Do Wesela Się Zagoi

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 W pierwszym momencie, pomysł z obchodzeniem Bożego Narodzenia w górach, wydał się Feliksowi nawet bardziej, niż doskonały. Narodził się tuż po podsłuchaniu konwersacji, prowadzonej przez Austrię i Szwajcarię, tuż przed rozpoczęciem ostatniej konferencji międzynarodowej. Normalnie, nie zwróciłby na nich najmniejszej uwagi; w końcu o czym mogło rozmawiać ze sobą takich dwóch, wielkich nudziarzy? Nie minęło jednak sporo czasu, a w dyskusji padła wzmianka o Alpach i w głowie Polaka zapaliła się lampka. Dokładnie tego teraz potrzebował; nie Alp oczywiście, a ukochanych, rodzimych Tatr, których nie odwiedzał już od ładnych dziesięciu lat. Nie minęła chwila, odkąd Niemcy obwieścił koniec spotkania i życzył wszystkim wesołych Świąt, a Feliks już wybierał numer do swojego szefa, by oznajmić mu, że wyjeżdża. Nie posiadał w Zakopanem swojej własnej kwatery, dlatego w celu znalezienia odpowiedniego lokum, był zmuszony kilka godzin przekopywać oferty internetowe. Jak zwykle okazało się jednak, że ma pecha. Tamtego dnia, w przeddzień Wigilii, u nikogo nie sposób było wetknąć nawet szpilki. Zrezygnowany Polska obdzwonił wynajmujących raz jeszcze, tłumacząc z kim tak właściwie mają do czynienia i jakimś cudem, udało im się znaleźć dla niego miejsce w starej bacówce w Dolinie Chochołowskiej, mniej więcej w połowie drogi do Trzydniówki. Chłopak zmartwił się, że zamarznie tam na śmierć, jednak miła pani, którą miał na linii oznajmiła, że przed trzema laty budynek gruntownie odnowiono i zamontowano ogrzewanie. Po tych słowach, Feliks zgodził się bez najmniejszego zastanowienia i jeszcze tego samego wieczora, wyruszył autem na południe. Droga zajęła znacznie dłużej, niż wcześniej zakładał, gdyż przyszło mu spędzić niemal dwie godziny tłukąc się w korku na Zakopiance. Po upływie czasu, (spędzonego na przesłuchiwaniu całej dyskografii Sabatonu), który ciągnął się chłopakowi niemiłosiernie, wreszcie dojechał w upragnione miejsce. Ku własnemu niezadowoleniu, nie miał czasu, żeby zatrzymać się w mieście i podjechał prosto na Siwą Polanę, skąd nie pozwolono mu poruszać się dalej samochodem. Dwóch mężczyzn, najwyraźniej pracowników ochrony parku narodowego, czekało na niego przy wejściu do maleńkiego bufetu, sącząc z glinianych kubków parujący, herbaciany napar. Oznajmili, że na pobliskim terenie obowiązuje całkowity zakaz ruchu pojazdami silnikowymi i że będzie zmuszony dojść do pasterskiej chaty na piechotę.

W pierwszej chwili, Polska pomyślał, że z niego żartują. Miny towarzyszących mu mężczyzn były jednak śmiertelnie poważne, a oni sami wyglądali na porządnie zirytowanych, że ktoś zmusił ich do oczekiwania na Feliksa do tak późnej pory. Oprócz starszej pani, która została w bufecie tylko ze względu na ich dwójkę, dookoła nie było żywej duszy, ani nikogo, kto zechciałby udostępnić chłopakowi kolejkę turystyczną albo chociaż rower. Popatrzył na swoich towarzyszy w niemym błaganiu, lecz ci pozostawali całkowicie, niemal okrutnie nieugięci. Wręczyli mu pojedynczy klucz, a potem życzyli wesołych Świąt i zniknęli z oczu, razem z dobroduszną gospodynią. Polska rozejrzał się, a widząc przez sobą długi szlak ciągnący się w ciemności, zapragnął usiąść na asfalcie i wybuchnąć płaczem. Ostatkami silnej woli, zmusił się, by wyciągnąć z kieszeni komórkę i uruchomić nawigację. Z powodu kiepskiego zasięgu, nim załadowała się, jak należy, minęło dobre piętnaście minut. Trasa do Polany Trzydniówki, pieszo wynosiła dwie godziny bez piętnastu minut, co oznaczało, że nim dotrze do swojej bacówki, miną ponad trzy kwadranse (oczywiście zakładając, że nie zgubi się, ani nie zaatakuje go po drodze żadne dzikie zwierzę). Jak na złość, nagle z nieba zaczął prószyć śnieg, a porywisty halny wiatr, rozszalał się, jakby znikąd. Polska odetchnął zrezygnowany i stwierdził, że nie ma innego wyjścia, jak tylko wziąć z samochodu swoją podróżną torbę i ruszyć przed siebie. Przez całą drogę bagaż ciążył mu niemiłosiernie, a nieokiełznane podmuchy siekły po twarzy, nawet mimo przysłonięcia jej grubym, granatowym szalikiem. Kilka razy zwiało mu czapkę z głowy i musiał cofać się, by szukać jej po omacku w wysokiej trawie. Nie minęło dużo czasu, a gruba, śniegowa pierzyna pokryła nawierzchnię, po której stąpał i był zmuszony przedzierać się przez zaspy, co dodatkowo krępowało jego ruchy.

Zaczęło świtać, gdy Feliks nareszcie stanął u progu swojej chatki i spróbował wyciągnąć z kieszeni klucz. Nie wyczuł go jednak pod palcami i jak na zawołanie wpadł w najprawdziwszą panikę. Upuścił torbę na śnieg, w którym ta zanurzyła się niemal całkowicie, a potem ściągnął rękawiczki i siniejącymi palcami zaczął przetrząsać kurtkę, spodnie oraz wszystko inne, co tylko miał na sobie.

Bezskutecznie.

- Kurwa mać – zaklął głośno, zażenowany własną bezradnością.

Tylko on był zdolny w kilka godzin wpędzić się w podobne bagno, z którego dodatkowo nie istniał żaden ratunek. Polska był sztywny, przemarznięty i przebycie ostatniego dystansu raz jeszcze, ponownie przedzierając się przez zwały śniegu, było ostatnim, na co miał w tamtej chwili ochotę. Westchnął tylko głośno, powstrzymując wiązankę przekleństw, która wręcz cisnęła mu się na usta i zgarnął stopą kupkę białego puchu, przykrywającego schody. Przysiadł na najwyższym stopniu i ukrył twarz w dłoniach, dochodząc do gorzkiego wniosku, że nie czuje już nawet własnego tyłka.

Poza tym wszystkim, zaczynało ssać go w żołądku, był zmęczony i kompletnie samotny.

"Nie wiem jak mogłem wcześniej nawet o tym nie pomyśleć" przyszło mu do głowy, gdy pierwsze promienie słońca zaczęły wydostawać się znad górzystego horyzontu.

Podczas gdy on siedział w samym środku śniegowego pustkowia, bez dostępu do ogrzewania, powoli zamieniając się w kostkę lodu, wszyscy jego przyjaciele najpewniej zaczynali już przygotowania do Świąt. Toris musiał spędzać je ze swoimi braćmi w Tallinie, a Elizabeta w towarzystwie Rodericha i Vasha w tych zakichanych Szwajcarskich Alpach. Feliks był na siebie wściekły jak nigdy, że musiał akurat ten jeden raz uważniej nadstawić uszu. Włosi razem z Hiszpanią i Niemcami zapewne od samego rana stali w kuchni, szykując jakieś aromatyczne, ciepłe specjały, a Arthur, Francis, Alfred i Matthew wygrzewali się na Seszelach razem z Shelley.

Tylko on był w tak cholernie beznadziejnym położeniu i nie miał zielonego pojęcia co ze sobą zrobić.

Polska sięgnął po komórkę i przeraził się na widok ostatnich, dziesięciu procent baterii. W zasadzie, był już o krok od kompletnego odcięcia się od świata i zamiast zadzwonić po TOPR, który przyleciałby po niego helikopterem albo pożalić się szefowi, postanowił zrobić coś naprawdę, niemożliwie głupiego.

Niewiele myśląc, wybrał numer do Gilberta.

"Zwariowałem do reszty" pomyślał, przecierając lodowaty policzek wnętrzem dłoni "Marnuję swoją ostatnią szansę na ratunek, żeby porozmawiać z tym idiotą".

- Scheiße, Feliks – usłyszał, a w kąciku jego ust, niekontrolowanie zabłądził uśmiech. - Wiesz, która godzina?

- Nie wiem, siódma? - wzruszył ramionami, gdyż nie robiło mu to najmniejszej różnicy. Nie liczył już nawet, że w okolicach południa zrobi się cieplej.

- Strasznie przerywa, gdzie ty do cholery jesteś?

- W dupie.

- Zabawne, Flöhlien – prychnął Prusy, a chwilę później, z jego ust wydobyło się ciche ziewnięcie. - Jeśli to nic poważnego, pozwól, że wrócę na sjestę.

- Zaczekaj! - krzyknął Feliks, a jego podniesiony głos rozniósł się echem po dolinie. - Nie rozłączaj się.

Przez moment Gilbert nie odzywał się ani słowem i Polak przestraszył się, że jednak postanowił go zignorować. Czuł się absolutnie beznadziejnie i krótka rozmowa z Beilschmidtem była jedyną rzeczą, która mogła choć minimalnie poprawić mu nastrój. Nie miał nawet siły na podteksty, ani głupie docinki, którymi do tej pory zwykli się nawzajem raczyć. Chciał po prostu porozmawiać.

- Co się stało? - zapytał w pewnej chwili Prusy, a jego rozmówca odetchnął z ulgą. - Dziwnie brzmisz.

- Po prostu... - uciął, zastanawiając się, jak najlepiej ubrać całą opowieść w krótkie, żołnierskie słowa. Gdy jednak przyszło co do czego, wszystkie jego zamiary szlag trafił i uzewnętrznił się przed Gilbertem tak, jak chyba nigdy przedtem. - Pomyślałem, żeby pojechać na Święta w góry i to miał być cholernie dobry pomysł, ale popsuło się dosłownie wszystko. Najpierw nie znalazłem miejsca w hotelu i zakwaterowali mnie w jakiejś pieprzonej pasterskiej chacie, do której szedłem prawie dwa razy dłużej, niż powinienem. Wyobrażasz sobie, że nie pozwolili mi zabrać samochodu, a potem powiedzieli, żebym drałował na piechotę? W nocy, przez tą cholerną zamieć. Przemokły mi ubrania, spodnie przymarzły do dupy, a na sam koniec okazało się, że zgubiłem klucz. I siedzę tu teraz jak ostatnia niedojda, marnując resztki baterii na gadanie z tobą, zamiast dzwonić po pomoc. Mam tego kurwa dość.

Gilbert nie odezwał się słowem, a Polska poczuł piekące łzy, zbierające się pod powiekami. Zdusił je jednak dzięki ostatkom silnej woli i głośno wciągnął powietrze przez nos. Wiedział, że nie może okazać przez Prusami słabości; honor mu na to nie pozwalał. Wystarczyło, że w ogóle zadzwonił do niego, niczym skończony desperat i żalił się z problemów, które pewnie ani trochę go nie obchodziły.

- Wiesz, co jest w tym wszystkim najgorsze? - zapytał bardziej sam siebie, niż rozmówcę. - Że miałem się tu świetnie bawić, a nie przyszło mi do głowy, że przecież będę zupełnie sam. Do tej pory, miałem być przynajmniej sam przy piecu i z gorącą wodą, a teraz... Jestem sam na schodach, nie czuję rąk i umieram z głodu. Wiem, to cholernie żałosne.

- Oferma z ciebie, wiesz? - zapytał Prusy, na co Polska tylko wywrócił oczami.

- Niespecjalnie mnie teraz pocieszasz.

- Co to za dziwny pomysł z górami? Mogłeś przyjechać do nas, w tym roku zostaliśmy w Berlinie.

- Może nie chciałem patrzeć na twoją gębę – mruknął Feliks, choć w głębi duszy oddałby wszystko, żeby ujrzeć teraz Gilberta obok siebie.

- Moje łóżko jest jeszcze ciepłe, Polen – powiedział Prusy zachęcająco, a przez słuchawkę dało się słyszeć, że właśnie wstaje i zaczyna wysuwać szuflady z komody. - Możesz mi powiedzieć, gdzie dokładnie jesteś?

- Nawet nie żartuj, że będziesz tu teraz jechał. To totalne pustkowie, prędzej się zgubisz.

- Polizei mnie podwiezie, nie zaprzątaj sobie tym główki.

Kiedy Gilbert wypowiedział ostatnie zdanie, Polska nie był w stanie powstrzymać szerokiego uśmiechu, cisnącego się na usta.

- Gil... - zaczął w chwili, gdy telefon zawibrował, informując go o ostatnich pięciu procentach baterii.

- Tak?

- Tęsknię za tobą.

- To rozchmurz się do cholery i zacznij odliczać.

***

Feliks spędził kolejne kilka godzin na śniegu, żując paski suszonego mięsa, które miał w swoim bagażu i powoli tracąc nadzieję. Wydobył z torby również wszystkie swetry i cieplejsze elementy garderoby, a potem wciągnął je na siebie warstwami, na sam koniec zarzucając kurtkę. Ta ledwo dała radę się dopiąć i Polska musiał wyglądać tak, jakby w dwa dni przybyło mu dziesięć kilogramów w obwodzie. Nie dbał jednak o to ani odrobinę. Naciągnął na głowę wełnianą czapkę, dwie pary rękawiczek na dłonie, a potem zwinął się w kłębek pod drewnianym okapem. W pewnym momencie, pomyślał, że jego wzrok szwankuje. Nagle, zza horyzontu wyłoniła się sylwetka, podążająca szybkim krokiem wzdłuż asfaltu. Postać miała na głowie czapkę uszankę z futerkiem, grubą bordową kurtkę i dzierżyła coś w każdej z dłoni; w prawej- rączkę niedużej walizki na kółkach, a w lewej- jakiś dziwny, metalowy pręt, który po bliższym przyjrzeniu okazał się łomem.

- Nie mam pojęcia, jak wytrzasnąłeś tę ruderę – powiedział Gilbert, gdy znalazł się już naprawdę blisko. Uśmiechnął się łobuzersko, a gdy zamrugał, z jego rzęs osypało się kilka drobnych płatków śniegu.

Kiedy Polska ujrzał jego jasne, niemal białe włosy, idealnie wtapiające się w otoczenie, jasnoczerwone oczy i usta, rozciągnięte w zadowolonym grymasie, poczuł, że na jego własnym sercu robi się cieplej. Nagle wszystkie problemy zmalały z niebotycznych rozmiarów do rangi drobnostki, a myśl, że teraz siedzą w tym razem, wypełniła Feliksa nieludzkim, wręcz stoickim spokojem. Niewiele myśląc, wyszczerzył się, jak dzieciak na widok lizaka, a potem ściągnął kurtkę, krępującą jego ruchy i ruszył pędem w stronę Prus. W jednej chwili, kompletnie przestało mu być zimno.

Bez żadnego ostrzeżenia, wpadł Gilbertowi w ramiona i podskoczył, żeby owinąć nogi wokół jego bioder. Przywarł do mężczyzny tak mocno, że nie dzieliła ich absolutnie żadna odległość, a chwilę później wtulił policzek w zagłębienie jego szyi. Beilschmidt zachwiał się, a przed całkowitą utratą koordynacji, uratowała go tylko rączka walizki, na której wsparł się dosłownie w ostatniej chwili. Nie minął jednak moment, a Prusy wypuścił obydwa, trzymane w dłoniach przedmioty i uścisnął Feliksa mocno, o ile to w ogóle możliwe, zmniejszając dystans jeszcze bardziej.

- Jesteś zimny jak jasna cholera – mruknął Gilbert, gdzieś spomiędzy jasnych włosów swojego towarzysza.

Mimo chłodu, każdy oddech, który Prusy zostawiał na jego skórze, wydawał się Feliksowi wręcz piekący. Chłopak opuścił nogi na asfalt, nie rozluźniając jednak uścisku, a gdy stali tak, wtuleni w siebie po środku pustki, poczuł, że nie potrzebuje już niczego więcej.

- Ogrzej mnie – szepnął, zaskoczony własną brawurą i natychmiast utonął w płonącym rumieńcu.

Beilschmidt zauważył to i prychnął pod nosem, a potem odsunął twarz od czubka głowy Polaka i spojrzał mu prosto w oczy. Nie minęła chwila, a uniósł dłoń, odzianą w czarną, skórzaną rękawiczkę i ułożył ją na zmarzniętym policzku Feliksa.

Chłopak zadrżał.

- Niedorajda z ciebie – powiedział cicho. - Naprawdę zgubiłeś klucz?

- Jak ty umiesz zniszczyć moment, mendo – syknął Łukasiewicz, w jednej chwili tracąc cały dobry humor.

Oswobodził się z objęć Gilberta i zamierzał odsunąć się od niego tak daleko, jak to tylko możliwe, lecz w tej samej sekundzie, Prusak chwycił go za nadgarstek, szarpnął i nachylił się, by złożyć króciutki pocałunek w kąciku jego ust.

- Wara ode mnie – odburknął Feliks, wywracając oczami. - Straciłeś okazję, teraz nici z całowania.

- Tak? - Prusy uniósł do góry jedną brew i uśmiechnął się sardonicznie. - Zobaczymy co powiesz, jak otworzę drzwi do twojej rezydencji, Polen.

- Tym? - chłopak zerknął pobłażliwie na łom, spoczywający tuż pod ich stopami. - Prędzej złamiesz sobie rękę. Ja to zrobię.

- Ty już miałeś swoją szansę. Patrz i ucz się od mistrza.

To powiedziawszy, chwycił metalowy pręt w prawą dłoń i wszedł po schodkach na wąski ganek. Zlustrował przejście od góry do dołu, a potem zatknął wygiętą końcówkę narzędzia, między drzwi, a futrynę. Feliks obserwował tylko, jak jego przyjaciel zapiera się stopą o ościeżnicę, a potem ciągnie za prowizoryczną wajchę, usiłując wyłamać drzwi z zamka. Zastanawiał się, ile sekund minie, zanim zrobi sobie krzywdę.

- Kurwa! - wrzasnął w pewnym momencie Gilbert i zgiął się wpół, zaciskając lewą rękę pomiędzy kolanami.

Ku zdziwieniu Polski, wejście rzeczywiście stanęło przed nimi otworem, ale wyglądało na to, że Prusy przypuścił sukces mniej lub bardziej dotkliwymi stratami. Feliks natychmiast podbiegł do towarzysza i nie prosząc o zgodę, szarpnął za jego zranione ramię. Na całe szczęście, nie okazało się złamane, ani skręcone. Elegancka, czarna rękawiczka Prusaka rozdarła się jednak na dwoje, a spomiędzy rozciętej skóry na dłoni i nadgarstku, obficie sączyła się krew.

- Miałeś na siebie uważać! - Feliks podniósł głos, usiłując opanować narastającą panikę. Miał wielką nadzieję, że Gilbert zabrał ze sobą apteczkę, bo on swoją zostawił pod siedzeniem w aucie. - Bardzo cię boli?

- Psiakrew, boli jak cholera! - syknął spomiędzy zębów i skrzywił się w cierpiętniczym grymasie. - Myślisz, że wykrwawię się i umrę?

- Nie zabił cię Grunwald, ani Wielka Wojna, to nie zginiesz też od tego – odparł Polska, wzruszając ramionami. - Trzeba będzie to opatrzyć.

- Bardzo śmieszne, Polen.

Feliks uśmiechnął się tylko półgębkiem, odchylił drzwi i pomógł Gilbertowi dostać się do środka. Prusak lamentował coś pod nosem, co rusz przenosząc wzrok ze swojej zranionej ręki na Łukasiewicza i odwrotnie.

- Myślałem, że przeniosę cię przez próg, jak pannę młodą po ślubie – powiedział, a jego towarzysz teatralnie wywrócił oczami.

- Jeśli się nie pospieszymy, lada chwila będziemy mieć tu pogrzeb.

Choć Gilbert doprowadzał Polaka do szału i droczył się z nim niemal na każdym kroku, ten naprawdę cieszył się, że ma go przy sobie. Gdyby nie rzucane co rusz przytyki, złośliwości i ich drobne sprzeczki, nie byliby sobą i nie czuli się w swoim towarzystwie tak swobodnie. Nie raz, nie musieli nawet otwierać ust. Zawiązana pomiędzy nimi przed laty, niewidzialna nić porozumienia, w zupełności wystarczyła, by przepadali za spędzaniem razem czasu. Feliks nigdy by się do tego nie przyznał, ale naprawdę zależało mu na Prusach, jego uwadze i obecności. Już dawno wybaczył Beilschmidtowi rozbiory, lecz niekiedy, z czystej złośliwości, lubił udawać, że wcale tak nie jest.

Wkroczyli do maleńkiego, przytulnego domku z jedną izbą i niewielkim, przylegającym pomieszczeniem; najpewniej łazienką. Budynek posiadał aż cztery okna, a przy tym, wychodzącym na wschód, widniał skromny aneks kuchenny ze zlewem, a także drewniany stolik i dwa krzesła. Oprócz tego, wnętrze wyposażone było tylko w kominek oraz spore, podwójne łóżko, z białą pościelą, złożoną w kostkę.

- To chyba najpiękniejsze, co w życiu widziałem – odetchnął Polska i omiótł chatę wzrokiem.

Nie była luksusowa, ani specjalnie imponująca, lecz myśl o ciepłej wodzie i miękkim materacu napawała go niewyobrażalnym entuzjazmem. Był nawet w stanie znieść spanie z Prusami w jednym łóżku; dzięki temu mogło być im nawet cieplej.

- A ja chyba zaczynam wiedzieć gwiazdy i starego Fritza – wtrącił Gilbert, krzywiąc się z bólu. Chwilę później przysiadł na najbliższym krześle i zacisnął zdrową dłoń na zakrwawionym nadgarstku. W tej samej chwili, Feliks przypomniał sobie, co tak właściwie miało miejsce i wybiegł na zewnątrz, żeby zabrać ich bagaże. W tym, należącym do Prus, chłopak na całe szczęście odnalazł apteczkę i wydobył ze środka bandaże oraz kilka jałowych gaz. Podszedł do zlewu, żeby nasączyć jedną z nich wodą, a potem uklęknął naprzeciwko Gilberta i zaczął przemywać rozcięcie na jego ręce.

- Nie jest głębokie – powiedział, podświadomie obchodząc się ze zranieniem tak, by nie wyrządzić towarzyszowi najmniejszej krzywdy. Jego ruchy były łagodne i delikatne, a dla niezaznajomionych, mogły sprawiać nawet wrażenie fachowych. - Do wesela się zagoi.

- Naszego? - zapytał Prusy, prychając pod nosem.

- Przestań, bo zrobię ci krzywdę – odparł Feliks, przerywając bandażowanie dłoni Prusaka. Uniósł wzrok, by zerknąć swojemu przyjacielowi w twarz i wbrew pozorom, dostrzegł na niej najszczerszą wdzięczność, pomieszaną z czułością. Na sam ten widok, natychmiast złagodniał. - Skołuj pierścionek, to się zastanowię.

- W zasadzie... Szkoda, że nam nie wolno – odetchnął Gilbert i przeniósł wzrok na widok za oknem. Polak wiedział, że nie ma na myśli żadnych konkretów, a przytacza ogół ich nieciekawej sytuacji, jako państw. - Żadnych ślubów, żadnych dzieci. Nie mamy nawet cholernego prawa wyborczego!

- Świat bez przerwy przypomina nam, że tak naprawdę nie jesteśmy ludźmi. Chyba zdążyłem przywyknąć – przyznał Feliks, zawiązując opatrunek. Przez moment przypatrywał się dłoni towarzysza, zaciskanej między własnymi palcami, a potem, niewiele myśląc, uniósł ją do ust i delikatnie musnął wargami. - Lepiej ci?

- Teraz już jest w porządku, Flöhlien.

Feliks mimowolnie uśmiechnął się pod nosem.

- Dlaczego zawsze tak na mnie mówisz?

- Bo jesteś podobny do pchły – wzruszył ramionami, szczerząc się jak głupi. - Poza tym, nie cieszysz się, że wymyśliłem dla ciebie słowo?

- Nie przesadzaj, dodałeś tylko przyrostek do wyrazu, który już istnieje.

- Ale zrobiłem to z myślą o tobie!

Kąciki ust Polski powędrowały jeszcze wyżej, lecz tym razem nie w geście pobłażania, a czegoś na kształt kokieterii. Stanął na równe nogi, a chwilę potem, usiadł Prusom przodem na kolanach. Gilbert spojrzał na niego ze zdumieniem, lecz nie zaprotestował. Nie odważył się nawet drgnąć, ani ciężej odetchnąć. Jeśli chodziło o Feliksa, myślał o tym, odkąd tylko się spotkali, nim albinos zdążył całkowicie zniszczyć moment.

- Ostatnio sporo rzeczy robisz z myślą o mnie – mruknął Polak, uśmiechając się zalotnie i trącił policzek Beilschmidta nosem. Ten w jednej chwili wydał z siebie urywane westchnienie. - Najpierw wymyślasz głupawe, ale całkiem urocze zdrobnienia, potem jedziesz w głusz, targając ze sobą łom, a na sam koniec rozwalasz sobie nim rękę, żeby otworzyć drzwi.

- Przecież wiesz, że mi...

- A! - wszedł mu w słowo. - W dodatku próbujesz mi się jeszcze oświadczać.

- Polen – szepnął Gilbert, przymykając oczy. Feliks nawet nie zorientował się, kiedy Prusy uniósł obandażowaną rękę i założył mu kosmyk jasnych włosów za ucho. - Wiesz, że mi na tobie zależy, prawda?

- To mnie pocałuj.

Serce Feliksa zabiło mocniej, kiedy tylko zdobył się, by wypowiedzieć ostatnie, być może nazbyt śmiałe zdanie. Nie zdążył jednak pomyśleć nad ewentualnymi konsekwencjami albo pożałować, że się odezwał, gdyż Prusy wyciągnął szyję i w natychmiast złączył ich usta. Polska zacisnął powieki i objął swojego towarzysza za szyję, a potem przylgnął do niego tak mocno, jakby obawiał się, że lada chwila może zniknąć. Całował Gilberta gwałtownie, nie czekając na pozwolenie, a on starał się oddawać jego zachłanne gesty, raz za razem tracąc dech w piersi. Dłonie Prus błądziły po plecach Feliksa, co rusz wsuwając się pod kolejne warstwy ubrań, które miał na sobie. Łukasiewicz drżał pod dotykiem, a jego serce uderzało w piersi, niczym młot. Nie był do końca świadomy tego, co tak właściwie robi i za nic w świecie nie potrafił się na tym skupić. Jego myśli i emocje szalały, niczym dzikie zwierzęta, spuszczone ze smyczy. Gilbert również zdawał się wręcz emanować tym dziwnym żarem i niepohamowanym, wręcz palącym pragnieniem, zupełnie, jakby w tamtej chwili nie byli zdolni myśleć o niczym, poza sobą nawzajem.

- Łóżko – westchnął Polak, między pocałunkami, na co Prusy uśmiechnął się sardonicznie, unosząc jedynie prawy kącik ust. W tej samej chwili, w jego policzku pokazał się płytki dołeczek.

- Teraz?

- Natychmiast.

Gilbert odnalazł usta Feliksa, a potem wsunął dłonie pod jego pośladki i uniósł chłopaka do góry. Polska owinął nogi w pasie Prus i mocno objął go ramionami za szyję, nie chcąc ani na moment przerywać tej hipnotyzującej bliskości. W jednej chwili, Beilschmidt oswobodził prawą dłoń i musnął nią nagą skórę na plecach Feliksa. Po kręgosłupie Łukasiewicza natychmiast przeszedł dreszcz.

Kiedy zmierzali w stronę niepościelonego łóżka, Polska odetchnął z ulgą na myśl, że znajdują się na kompletnym odludziu i nie ma nikogo, kto mógłby nagle im przerwać. W przeciwnym razie, Feliks chyba by zwariował. Cokolwiek miało wydarzyć się później, w tamtej chwili, chłopak pragnął Gilberta, jak niczego innego na świecie.

- Feliks... - szepnął Prusy, na krótki moment przerywając pocałunek. Spojrzał Polsce w oczy, a jego własne były zamglone i przepełnione pożądaniem. - Wesołych Świąt.

- Wesołych Świąt, Gil.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro