Ⅱ - Jego ręce nigdy nie drżą

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 Minął tydzień, odkąd doktor Douglas zamieszkał w posiadłości Adkinsów. Choć początkowo rozważała sugestię ojca, by spróbować odbyć z nim jakąś intelektualnie stymulującą rozmowę, ochota ta osłabła w niej podświadomie przez powtarzające się niemal co noc koszmary z jego udziałem. Zawsze wyglądały tak samo. Najpierw była maź, czarna, smolista, obrzydliwa, ale niewyobrażalnie potężna. Meredith czuła wręcz, że nie powinna zbyt długo na nią patrzeć, inaczej Miłosierny zmieni ją w słup soli jak małżonkę Lota, gdy spojrzała na płonącą Sodomę. A potem substancja ta przybierała jego postać, i czasem sen urywał się dokładnie w tym momencie, a czasem pozwalał mu się uśmiechnąć, dokładnie tak, jak uśmiechał się do niej przy ich pierwszym spotkaniu. W jej snach jego bladość zwracała uwagę jeszcze bardziej, niż robiła to w prawdziwym życiu.

 Unikała więc doktora Douglasa, o ile tylko było to możliwe i wygodne. Przychodziła do matki, całe dnie przykutej do łóżka, tylko wtedy, gdy on od niej wychodził. Potem pilnowała się, by nie przesiadywać u niej na tyle długo, by mógł zastać ją tam za kolejną wizytą. Nie wiedziała, dlaczego; mężczyzna robił przecież bardzo dobre wrażenie. Zdawał się ją lubić, tak jak zauważył jej ojciec, i podziwiać wprost jej żądzę wiedzy. Ale Meredith miała jeszcze jeden powód, by mu nie ufać – roztaczał wokół dziwny, niewytłumaczalny czar. Czar tak nieznany, dziwaczny, że zdawał jej się zupełnie pozaziemski. Nawet wtedy, gdy starała się ignorować istnienie mężczyzny, wystarczyło, że minęli się w holu, by to odczuła. Jego obecność była...przytłaczająca. Również wówczas, gdy nie mówił nic do niej, nie patrzył na nią, mijał prawie jak powietrze. Sprawiał wrażenie, jakby robił to zupełnie bezwiednie, a może nawet wbrew woli. Jak piękna aktorka, której przydział kazał być postacią poboczną, ale i tak wszystkie oczy na widowni kierowała tylko na siebie. Choćby każdy patrzeć chciał na Antygonę, nie mógł, gdy na scenę wchodziła Ismena. 

 Pomimo swych złych przeczuć wobec niego, musiała przyznać dwie rzeczy. Po pierwsze – doktor Douglas był nadzwyczaj miły. Gdy los już zmuszał ich do spotkania, traktował ją z szacunkiem, choć nie przerysowanym. Kiwał lekko głową, uśmiechał się i mówił "dzień dobry, panno Adkins". Lubiła całkiem, gdy to robił. Przyjemnie obcuje się z człowiekiem należycie wychowanym. Po drugie – jej matka zdawała się z niego bardzo zadowolona. Spędzająca lekarzom sen z powiek choroba mroczyła jej umysł i niewiele już mówiła, ale ten temat wyraźnie ją ożywiał. Bardziej nawet od jej ulubionych wierszy, które dziewczyna czytała jej codziennie, by ujrzeć, jak znajduje siły, by się uśmiechnąć. Cóż, wiersze były od zawsze, doktor Douglas zaś stanowił powiew świeżości.

 – Taki ładny chłopak! Tak mi się miło robi...jak przychodzi...i jest grzeczny. Ale...czemu taki blady? – zastanowiła się, gdy Meredith zapytała raz, czy jest szczęśliwa z opieki nowego doktora. Potem niedużo już się odzywała. Powiedziała o nim jeszcze tylko jedno: – Ma takie...bardzo ładne rękawiczki...

 Domyślała się, że dla jej matki zmiana lekarza to jedyna szansa na poznanie nowego człowieka, a także jedyna ucieczka od monotonii, jaką ociekało jej smutne życie, ale uważała osobiście, że tym razem nie był to dobry ruch. Kolejny powód, dla którego coś było, według niej, z doktorem Douglasem poważnie nie tak – choć nie pytała go o wiek, wyglądał zbyt młodo, by zapewnić pani Adkins dobrą, popartą latami doświadczenia opiekę. 

 Trwała tak, będąc w stanie jednoczesnej czujności i symulowanej obojętności, aż los starł ich przypadkiem – jak lubi to robić najbardziej – i sprowokował najdłuższą rozmowę, jaką Meredith odbyła z doktorem do tej pory. 

 Stało się to, gdy siedziała w czytelni, czym nie gwałciła wcale swych codziennych obyczajów. Był to jej ulubiony pokój w całej pysznie urządzonej posiadłości – przestronny, ale nie zbytnio, i zwykle bardzo cichy. Ściany podpierały wysokie półki z jasnego drewna, stojące ciasno jedna przy drugiej, by pomieścić ogromną kolekcję książek, na które Meredith pieniądze trwoniła o wiele chętniej niż na suknie czy biżuterię. Ojcu, trudniącemu się kupiectwem, powodziło się na tyle, by mógł przymknąć na to oko. Miała wiele wspaniałych tomów, każdy wydany piękniej od poprzedniego, posegregowanych według tematyki i alfabetu. Potrafiłaby wskazać miejsce każdej książki, jaką posiadała – nawet tej, na którą nie spojrzała choćby od lat. Tak bardzo kochała to pomieszczenie i tak daleko szła jej bibliofilia.

 Siedziała więc w czytelni, zapadając się wygodnie w wysoki fotel z książką w dłoniach, gdy usłyszała nagle, że ktoś wszedł, by zakłócić jej spokój. Uniosła wzrok ze zniecierpliwionym poirytowaniem. Zdziwiła się jednak ogromnie, gdy do pokoju wszedł nie jej ojciec lub Mary, pokojówka, by gdzieś ją zawołać, a doktor Douglas. 

 – Och, proszę mi wybaczyć, zapewne pani przeszkadzam – powiedział łagodnie. Dziewczyna z grzeczności pokręciła głową.

 – Ależ skąd. Nie spodziewałam się pana tutaj ujrzeć, panie doktorze. – Mężczyzna uśmiechnął się na jej słowa.

 – Ach tak? Ja z kolei spodziewałem się ujrzeć tutaj panią. Pan Adkins wspaniałomyślnie zezwolił mi, bym przejrzał wspaniałą kolekcję książek, jaką zgromadził w czytelni. Chociaż sądzę, że pani, panno Adkins, miała w tym od niego wiele większe osiągi – rzekł. Meredith kiwnęła głową. 

 – Mój ojciec czyta tylko niektóre z nich, większość go nie interesuje. To specyficzna literatura. 

 – Ważne, że interesuje panią, panno Adkins. Cóż takiego czyta pani tym razem? To chyba nie Nietzsche, na którym przyłapałem panią ostatnio, jeśli zechce wybaczyć mi pani żartobliwe określenie. – Dziewczyna kiwnęła głową na znak, że zechce.

 – Kritik der reinen Vernunft

 – Krytyka czystego rozumu Kanta? Cóżeż pani za słabość ma do niemieckich pism filozoficznych w oryginale. 

 – Tu jest literatura w języku niemieckim, jeśli pan nim włada i go to interesuje. – Wstawszy z fotela, Meredith błyskawicznie, niemal instynktownie wskazała jedną z półek. Podeszła do niej i dotknęła oprawionej elegancko książki. – To też Kant, Kritik der praktischen Vernunft, w tłumaczeniu Krytyka praktycznego rozumu. Nie posiadam wielu niemieckojęzycznych tomów, nie zdążyłam zakupić wiele, odkąd opanowałam wystarczająco ten język. Pisma filozoficzne w języku angielskim są tutaj. – Tym razem wskazała nie jedną, a sześć półek. – A tu po łacinie, też mniej niżbym sobie tego życzyła. – Dwie półki. – Ale mam większość dzieł Seneki Młodszego, Lukrecjusza, Cycerona... – Meredith zamilkła na moment, pozwalając wybrzmieć chwili ciszy, po czym machnęła ręką. – Och, cóż ze mnie za roztargnione dziecko, panie doktorze. Pana nie interesuje najpewniej filozofia, raczej biologia, fizyka, matematyka...jedyne fragmenty Arystotelesa, które chciałby pan czytać, to te o logice, czyż nie? Takich książek mam również bardzo dużo. Po angielsku i łacinie. – Doktor Douglas zaśmiał się życzliwie.

 – Proszę nie zawężać tak kręgu moich zainteresowań, panno Adkins – powiedział w żartach. – Zdaje mi się, że ich pani w ogóle nie docenia. Nie mogę posiadać się ze zdumienia, jaką piękną bibliotekę zgromadziła pani we własnym domu. Doprawdy fascynujące.

 – Fascynujące? – zdziwiła się Meredith nad doborem tego słowa. Doktor Douglas ponownie się zaśmiał.

 – Miałem na myśli, że jest pani oszałamiająco oczytaną młodą damą, a ludzie inteligentni i oczytani od dawien dawna mnie fascynują, panno Adkins – rzekł, po czym podszedł do półki z pismami filozoficznymi po łacinie, którą dziewczyna wskazała mu wcześniej, i wziął do ręki któreś z nich. 

 Meredith spojrzała na niego podejrzliwie. Starczyłoby jeszcze jedno słowo świadczące o zażyłości, a zachowanie doktora stałoby się niestosowne. Przemilczała to, przyglądając się jego owiniętym wciąż białymi rękawiczkami dłoniom, które zaczęły ostrożnie kartkować dość gruby tom. 

 – Jakże schlebia pan mojemu intelektowi, panie doktorze. Proszę nie przesadzać. Kocham zdobywać wiedzę, bo daje mi to poczucie spełnienia, jakiego nie umiem do końca wytłumaczyć, a które mój ojciec nazywa oznaką "męskiego umysłu". – Zrobiła chwilę przerwy. – Cóż, niebawem wyjdę za mąż i małżonek mój nie pozwoli mi pewnie urządzić takiej czytelni w swoim domu. Będzie liczył pewno też na to, iż bardziej zajmę się pracami domowymi i wychowywaniem dzieci niż obsesyjnym flirtem z wszelką nauką. 

 – Cóż za szkoda – odrzekł doktor Douglas ze szczerym zmartwieniem. – W żadnym wypadku nie życzyłbym pani takiego męża, panno Adkins. Karygodnym byłoby, gdyby małżonek pani śmiał traktować tak lekceważąco pani bystrość. 

 Meredith nie odpowiedziała. Jej ciałem wstrząsnął tylko dreszcz, gdy przeszył ją nagły, niewytłumaczalny chłód, choć mogłaby przysiąc, że w pomieszczeniu jeszcze przed chwilą było ciepło. Temperatura spadała wraz z upływem chwil, raptownie i skrajnie, aż nagle wróciła znów do normy. Zupełnie bez żadnego wytłumaczenia. 

 Dziewczyna wciąż nie mogła oderwać oczu od jego dłoni, ale bynajmniej nie przez szykowne rękawiczki. Należała do osób spostrzegawczych, które dostrzec umiały najmniejsze szczegóły, najbardziej uwagi niegodne detale, nawet wówczas, gdy ich nie szukała. Tymczasem jeśli chodzi o doktora Douglasa, przez dziwność jego postaci szukała ich niemal cały czas. I zauważyła jedno – jego ręce nie drżały. Nigdy. Ani na milimetr, ani przez chwilę. Pozostawały nieludzko statyczne, wciąż i niezmiennie w tym samym miejscu, nie zmieniając swego położenia nawet pod wpływem najgłębszych oddechów i najbardziej niespodziewanych ruchów.  To jakaś cecha lekarzy? Jeśli tak, to chyba tylko wybitnych lekarzy, bo jej matką zajmowało się już wielu, ale nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziała. 

 Przeniosła wzrok z jego dłoni na oczy. 

 – Czy zna się pan na snach, doktorze? Umie je tłumaczyć? – zapytała ostrożnie. Doktor Douglas uśmiechnął się szerzej, odkładając na półkę książkę, która zwróciła jego uwagę. 

 – Sny tłumaczyć umiał biblijny Józef, gdy go o to poprosił faraon, panno Adkins, nie lekarze. To sztuka dla nas zbyt mistyczna. Niemniej józefową techniką mógłbym spróbować się posłużyć, jeżeli tego by pani ode mnie oczekiwała.

 – Nie chciałabym, by sny pana ustami objaśniał mi Józef, doktorze. Nie jego rzecz się tyczy – odparła Meredith. – Wie pan, doktorze, to pan śni mi się niemal noc w noc od przeszło tygodnia, jak pan tutaj jest. I w tych snach nie wiem, czym jest pan dokładnie, ale na pewno nie człowiekiem.

 Twarz Doktora Douglasa na moment uległa zmartwieniu, którego dziewczyna nie wiedziała sama, czy się spodziewała. 

 – Doprawdy? Mam nadzieję, iż pojawiam się tylko w przyjemnych pani snach.

 – Obawiam się, że to koszmary, doktorze. Widzę w nich najpierw cienistą maź, wstrętną i lepką, jak wślizguje się do tego domu. A potem z mazi powstaje właśnie pan i wygląda pan tak dokładnie, jak w rzeczywistości. Tak to już właśnie od dziecka ze mną było, że byłam wrażliwa na wszystko, co niezwyczajne. Niech pan sam mi powie, doktorze, może to choroba...śniłam czasem o ludziach, którzy okazywali się potem źli, a czasem o ludziach, którzy szybko potem umierali. A czasem czułam, że w pokoju, w którym spałam, nie byłam sama – wyznała chłodno, tak chłodno, że bardziej już się nie dało. I wtedy na twarz doktora Douglasa wstąpił szczery strach; ale tylko na chwilę. Zaraz uśmiechnął się szeroko, typowo dla siebie.

 – Och, panno Adkins, proszę mnie tak nie straszyć...mam nadzieję żyć tak długo, jak to tylko możliwe. A jeśli okażę się zły, proszę mi powiedzieć, postaram się coś z tym zrobić. 

 I zaśmiał się, a śmiech miał bardzo wdzięczny, emanujący tym pozaziemskim urokiem, spod którego Meredith nie mogła się momentami uwolnić. Przez myśl przeszło jej, że doktor Douglas więcej miał w sobie rzeczy "pozaziemskich" niż ludzkich. Wówczas wyraźniej niż kiedykolwiek poczuła, że coś z nim było zupełnie nie tak. Być może coś, w co nie byłaby jeszcze skora uwierzyć nawet wówczas, gdyby sam jej to wyznał. 

 Wiedziała, że powinna traktować go odtąd jeszcze bardziej sceptycznie, ale złapała się ze wstydem na tym, że bardziej o wiele pragnęła się do niego zbliżyć. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro