oglądałam wywiad. Właściwie oglądałyśmy z Rozą. Jak tylko cię zobaczyła, to po pierwsze się ucieszyła, a zaraz potem załamała ręce i obwieściła, że z ciebie jest chucherko jeszcze większe niż ze mnie i że musisz zacząć coś jeść.

— To powiedz gosposi — przerywany głos mężczyzny znów wydobył się z głośniczka — żeby o to się nie martwiła. Naprawdę. Ona wcina marchewkę jak królik.

— Ej!

Alex mogłaby przysiądź, że po drugiej stronie nastąpiło głośne pacnięcie.

— Po prostu dziękuję.

— Nawet nie ma o czym mówić — rzekła Nikita. — Należało ci się to jak mało komu. Teraz odpocznij, spotkaj się z matką, nie ignoruj Owena...

— Echem, echem. — Udinov odchrząknęła obrazowo.

— I odsapnij, bo wszyscy potrzebujemy wytchnienia.

— Dobrze. Brakowało mi twoich złotych rad, Pani Jane Bond. Trzymajcie się tam.

— Do zobaczenia.

W ciszy zaległ sygnał zakończonego połączenia i Alex mogła wrócić do swojego wielkiego domu, który znów wydał jej się nagle zbyt duży i pusty.

***

— Jesteś pewien, że to dobry pomysł?

Nikita stała oparta o kuchenną wyspę, pod którą świeciły dwa jeszcze nie odpakowane, jadalniane krzesła. Pod ścianą po drugiej stronie zajmował miejsce tak samo do tej pory owinięty folią stół z jasnego drewna; gdzieniegdzie na listwach podłogowych tkwiły resztki taśmy.

— Jakoś musimy się zaprezentować.

— Tak, ale to wygląda, jak kampania wyborcza — orzekła demonstracyjnie, spoglądając na blat, na którym leżała blaszka świeżo wyjętych z piekarnika, czekoladowych babeczek. Aromat kakao niósł się po domu tak, że nawet ledwo już wyczuwalna woń farby ściennej rozpływała się pod jego słodyczą. Gdyby tak porozstawiać małe wypieki w strategicznych miejscach domu, robiłyby za własnoręcznie wyprodukowane odświeżacze powietrza. Tyle tylko, że skutek uboczny opiewałby o nagły wzrost apetytu.

— Z pustymi rękoma nie pójdziemy. Poza tym, hej, przynajmniej sąsiedzi zobaczą, że nie chowamy żadnej spluwy tu czy tam. — Michael zdecydowanie obstawał przy swoim zdaniu.

— Bardzo śmieszne.

Kobieta zaczęła skrobać ciepły brzeg blaszki.

Nie wiadomo jak wybór padł na muffinki „czekoladowy sen". Decyzja była szybka. Jak większość decyzji podejmowanych przez tę dwójkę.

Nie przeszło jej przez myśl, że Michael mógł umieć gotować, nigdy się nad tym nie zastanawiała. Nigdy nie uczyła się gotować. Chociaż czy do upieczenia ciasteczek wymagano specjalnych umiejętności? Chyba nie, skoro banalne, pierwsze z brzegu przepisy, nadrukowywano na papierowe opakowania lukru w supermarketach.

Nie zmieniało to faktu, że nadchodziło coraz więcej pytań, na które chciała znać odpowiedzi, nawet te najbardziej trywialne. Zwłaszcza te.

— Chodź. Idziemy się socjalizować. - Michael przełożył babeczki na wyższą, lżejszą blaszkę, którą będą mogli po całym obchodzie wsadzić pod pachę i wrócić.

— Tak. A jak nie chcesz się za dużo odzywać, to uśmiechaj się i potakuj. — Nikita skierowała się w stronę drzwi. — Aaaa, czuje się jak ta nowa osoba w klasie, której nauczyciel każe wstać i się przedstawiać.

Wyszli z mieszkania wprost na skąpany w słońcu podjazd. Upalny koniec sierpnia rozpieszczał mieszkańców D.C. swoim ciepełkiem, trzymając się smukłymi dłońmi piętrzących się lip, kwitnących dalii, astrów i goździków mieszkającego w ogrodach późnego lata. Przyroda oddychała sobą; pachnącymi owocami alejami sadów, grzędami warzyw. Złocącymi się polami pszenicy, jęczmienia i żyta. Choć deszcze nie hołubiły, trawa rosła wysoka.

Bohaterowie stanęli przed pierwszymi drzwiami domu obok od prawej. Wyglądał na już paroletni, ale to ukazywało jego urokliwy charakter. Miał intensywny, ciemnoczerwony kolor, nieco orientalny, z warkoczem bujnego bluszczu przy oknach na piętrze. Na drewniany ganek prowadziły betonowe schodki. Z lewej kwiliło cichutko pawie oczko. Michael przytrzymał tacę, a wolną ręką nacisnął dzwonek.

— Chwileczkę! — odkrzyknął kobiecy głos.

Mężczyzna ścisnął Nikitę za przedramię, kiedy czekali na pojawienie się domowniczki.

Głos z wewnątrz był ciepły. Kobieta wciągnęła powietrze.

Ile razy już zachowywała się w ten sposób. Pukała, dzwoniła, czasem wchodziła, jeśli bywało otwarte, ale nigdy nie po list, który zapodział się listonoszowi wśród cudzej korespondencji ani po stereotypową szklankę cukru. Za każdym razem z nadzieją, a raczej przeświadczeniem o znalezieniu trupa albo jego pozostawieniu. Miała dość udawanej sympatii, udawanej dobroci. Dość zdobywania cudzego zaufania dla swojej wyłącznej korzyści, by z tym kłamstwem ich potem porzucić i nie zobaczyć nigdy więcej. Goniło ją upiorne przeświadczenie, że inni jej nie zaufają, a co gorsze — że przestanie ufać samej sobie.

Dlatego, gdy otworzyła im radosna dama w kwiecie wieku z małym chłopcem na rękach, mimowolnie się uśmiechnęła.

— Dzień dobry — zaczęła niepewnie. — Jesteśmy nowymi sąsiadami. Wprowadziliśmy się obok. — Chciała kontynuować, ale żywa reakcja mieszkanki wytrąciła ją z rytmu:

— Ach to pani! O Boże! Coś takiego! A myślałam, że moja matka znowu majaczy jakieś farmazony. Dzień dobry, dzień dobry!

Kobieta serdeczne uścisnęła dłonie przybyłych. A uściski okazały się mocne. Nikita od razu spostrzegła, że była najprawdopodobniej Meksykanką. Świadczyłam o tym ciemniejsza od zwykłej opalenizny karnacja, nawał ciemnych, grubych, kręconych włosów, splecionych z tyłu w kitkę oraz niemal czarne, błyszczące oczy; jakby węgiel przetopił ze srebrem.

— Nazywam się Gabriela. To jest Nicolás. — Podrzuciła sobie na ramieniu chłopca, który musiał być jej synem, bo tak ciasno skręconych włosków raczej nikt mu co rano nie kręcił. Chichotał, trzymając mamę za szyję, kiedy Michael unosił swoją prawą brew i mrugał do niego. — Jest jeszcze Mateo i moja mama. Ven a mamá! — krzyknęła Gabriela, nim Nikita zdążyła zaprotestować.

— Proszę nie zawracać nikomu głowy. My wpadliśmy się tylko przywitać. Nie chcemy robić kłopotu.

— Ależ to żaden kłopot. Mateo, ven aquí! — zawołała ponownie. — Mamy gości!

Bohaterowie wymienili spojrzenia mówiące, że najwidoczniej zostali przyjęci wręcz z nadwyżką tak przyjemnie, jak na to liczyli.

Po chwili w korytarzu pojawił się drugi, starszy chłopiec w wieku około ośmiu - dziewięciu lat z piłką do nogi przy boku, a tuż za nim podążała dość żwawo niska, pomarszczona staruszka. Kiedy zobaczyła Nikitę, zrobiła wielkie oczy, pomrugała dwa razy, po czym pewna siebie, oznajmiła:

— O pani z telewizji! A widzisz, querido, mówiłam ci, że jeszcze mózg mnie nie zawodzi i rozumu Isbel całkiem nie postradała.

Uśmiechnęli się na widok babinki, omal nie zapominając, że warto by było się jednak przedstawić.

— Ja nazywam się Nikita, a to Michael. Wprowadziliśmy się niedawno.

— Tak, i nie znamy jeszcze nikogo w okolicy. Dlatego upiekliśmy co nieco, żeby państwa poczęstować. — Wyciągnął w stronę Meksykanów tackę z babeczkami. Mały Mateo zajrzał do środka i zawahał się, ale Nikita wyciągnęła jedno ciasteczko i podała mu do rączki. Chłopiec chwycił podarek i szybko wybiegł do ogrodu ze swoją piłką.

— Bardzo dziękujemy — rzekła Gabriela, robiąc krok w przód, by drugi synek zabrał babeczkę. — To spokojna okolica. Ludzie nie robią hałasu. Będzie tu państwu dobrze.

— Niech no ja się pani przyjrzę. — Starsza pani potuptała w stronę Nikity. Położyła obie dłonie na jej policzkach i wyszczerbiła się radośnie, ukazując swój niepełny komplet przednich zębów.

Kobieta wstrzymała oddech. W objęciu babinki było coś niezwykłego. Jakby potrafiła w tej jednej chwili przyjrzeć się jej duszy i zobaczyć w swych czarnych ślepkach jej wartkie oblicze. Mogła ją oceniać, ale nie. Ona tylko patrzyła i nagle dla bohaterki stała się młodsza, piękniejsza i mądrzejsza.

— Sólo con el corazón se puede ver bien. Lo esencial es invisible a los ojos* — zachichotała. — Przyjemnie wam z oczu patrzy. Tobie kawalerze też. — Poklepała Michaela porządnie po policzku, porytymi zmarszczkami palcami. On nieco się zdziwił, ale uprzejmie nie odsunął.

Babula ucałowała Nikitę w oba policzki, uścisnęła jej ręce, po czym odwróciła się i wróciła do domu, nucąc po drodze niewyraźnie: „bella ciao, bella ciao, bella ciao".

Gabriela pożegnała się z przybyłymi, a oni ruszyli dalej.

— Co się właśnie stało? — spytała Nikita bardziej siebie niż Michaela, patrząc na skrzydło zamkniętych drzwi.

— Widzisz. A tak się bałaś. — Mężczyzna objął ją ramieniem.

Odetchnęła z ulgą, że przynajmniej na początek poszło gładko i najbliżsi sąsiedzi nie czają się na nich z widłami, jak purytanie parę wieków temu na czarownice.

Jak się przekonała, mieszkańcy następnego w kolejności domu także nie mieli na to ochoty. Otworzyła im krótko obcięta szatynka w jasnożółtym swetrze. W pierwszej chwili już po odbytej przez bohaterów autoprezentacji, nie rozpoznała ich, jednak kiedy zawołała swojego męża, by poczęstowali się czekoladowymi wypiekami, trzask-prask ją oświeciło.

— O Matko! Pani to... — zapowietrzyła się w swojej dyspucie, a w tym czasie zjawił się małżonek kobiety.

— Tak kochanie? — Mężczyzna stanął w korytarzu. Dostrzegając Nikitę i Michaela, podszedł do wejścia.

Z zaskoczoną miną.

I z nożem.

— Dzień dobry, my chcieliśmy się tylko przedstawić. Wprowadziliśmy się dwa domy na lewo. — Michael starał się wyartykułować cel ich wizyty.

Właściciel mieszkania zauważył skonsternowany wzrok przybyłych z uwagi na narzędzie, wciąż tkwiące w jego dłoni i szybko odłożył je na półeczkę przy ścianie.

— Przepraszam bardzo. Nazywam się Paul. Niedługo czas obiadu więc... — Facet elegancko wytarł dłoń w bawełnianą chusteczkę i uścisną gości.

— Nic nie szkodzi. Proszę, niech się państwo poczęstują.

Michael podsunął małżeństwu blaszkę z babeczkami.

— Dziękujemy. To miła odmiana. Od dawna nie było tu żadnych nowych twarzy. Zwłaszcza tak światowych.

Nikita zaśmiała się na słowa kobiety.

— Naprawdę. Ktokolwiek, kiedykolwiek tu mieszkał, stara pani Cornejo go pamiętała. Albo i jeszcze wcześniej. Zakładam, że już ją poznaliście.

A więc to tak. Stara Isbel była swego rodzaju wodzem tego osiedla. Najbardziej doświadczonym ogniwem w hierarchii zaścianka, do którego obsady powoli dołączali. Matką młodych mieszkańców, babką bawiących się dzieci. Koronną strażniczką porządku, jak wódz jednoczącą swoich Indian. Wiekowym matuzalem przywołującym wydarzenia przeszłe, obecne i przyszłe. A ona otrzymała właśnie błogosławieństwo od tego wodza.

— Oczywiście. Przemiła z niej staruszka — zapewniła Nikita, choć jej rozmówczyni stwierdziła raczej przykład łagodnej wariatki.

— Czy mogliby państwo nam mniej-więcej przybliżyć kogo i czego powinniśmy się spodziewać po reszcie mieszkańców? Nie zdążyliśmy zapytać Gabrieli. Boimy się trochę, że niektórzy mogą nie być tak przychylni nam, jak pani — przyznał Michel, gdy Paul znikną wgłębi domu.

— Oj tam, jaka pani. Maggie jestem. Przepraszam, że tak zdębiałam na wasz widok. A co do reszty, to nie obawiajcie się. Nie ma tu nikogo konfliktowego ani szczególnie szujowatego. Poza nami dokładnie naprzeciwko mieszkają Davisowie. Shane jest terapeutą dziecięcym, a jego żona prowadzi sesje motywacyjne. Sympatyczni. W domu przy początku ulicy — Palcem kobieta wskazała piaskową elewację małej chałupki — pomieszkuje Joel, taka młoda dziewczyna, ale przyjeżdża tylko czasami na parę miesięcy, żeby odbębnić wizę. Urodziła się chyba w Niemczech, a dom odziedziczyła po dziadkach. Za Davisami stoją mało okazałe włości Rosemary — naszej lokalnej jędzy. Wielu zdań z żadnym z nas nie zamienia. Siedzi zamknięta w czterech ścianach tej swojej rudery. Chcieliśmy się złożyć i pomóc jej w remoncie albo chociaż w sprzątaniu, ale ona zaczyna się odgrażać i zaklinać, że o pomoc poprosi, jak psy zaczną dupami szczekać, więc w interakcje nikt z nią nie wchodzi. Od nas na prawo od paru lat dom stoi pusty. Zamieszkiwał go żołnierz z Tajlandii, ale kiedy nasz syn miał z siedem lat, wyprowadził się gdzieś z dziewczyną z Nebraski. Drugi dom koło was należy do młodego małżeństwa Busfieldów z malutką córką. No i jest jeszcze Harrison — Maggie nabrała powietrza po sprawnym słowotoku, by móc kontynuować. - Mieszka między Tajlandczykiem a rodziną Millerów z trójką dzieci. Nikomu nie wadzi, ale straszny z niego gbur. A jeszcze rok temu..., a co ja mówię, pół roku, parę miesięcy temu miałam wrażenie, że rozmawiałam z innym człowiekiem. Coś musiało mu się coś przytrafić albo jego rodzinie. Córka przestała go odwiedzać. Przestał przychodzić do nas na grilla. Smutna historia. Przepraszam za to nudzenie i tłumaczenie nie po kolei. Rzadko ktoś wychodzi do nas z taką prośbą. O, i bywa tu czasem taki facet w wieku Harrisona. Chudy i siwy, ale nigdy mąż nie był w stanie określić jego wieku. Robi chyba w jakiejś firmie remontowej, bo zawsze czuć od niego farbę czy inne specyfiki. Przychodzi do Rosemary, wbrew naszemu przekonaniu, że kto raz wejdzie do jej domu, już z niego nie wyjdzie.

Nagle między Nikitę i Michaela wpadł w pośpiechu z podjazdu chłopak, syn Maggie i Paula.

— Wo, nie tak szybko kawalerze — zawołała Nikita. — Bo rozsypiesz babeczki.

— Przywitaj się skarbie — poprosiła Maggie, odwracając młodego do siebie plecami. Był dość wysoki; sięgał matce ponad brodę swoją blond czuprynką. - To nasi nowi sąsiedzi.

— Pani jest... — zawiesił się, ale wcale nie przestraszył, krzyżując spojrzenie z bohaterką.

— Nie wiem, o czym mówisz. — Nikita mrugnęła, biorąc jedną babeczkę i rzucając mu ją.

Chłopiec oddał uśmiech półgębkiem, po czym z dumą oznajmił:

— Blue, jestem.

Historia Maggie o osiedlowym personelu sprawdziła się jeden do jeden. Państwo Davis dość nieumiejętność kryli swoje zdziwienie na ich widok, co nie zmienia faktu, że nie rzucali w bohaterów pomidorami na odchodne. Nikt nie otworzył w domu studentki ani Tajlandczyka, za to młode małżeństwo sprawiało wrażenie ucieszonych, jakby opuścił ich jakiś nieokreślony ciężar.

— Myślisz, że on nam otworzy? — spytała Nikita. Stanęli przed posesją Harrisona.

Z zewnątrz nie robiła specjalnego wrażenia. Nie robiła żadnego wrażenie. W oczach Nikity dom stał pusty. Wyblakł ze swojej barwy, porzucił swój kolor i moc. Mieszkanie Tajlandczyka było opustoszałe naturalnie. Tego jegomościa — beznadziejnie opuszczone i ciche.

Kiedy dom żyje, działa i zużywa się, jak wszystkie przedmioty we wszechświecie. Wypełnia go poruszenie, zapachy domowników, woń roślin, deszczówki spływającej rynnami i ziemi. Na ścianach pojawiają się pęknięcie — zmarszczki na licach domu, które znaczą, że ruch i tętent życia się spełnia. Gmach Harrisona był budynkiem, ale nie domem. Otaczała go aura niczego, nicości, jałowości i chłodu. Jakby faktycznie coś zostało mu odebrane.

Mimo upiornego pierwszego wrażenia Michael zadzwonił dzwonkiem.

I nic.

Zupełnie nic.

Nie rozległ się ani nawet mały szmer. Już pomyśleli, że może nikogo nie zastali, ale nagle ciężkie kroki zadudniły po drugiej stronie i lokator szarpnął drzwi tak raptownie, że zachwiali się w miejscu.

— Yyy... dzień dobry — zaczęła Nikita, przeciągając dłońmi po kraciastej koszuli i wciskając je w kieszenie dżinsów. — My wprowadziliśmy się w okolicy i...

Nie zdążyła nawet skończyć bazowego zdania, bo mężczyzna otaksował ich pobieżnie, na milisekundę zatrzymując się na jej twarzy i trzasnął drzwiami.

— Niczego od was nie chcę, wynocha! — rozległo się jeszcze stłumione.

— Szybko poszło — skwitował Michael, tonem pełnym rezygnacji.

Nikita chwilę wpatrywała się w budynek, aż zaczął się jej powoli rozmywać. Nie poczuła się lepiej.

Z Millerami porozmawiali swobodniej, a Rosemary jak rekomendowano, wydarła się przez na wpół wybite okno, że mają spadać. Bohaterka grzecznie zostawiła jej ciastko przed progiem, licząc, że może jednak się skusi.

Michael blaszkę wyzbytą wypieków faktycznie włożył sobie pod bok i wrócili do siebie. Nikita obejrzała się jeszcze na mieszkanie Rosemary. Wypuściła powietrze z odprężeniem. Babeczka zniknęła.

***

Na spotkanie z senatorem Chappellem Nikita wybrała się piechotą. Z premedytacją podjęła taki krok, wiedząc, że w ten sposób zyska trochę czasu do namysłu. Z fanatyzmem w kwestii nowo poznanych ludzi zerwała dawno, ale chorobliwa ostrożność przetrwała. Nie była pewna, czy może zaufać nowym sąsiadom ani swoim odczuciom, działającym nawigacyjnie według inicjalnego przekonania. Przecież nie miała zamiaru robić nikomu krzywdy. Takie anomalie działają na człowieka jak płachta na byka, a ci starszej daty, którzy o mordach, broniach biologicznych czy ocieraniu się o śmierć słyszeli tylko w dokumentalnych filmach wojennych i kryminałach, najchętniej wysłaliby podobnych jej pokroju do wariatkowa. Nauczyła się udzielać innym votum zaufania, bo pytanie za każdym razem „co jeśli" jest przecież najgorszym ze wszystkich pytań i sytuacje, w których była właściwie niemalże martwa wraz z zadaniem tego pytania stałyby się rzeczywistością. Aby żyć, trzeba zaufać. Gdyby Bóg nie ufał człowiekowi, nie dałby mu pod opiekę wszystkich zwierząt, które stworzył.

Świat dojrzał przez ten czas. Dojrzał, jak mięsista gruszka, która pod okiem sadownika, rośnie, złoci się i pulchnieje w słońcu. Młode pokolenie pojmuje rozwój światów: artystycznych, technologicznych i tych, które sami sobie stwarzają. Obalane są ideologie i mity. Nikita zaczęła wierzyć, że w jednym z tych światów też znajdzie się dla nich miejsce.

Kiedy dotarła na miejsce, zauważyła parę rzeczy, które pewna była zauważyć. Po pierwsze: jej rozmówca już czekał i pił kawę. Dojrzała go przez szybę witryny kawiarni. Po drugie: wybrał stolik najbliższy wyjściu, by mógł w miarę szybko opuścić spotkanie. Po trzecie: chęć szybkiego opuszczenia spotkania oznaczała, że w swoim napiętym grafiku musiał wypalić dla niej specjalną dziurę i czasu miał śladową ilość. Po czwarte: jeśli wypalił dla niej takową wyrwę, znaczyło, że mu zależało. Dlatego postanowiła, że nie będzie go zatrzymywać i jeśli niczego jej nie zamówił przez grzeczność, nie poprosi o nic.

— Dzień dobry, senatorze.

— Cześć, dzień dobry, siadaj. — Chappell wstał, poprawiając swoją lnianą marynarkę w gołębim kolorze. — Mam, jak mniemam, dobre wieści.

— Zamieniam się w słuch.

— Otóż, jak się pewnie domyślasz, mam dla ciebie... dla was propozycję pracy. Oczywiście nie musisz się na nią zgadzać.

Coś nowego — przemknęło jej przez głowę.

— Przemawiam w imię wyższości i po prostu zależy mi, abyście z Michaelem zapoznali się z umową i ewentualnie wyrazili zainteresowanie lub nie. — Mówiąc te słowa, mężczyzna sięgnął do skórzanego nesesera i wyjął z niego plik świeżych, śnieżnobiałych kartek ksero spięty zszywką. Nikita odebrała go i zaczęła przeglądać.

— DIA? — spytała żartobliwie, skacząc między akapitami.

— Nie, pudło.

— Departament bezpieczeństwa, FBI?

— NSA.

Trzy litery. Czternasta, dziewiętnasta i pierwsza według alfabetu. Trzy litery, na dźwięk których Nikita podniosła głowę i opuściła nieco kartki na blat stolika.

— Jesteś zdziwiona?

— Szczerze mówiąc, bardzo.

Chappell uśmiechnął się do niej pobłażliwie.

— Chyba nie myślałaś, że po takim rabanie wrzucą was między zwykłych funkcjonariuszy, którzy mogą zaciągać się do służby nawet przez internet?

Nikita milczkiem zaczęła przeliczać swoją wartość. Przecież nie zatrudni się jako instruktor strzelectwa w głuszy ani trener karate, a Michael nie przepracuje reszty życia na stanowisku nauczyciela w szkole. Zajmą się tym, co potrafią najlepiej. Będą robić to, do czego nie są zdolni w założeniu „normalni" ludzie. Nie dało się temu zaprzeczyć.

— Dziękuję — rzekła w końcu, składając kartki do kupy. — Przyjrzymy się temu.

— Na spokojnie przeczytajcie całość. — Senator podniósł się z krzesła. Ciurkiem dopił kawę z filiżanki. — Żałuję, ale będę musiał cię opuścić. Nie ma zbyt wiele czasu. Taki los senatorskiej pozycji. Jeśli mogę cię poprosić o jedno, zadzwoń do mnie, kiedy podejmiecie jakąś decyzję. Mam świadczenia wobec samej góry.

— Oczywiście.

Uścisnęli sobie dłonie na przekór jej przekonaniu, że w przeciągu tego tygodnia wymieniała bakterie zdecydowanie ze zbyt dużą liczbą osób.

Chappell czmychnął chodnikiem na drugą stronę ulicy, choć Nikita zastanawiała się, jak taki pęd zadziała na jego stawy. Została jeszcze chwilę w kawiarni z umową przed sobą i myślą, że może właśnie coś się zaczyna.

***

Jeszcze tego samego wieczoru bohaterowie przysiedli nad umową. Treść okazała się nad wyraz sensowna, a co najważniejsze — do bólu prawomocna i legalna. Żadnych przekrętów, niedomówień czy notatek drobnym druczkiem. Wszystko czarno na białym.

— Spodziewałeś się? — Nikita odwijała z folii ostatnie krzesło przy jadalnym stole.

— No jestem pod wrażeniem. Nie codziennie dostaje się taką propozycję. Działalibyśmy globalnie, tak jak dotychczas. Pewnie brali to pod uwagę, konstruując to dla nas — uznał Michael, opierając się przedramionami o blat razem z umową.

— I zobacz, na trzeciej stronie jest ubezpieczenie.

— Już nie musielibyśmy prać pieniędzy.

— Ani niczego trzymać w biblii, jak czarnej skrzynki.**

— To też literatura.

Nikita parsknęła, ale po chwili spoważniała.

— Myślisz, że powinniśmy się zgodzić?

Kobieta wyrzuciła resztki celofanu do kosza i pochyliła się nad dokumentem. Bez zamiaru czytania wpatrywała się beznamiętnie w litery.

— Zależy, czy tego chcesz.

— Czy chcę? Hm... A czego ty chcesz?

— Tego samego. — Michael złapał ją za ramiona tak, by się do niego odwróciła. — Wiesz, mamy podobne życzenia. A jedno udało się spełnić.

— Jakie?

Uśmiechnął się z pobłażaniem.

— Dom. Rozejrzyj się. Jesteśmy w nim.

Nikita zamrugała pośpiesznie. Równie energicznie, jak odwróciła głowę, doszło do niej, że miał rację. Ściany, sufit, dach i meble. Stali tam. To było dziwne uczucie. Dotrzeć do końca jakiejś drogi, wypełnić dane niegdyś sobie słowo. Spełnić marzenie. Ale oczywistościom zaprzeczać nie można.

— Tak. Zawsze chciałam mieć dom.

— Więc?

Kącik ust Michela uniósł się w oczekiwaniu.

— Czasu wolnego NSA chyba nie będzie nam kontrolować.

Roześmieli się serdecznie, gdy łapiąc go za szyję, jednym, sprawnym ruchem usadził ją sobie w pasie.

— Zaraz dam znać senatorowi.

***

       Chappell przesłał bohaterom adres i godzinę spotkania na następny dzień i obiecał skontaktować się, jeśli w ich danych i dokumentach pojawią się jakieś nieścisłości. Weryfikacja miała potrwać kilkanaście godzin.

Nikita obudziła się bardzo wcześnie rano wraz ze zraszaczami ogrodowymi sąsiadów. W dalszym ciągu zawiewało gorącem od zabudowań i od nagrzanego asfaltu. Dzieci nie było jeszcze na podwórkach, bo upał nie zachęcał, a końcówka wakacji zobowiązywała do późnego wstawania. Rozsunęła zasłony i przykryła pościel narzutą. Przez okno widziała wychodzącą do pracy panią Davis ze szmacianą torbą na ramieniu. Chciała bezgłośnie życzyć jej dzień dobry i kobieta uśmiechnęła się, ale zaraz jej wyraz twarzy wykrzywił się w niemym spanikowaniu.

Nikita odeszła od okna z wydechem. Przełknęła ślinę i pokręciła głową. Dziwne. Michael krzątał się w kuchni, więc kiedy zadzwonił telefon, odebrała go, sądząc, że to ktoś w sprawie pracy.

— Nikki, wyjdźcie przed dom, teraz!

— Birkhoff? Zaraz, zaraz, co się dzieje?

Michael popatrzył na nią z przestrachem, słysząc aż nazbyt znane i niepokojące pytanie.

— Musicie to zobaczyć, jak najszybciej!

— Chwila, Birkhoff, co zobaczyć?! — Nikita zmarszczyła brwi. Przyjaciel zakończył połączenie, a ona została, wpatrując się z konsternacją w ekran słuchawki.

— Co jest? — Michael wyglądał na autentycznie zaniepokojonego.

— Musimy iść. — Kobieta rzuciła telefon na fotel i wyszli na zewnątrz. Pani Davis już nie było, ale i jej mąż i dzieci państwa Millerów niemal połykali ich wzrokiem. Po drugiej stronie ulicy Birkhoff machał do nich zza szyby. Kręcił rękami w powietrzu, nakazując im natychmiastowy reakcję. Nikita odwróciła się pierwsza i wstrzymała oddech.

Jakaś cząstka jej zmiękła i rozprysła się. Widok był przytłaczający. Na całej powierzchni drzwi wejściowych widniał rażący...

czerwony...

wysprejowany napis:

Potwory, wracajcie skąd przyszliście.


Nikita załamała ręce.

______________________________________________________

* "Mały Książę"  "Dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu."

** Czarną skrzynkę bohaterowie ukrywali w biblii z wyciętym wewnątrz otworem w stronach.

_______________________________________________________

Cześć, cześć, dzień dobry!

Nie wiem, co mnie czeka za te straszne przerwy we wstawianiu tych rozdziałów, ale nic na to nie poradzę. Wakacje wreszcie udostępniają mi czas na pisanko, co niezmiernie mnie cieszy. Troszkę się mogę zrehabilitować jedynie tym, że rozdział jest BARDZO długi, chyba najdłuższy jak dotychczas. Wiem, że nie każdy lubi czytać aż tyle na raz, jednak nie byłam w stanie podzielić tych wątków na pół.

No nic, cieszmy się, że rozdział jest i mam nadzieję, że moje dzieciaki Was i tym razem nie zawiodą.

Buziole i bez odbioru ;)

                                                                                        Dziewczyna w Białym

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro