Rozdział VII. Ash

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

– Szkoda, że nie mogę iść z wami – oznajmiła z ledwie słyszalnym żalem, podając okrycie Rivanowi. Elegancka, wełniana peleryna w kolorze głębokiej czerni wyglądała niezwykle dostojnie. Do tego wybrała mu jasną koszulę ze zdobieniami oraz ciemne spodnie. Decyzja nie była prosta, spędziła w jego pokoju ponad pół godziny, nim wreszcie oboje zaaprobowali strój. Uważnie zapięła złotą sprzączkę peleryny, nie zważając na coraz gwałtowniejsze protesty elfa.

– Matkujesz mi! – stwierdził z wyrzutem. – Gdyby ktoś nas teraz zobaczył, z mojej reputacji zostałyby zgliszcza.

– Co ja poradzę, że zupełnie nie masz gustu w kwestii ubrań?

– Jak śmiesz mnie tak obrażać? Mój gust jest zdecydowanie lepszy niż twój!

Ash westchnęła ciężko, kładąc ręce na biodrach.

– Chciałeś iść do teatru w koszuli rozpiętej do połowy, do tego z postawionym kołnierzem. Nie mogłam na to pozwolić, głuptasie. – Trzepnęła go po głowie. – Teraz profesor Plamant nie odeśle cię już do pokoju, żebyś się przebrał, a tym samym oszczędziłam ci wstydu. Wiesz przecież, że ona jest niezwykle wyczulona na punkcie ubrań. Gdyby mogła, osobiście nadzorowałaby szycie uniformów dla absolwentów Kolegium.

– Zamknij się – burknął Rivan, najwidoczniej nie znajdując wystarczająco dobrego kontrargumentu.

– Z przyjemnością. – Uśmiechnęła się słabo, ucinając temat i nie wdając się w dalszą kłótnię. Czyniła tak jedynie wówczas, gdy była czymś zmartwiona lub zdenerwowana, dlatego też elf obrzucił ją uważnym spojrzeniem.

– Wszystko w porządku?

Spojrzała na niego z ukosa, zastanawiając się, czy może powiedzieć mu o swoim tatuażu. Chciała mu wyrzucić, że przypomniał jej o tym przeklętym kle, na którego starała się nigdy nawet nie zerkać, lecz obawiała się, że zacznie jak zawsze obracać wszystko w żart, dotkliwie ją tym raniąc. Po długim zastanowieniu uznała jednakże, iż zdoła zaufać mu w tej kwestii. Nikt inny by nie zrozumiał, a komuś powiedzieć o tym musiała, bowiem dręczyło ją to przez cały dzień.

– Naznaczył mnie, żebym nie zapomniała – szepnęła. Gdy wypowiedziała te słowa, uciekła z niej cała radość. Spuściła wzrok, zbladła, zgarbiła się nieznacznie, choć starała trzymać się prosto. Tatuaż zapiekł nieznośnie, jakby złośliwie chciał przywieść na myśl pochylającego się nad nią oprycha z Tygrysów, bandy łowców niewolników, z pomalowaną czernią szpilką w dłoni. – Żebym zawsze pamiętała o niewoli. O tym, że mógł ze mną zrobić dosłownie wszystko, a ja nie potrafiłabym się obronić. – Wzdrygnęła się spazmatycznie.

Rivan objął ją prędko, otulając ich oboje peleryną. W kojącej ciemności słyszała miarowe bicie dwóch serc, a ów spokojny rytm jak nic innego zdołał uciszyć ból.

– Nic ci już nie grozi. Uciekliśmy. Już nigdy nie pozwolę mu cię gnębić – mamrotał, oparłszy brodę na jej głowie.

– Nadal chcę go zabić. Wciąż układam plan idealny – wyznała po chwili ciszy. Jej głos stracił zdradzającą strach chrypę, stał się gładki i zdecydowany.

– Ja tam wolałbym już nigdy nie oglądać tej szpetnej gęby – odparł sceptycznie Rivan. Wiedziała, że po prostu się o nią martwił. Nie chciał, by ryzykowała spotkanie z Tygrysami, ona jednak była pewna swego postanowienia sprzed lat i za nic nie chciała zarzucić zamiaru zamordowania pastwiącego się nad nimi potwora.

– A ja chcę go zobaczyć. Nieżywego. Zalanego własną krwią. Dopiero wtedy zacznę żyć.

– W takim razie możesz liczyć na pomoc najlepszego żołnierza w Perłowym Kolegium – skwitował Rivan zuchwale, po czym zabrał pelerynę.

Zrobiło jej się zimno i zaczęła jeszcze bardziej wściekać się na samą siebie, że nie zdążyła wykonać wyzwania profesor Plamant jako chociażby czwarta z kolei. Teraz mogłaby założyć swoją sukienkę i udać się do eleganckiego teatru, zamiast ślęczeć w Kolegium nad książkami. Zostanie sama.

– Dobra, muszę iść, bo jeszcze wyjdą beze mnie. Jeśli nie umrę z nudów podczas spektaklu, po powrocie mogę z tobą pobiegać – zaproponował jeszcze Rivan, zanim wyskoczył przez okno ze swoim zwyczajowym, szelmowskim uśmiechem na twarzy.

– O ile nie zardzewiejesz, siedząc w jednym miejscu przez dwie godziny – krzyknęła za nim, gdy zdołała w końcu wymyślić zabawną odpowiedź. Rivan pędził już w stronę dziedzińca z powiewającą za nim peleryną, ale odwrócił się, żeby pokazać jej język. Odpowiedziała tym samym, a potem zaśmiała się mimowolnie, nie zdając sobie sprawy z tego, iż każdy gest elfa miał na celu poprawienie jej nastroju.


Miała cały wieczór tylko dla siebie. Nakreśliła kilka szkiców, lecz prędko znużyło ją skrobanie węglem po papierze. Zamiast tego więc, ukradkiem wyjrzawszy przez okno i upewniwszy się, że nikogo nie było w pobliżu, wyjęła spod łóżka swe pantofelki. Trzymając w ręku wyimaginowany rąbek balowej sukni, zaczęła sunąć po pokoju w nowych butach. Z początku jej kroki były niepewne, odzwyczajone od poruszania się na obcasach, lecz z łatwością na powrót do nich przywykła.

Tańczyła wszystkie znane sobie tańce, także te elfie, które pamiętały wyłącznie jej nogi. Zdawać się mogło, iż elfka słyszała muzykę, bowiem płynęła przez sypialnię z zamkniętymi oczami i poruszała wargami, bezgłośnie wymawiając słowa jakiejś nieznanej w Kolegium pieśni. W istocie, w spiczastych, białych uszach brzmiało echo harmonii z dawnych elfich przyjęć. Usiłowała wyobrazić sobie tamte sale balowe, ze sklepieniem ginącym gdzieś w górze i niezwykle gładką, świeżo wypolerowaną podłogą. Wszędzie widziało się spiczaste uszy, brzękały kieliszki pełne nieznanych nigdzie indziej trunków, a nade wszystko czuło się wszechobecną elfią magię.

Przestała wirować, gdy niema ballada dobiegła końca. Zaraz potem podejrzliwie rozejrzała się wokół, by upewnić się, iż nikt nie widział jej zachowania. Przybrała na twarz swoją najbardziej wojowniczą, pełną buńczuczności minę i sięgnęła po leżący na parapecie sztylet. Podrzuciła go kilka razy, całkowicie zmieniając się z delikatnej damy w ciężko trenującego żołnierza. Nie mogła pozwolić sobie na sentyment i beztroskie manifestowanie kobiecości, już nie. Zresztą, na cóż by się jej to zdało, skoro i tak nigdy nie zdobędzie żadnego adoratora? Jej ciało przedstawiało żałosny widok, pełne blizn na każdym calu skóry, nawet w okolicy ud. Wstręt do samej siebie stopniowo zabijał resztki nadziei na to, że kiedyś będzie miała swoją rodzinę. Diego jej nie zechce...

– Nikt mnie nie zechce. Dostanę się do Gwardii i zginę w walce, nie musząc martwić się o bliskich – wymamrotała, nerwowo wbijając paznokcie w kark. Było to niewielkie pocieszenie, lecz na nic innego nie mogła liczyć. – Dostanę się do Gwardii i zemszczę się na Tygrysach – dopowiedziała samej sobie dziwnie smutnym głosem.


Chciała wrócić do rysowania, by się uspokoić, lecz odkryła, iż skończyły jej się czyste kartki. Wzruszywszy ramionami, powoli podeszła do okna, by niespiesznie udać się do biblioteki. Miała mnóstwo czasu do powrotu Rivana. Przeszła spory kawałek w bok, przechodząc na sąsiednią ścianę, a następnie zsunęła się do najbliższego okna korytarza wiodącego do biblioteki. Stanęła na parapecie, pokonawszy trasę bez najmniejszej zadyszki. Jedyną oznakę owego spaceru stanowiły zmarznięte, zaczerwienione palce, dotykające zimnego kamienia.

Biblioteka stanowiła piętrowy kompleks pełen schodów i regałów wypełnionych zatęchłymi tomami o dawno pożółkłych stronach. Podeszła do pierwszego lepszego wolnego biurka, a zgarnąwszy kilka kartek z szuflady, udała się na balkonik. Z kieszeni wyciągnęła ołówek, a potem przerzuciła nogi przez wąską barierkę, bez trudu na niej balansując. Przez brak okien musiała korzystać z żółtej perły, którą wzięła z kuferka stojącego na blacie biurka, oświetlając sobie kartkę niewielką, złocistą bańką.

Rysowanie w takich warunkach wydawało się trudne, lecz Ash nie sprawiało ono żadnego problemu. Panowała tu większa cisza aniżeli w jej pokoju, z oknem wystawionym przecież wprost na polanę rekrutów. Jej skupienie czasem zakłócał jedynie szelest papieru, ale nie stanowiło to najmniejszej przeszkody. Portret rysowany pewną ręką powstawał powoli, jednak wykonywany był z typową dla niej dokładnością. Wkrótce każdy potrafiłby łatwo rozpoznać, kogo przedstawiał szkic.

Była tak skoncentrowana, że nie zauważyła, gdy ktoś do niej podszedł i spojrzał przez ramię na rysunek.

– Wolałbym, żebyś mnie nie uwieczniała. To dość onieśmielające.

– Och! – Zaskoczona elfka prędko zasłoniła ramieniem kartkę. – Cześć, Diego, jak mija ci wieczór?

– Szukałem cię – odparł, ignorując pytanie. – Mam niewielkie wieści. Jeżeli jesteś zajęta, nie będę przeszkadzał.

– Coś ty, nie przeszkadzasz. O co chodzi?

Diego nie odzywał się, więc zeszła z barierki, stając obok niego z żółtą perłą w ręku. Położyła mu dłoń na ramieniu. Wówczas uniósł wzrok. Ze zdumieniem zauważyła łzy lśniące w kącikach jego oczu. Mimo to uśmiechnął się do niej, a choć bardziej przypominało to grymas, złagodziło to nieco obraz rozpaczy malującej się na jego twarzy.

– Co się dzieje? – spytała najłagodniej, jak umiała. Nie chciała go wystraszyć, wiedziała bowiem, jak niechętnie zwierzał się komukolwiek ze swych przemyśleń. – Proszę, Diego, powiedz mi. Obiecuję, że nikt się o tym nie dowie, przynajmniej nie ode mnie.

– Ja... – zaczął, ale zaraz urwał. Popatrzył ponad jej ramieniem, gniewnie zmarszczył brwi. – Ładnie to tak podsłuchiwać? – warknął. Ktoś pisnął, a zaraz potem ze szczytu regału zsunął się jakiś młody uczeń z fioletową perłą na niezniszczonym, lśniącym jeszcze karwaszu.

– Nie masz innych rzeczy do roboty, pierwszoroczniaku? Zmykaj stąd natychmiast – wycedziła Ash, unosząc górną wargę w wyrazie wściekłości. – To o czym chciałeś mi powiedzieć? – Wróciła do tematu, nim półelf zdążył się rozmyślić.

– Pamiętasz, jak spadłem z Kargana? – wymamrotał zmęczonym tonem.

– Na perły, kiedy to było... pamiętam! Dwa lata temu. Kazałeś mi i Rivanowi oklaskiwać swoją nową sztuczkę, ale coś ci nie poszło.

– Owszem, uczyliśmy się wtedy na czwartym roku – przytaknął Diego, z każdą chwilą coraz bardziej markotniejąc. – Spadłem wtedy z grzbietu, bo coś zaczęło mnie potwornie boleć. Wcześniej nie przywiązywałem do tego wielkiej wagi, lecz coś podobnego stało się dzisiaj rano. Dosłownie ścięło mnie z nóg, Ash. – Popatrzył na nią z nagłym strachem. – Czułem się, jakbym umierał.

Elfka głośno przełknęła ślinę, wpatrując się weń szeroko otwartymi oczami.

– Byłem u Grotka. Badał mnie chyba przez godzinę, musiał aż użyć perły, bo nie miał pojęcia, o co chodziło.

– I co? Co to była za choroba? – zapytała z przejęciem.

Diego pochylił się w jej stronę. Widziała, jak walczy ze sobą, by nie uciec, zachowując wszystko dla siebie. Nieśmiało sięgnęła po jego dłonie. Nie cofnął rąk, zamyślony, jedynie lekko spiął mięśnie. Złapała je delikatnie, prosząc tym samym, by jej zaufał. By nie obawiał się podzielić trapiącymi go rozterkami.

– Perła nic nie uczyniła.

– Ale... to niemożliwe! – wykrzyknęła, ale zaraz zakryła usta dłonią, upominając się w myślach za hałas.

– A jednak... Grotek zawyrokował, że jestem... nieuleczalne i śmiertelnie chory. – Głos półelfa załamał się nieznacznie przy wypowiadaniu ostatnich słów. – Uznałem, że powinienem wam powiedzieć, tobie, Rivanowi i Lu.

– Diego... – Nie wiedziała, co powiedzieć. Ogromna troska poruszyła jej serce, nie mogła patrzeć na pozbawioną chęci do życia twarz przyjaciela. Dotknęła jego policzków, ocierając łzy kciukami.

– Zawsze uparcie odwracałem się od przyszłości, pewien, że będę mógł uchwycić się zamiast tego przyszłości. Nie żyć tymi potwornymi wspomnieniami, tylko zacząć tworzyć nowe. Służyć Gwardii u boku przyjaciół, odnaleźć szczęście. Teraz... teraz nie mam ani przeszłości, ani przyszłości. – Ramiona zaczęły mu drżeć, popłynęły kolejne łzy.

– Może Grotek się pomylił, może perła była wadliwa, trzeba zabrać cię do królewskich uzdrowicieli, z pewnością coś poradzą – wyszeptała, również bliska płaczu. Mało brakowało, a padłaby na kolana, błagając wszystkich bogów, by okazało się to tylko pomyłką lub żartem. Przyjaźnili się od niemal sześciu lat. Nie potrafiła wyobrazić sobie służby w Perłowej Gwardii bez Diego u boku, ba, nie chciała sobie tego wyobrazić.

– Sama nie wierzysz w swoje słowa – zauważył, gdy zdołał się opanować. Znów uśmiechnął się przygnębiająco, a Ash nieomal pękło serce, gdy zobaczyła, jak próbuje udawać beztroskiego. – Na pewno nie umrę tak od razu. Mam jeszcze czas.

– Nie mam zamiaru pozwolić ci umrzeć! – wykrztusiła. Rozumiałaby, gdyby zginął w walce, ba, gdyby nawet uległ nieszczęśliwemu wypadkowi, ale choroba? Choroba była upokorzeniem, na jakie nie zasługiwał żaden perłowy mag.

– Cóż, powinienem powiedzieć Lucjanowi. – Odbiegł czym prędzej, zostawiając ją samą.

Elfka przycisnęła do piersi rysunek roześmianego Diego, łkając bezgłośnie w otoczeniu zakurzonych regałów.

***

Rivan wrócił z teatru w środku nocy. Widziała, jak cała grupka chyłkiem przemyka po ścianie do swoich pokoi. Przywołała elfa ruchem dłoni, a ten ostentacyjnie przewrócił oczami, co dostrzegła jedynie dzięki elfim zmysłom, pozwalającym o wiele lepiej widzieć pogrążone w ciemnościach otoczenie. Rivan wspiął się do swojego okna zirytowany, że Ash siedziała na jego parapecie.

– Nie mam ochoty opowiadać ci o teatrze. Wydarzyło się coś koszmarnego. Muszę sobie to wszystko ułożyć w głowie, jasne? – zastrzegł. Ash widziała, że Rivan był bardzo zmęczony, w przeciwnym bowiem razie z pewnością od razu zacząłby narzekać na nudne przedstawienie. Szarpane, pozbawione nonszalancji ruchy wskazywały na to, iż był wręcz roztrzęsiony. Zastanawiała się, co też mogło się wydarzyć.

– Jasne. Chodźmy pobiegać – zaproponowała, równie mocno jak on unikając kontaktu wzrokowego. Nie pozwoliła mu zobaczyć zaczerwienionych od płaczu oczu.

Poczekała, aż Rivan zrzuci z siebie płaszcz i przebierze się w bardziej stosowne do biegania odzienie. Gdy to uczynił, zsunęła się na dół i popędziła prosto w las, wybierając ścieżkę Pikiet. Była ona osobliwa ze względu na to, że większa jej część wiodła przez skały znajdujące się przy jednym z brzegów jeziora. Nie tylko rozciągał się stamtąd piękny widok na odbijającą gwiazdy taflę wody, lecz również zwyczajny bieg ustępował tu miejsca istnemu torowi przeszkód. W sam raz na wieczorny trening, który miał na celu zmęczyć i zająć czymś myśli.

Elf dogonił ją szybko, a potem trzymał się tuż za nią. Biegli bez słowa, wymijając skały z niesamowitą wprawą. Rivan złapał Ash za ramię, gdy poślizgnęła się na obluzowanym kamieniu. Nie podziękowała mu jednak, niezdolna wydobyć z siebie nawet słowa. Wciąż całkowicie pochłaniały ją rozmyślania o Diego. Przez większość wieczoru wspominała wszystkie ich wspólne przeżycia, od najwcześniejszych po te z ostatnich tygodni. Nie mogła uwierzyć, że niedługo miało go zabraknąć. W jej życiu pojawi się wówczas ogromna dziura, której nikt nie będzie w stanie wypełnić.

Diego był jej pierwszą i jak dotąd jedyną sympatią. Podkochiwała się w nim od samego początku, oczarowana jego elokwencją, ambicją, ale także delikatnością. Imponowało jej to, w jaki sposób radził sobie z zawiłą przeszłością, potrafił unieść nawet ciężar plotek i bycia mieszańcem, jakby nie było to nic wielkiego. Stanowił dla niej wzór, potwierdzenie, że można żyć dalej, nawet z tak ogromnym bagażem wspomnień.

A teraz miał umrzeć przez jakąś nieuleczalną chorobę.

Zaklęła, gdy ziemia osunęła jej się spod nóg. Na szczęście zdołała zaprzeć się rękami o grunt, nim uderzyła czołem o brzeg skały.

– Żyjesz? – spytał Rivan. On również wydawał jej się nieobecny. Nie patrzył na nią, wbijał wzrok w pobliskie drzewo.

– Żyję. – Dźwignęła się na nogi. – Już niedaleko do półki. Chodźmy.

W istocie, po kilku minutach dobiegli do dużego, płaskiego kamienia zawieszonego tuż nad jeziorem. Oboje usiedli na jego krawędzi i zapatrzyli się w wodne odbicie nieba. Gwiazdy migotały niewzruszone na gładkiej tafli, emanując spokojem. Wpatrywała się w nie intensywnie, oddychając głęboko. Nieświadomie masowała obolałe po upadku kolano, ale gdy tylko to zauważyła, natychmiast przestała. Nie mogła okazywać słabości.

Poczuła na sobie spojrzenie Rivana. Uniosła wzrok, ale zaraz na powrót opuściła głowę.

– Nie chcesz posłuchać o dzisiejszym wieczorze? – spytał.

– Nie musisz o nim opowiadać.

– Na pewno? – W jego głosie pobrzmiewała desperacja. Ash zmarszczyła brwi, po krótkim namyśle skinęła głową.

– Słucham.

– Przedstawienie było dość nudne, ale potem odwaliło się niezłe cholerstwo. – Z jego ust wydobyły się kłęby pary, zwiastujące coraz rychlejsze nadejście zimy. Przeczesał dłonią włosy, a elfka dopiero teraz zauważyła zakrwawiony bandaż ciasno oplatający jego lewe przedramię.

– Co się stało? – ponagliła go.

– Morderstwo – oznajmił ciężko Rivan.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro