Ⅶ - Pandemonium

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 Meredith dotąd nigdy jeszcze nie wymknęła się ze swego pokoju tak cicho i zwinnie, jak tej nocy. Nawet mucha przelatująca za oknem więcej musiała zrobić hałasu niż jej ostrożne kroki, gdy późnym wieczorem podeszła pod drzwi sypialni Dantego. Wzięła głęboki wdech, jakby miało to jakoś znacząco pomóc jej przygotować się na to, na co poprzedniego dnia się zgodziła. Nie uważała swego wyboru za naiwny; czuła się gotowa. A nawet jeśli nie gotowa, to przynajmniej na tyle zafascynowana, na tyle spragniona tego widoku, że nie pozwalała sobie lękać się nawet tego, że mogłaby nie dać mu rady. 

 Z początku myśl o tym, że oprócz Dantego istnieli inni jemu podobni, zdawała jej się rozumowo oczywista, ale w duszy daleka i marginalna. Choć sam mówił jej o tym, jak liczni są jego bracia, widziała w nim ciągle jedynego takiego na świecie. Im bardziej pozwalała się sobie do niego zbliżyć, tym silniejsze było jej wrażenie, że Dante był niepowtarzalny i wyjątkowy. Teraz jednak, skoro miała okazję fizycznie ujrzeć kogoś innego z jego gatunku, okoliczności zmusiły ją do przyjęcia w pełni tego, że istnieli jemu równi. I zadręczało ją nieustannie, czy podobni byli bardzo do niego, w czym mu odpowiadali, a czym się różnili. Ludzie mieli różne twarze, głosy, budowy ciała, a poza tym najrozmaitsze usposobienia, predyspozycje i style bycia. A demony? Czy coś takiego nie było dla nich zbyt proste? Może różnice wśród ludzkości świadczyły o jej niedoskonałości, mizernych próbach dążenia do perfekcji, którą pobratymcy Dantego osiągnęli już dawno.

 Wobec tego jacy byli? 

 Otworzyła drzwi i weszła tak cicho, jak tylko mogła, i równie cicho sypialnię za sobą zamknęła. Jej wzrok od razu utkwił w podłodze, gdzie usypane strużki popiołu układały się w nieznany jej symbol. Nie znała się zbyt dobrze na pogańskich zwyczajach, choć, odkąd poznała Dantego, stały się dla niej o wiele bardziej interesujące. Podświadomie wstrzymała oddech, byle nie rozdmuchać niechcący popielanego znaku. 

 – Nie bój się. – Usłyszała kojący głos Dantego, choć nie wypowiedziała ani słowa i starała też nie dać po sobie poznać, że się lękała. Uniosła na niego wzrok. Zdał jej się bledszy niż zwykle, ale może to przez niewyraźne światło lampy, które wyłaniało z ciemności jego sylwetkę. Całym sobą starał się ją uspokoić, widziała to. Poczuła się jak dziecko przed wizytą u higienistki, tulona przez matkę, by nie wpadła w histerię na widok igły. 

 – Nie boję się – rzekła Meredith butnie. Dante skinął głową, choć bez przekonania. 

 – Obraźliwym byłby brak wiary w ciebie, moja droga, ale...ośmielę się powtórzyć, co już raz ci powiedziałem: nie sądzę, by to był najlepszy pomysł. – Mówił delikatnie, cicho, prawie szeptem. Zbyt zdeterminowana była, by nabrać się na tę subtelną manipulację. 

– Zaczynaj – odparła. 

 Dante umilknął, a ona podeszła jak najbliżej niego, wymijając ostrożnie szare smugi popiołu rozsypane na podłodze. Oddychała najspokojniej, jak potrafiła, przygotowując się wewnętrznie na widowisko swojego życia. Nie wiedziała sama, czy spodziewała się największego piękna, czy największej brzydoty, jaką oglądać może ludzki wzrok. 

 – Proszę tylko, byś nie wahała się zamknąć oczu – rzekł Dante, wciąż tak delikatnie, wciąż tak cicho. Ale Meredith nie chciała go słuchać, obrała za punkt honoru, by nie podążyć za ani jednym jego poleceniem. Wtem po łacinie dodał, już głośniej i ostrzej: – Chodź już, Azriel, przyjacielu. Tęskniłem za tobą. 

 Meredith podświadomie ścisnęła Dantego mocno za przedramię, gdy po niedługiej chwili popiół zaczął unosić się z podłogi, ziarnko po ziarnku. Odrywał się od gruntu leniwie, niby nonszalancko, jakby było to najzwyklejsze w świecie zjawisko pogodowe, najwyżej jakaś meteorologiczna anomalia, zaobserwowana jednak tysiące lat temu i powszechnie już ludzkości znana. Kolisty symbol począł w powietrzu powoli obracać się wokół własnej osi, przekształcać na rozmaite sposoby. Kręcił się jak przeklęta karuzela, której za siedzenia służyły wierzchołki nieokreślonej figury w środku okręgu. Z czasem, choć niezbyt długim, zaczął symbol układać w szczupły walec, wirujący przed nimi jak mała trąba powietrzna, różniąca się jedynie odcieniem szarości i grząską konsystencją. Meredith poczuła gęsią skórkę rozlewającą się po całej powierzchni jej ciała – częściowo ze strachu, a częściowo z zimna, które nagle przeszyło pokój tak dotkliwie, jakby powietrze mroźnej Syberii wpadło do nich przez okno. To nie trwało długo, ale prędko powtórzyło się, jakby temperaturę kontrolował jakiś impulsywny szaleniec. Uderzył ją silny i uzasadniony strach, że po prostu zamarznie.

 Poczuła obecność czegoś, czego jeszcze nie widziała, i obecność ta zgoła wydała jak się tak przerażająca, tak niebezpieczna, że z trudem opanowywała prymitywne instynkty. I znała to uczucie, dobrze znała. 

 Miała nadzieję, że na tym wszystkie te przerażające uczucia, przed którymi przestrzegał ją Dante, się skończą, ale wiedziała, jakie myślenie to było naiwne. Popiół bowiem nie zakończył wcale swojej transformacji. Z tornada jak z gąbki zaczęła wypływać lepka, czarna maź, którą Meredith poznałaby w każdym miejscu i o każdej porze. Ta sama śniła jej się, gdy Dante wprowadził się do posiadłości Adkinsów, jeszcze zanim dowiedziała się, kim naprawdę był doktor Douglas. To było to samo obrzydzenie, ten sam strach przed trudną do wytłumaczenia potęgą, którą czuła nie tyle w duszy, co fizycznie. Nic ludzkiego nie było w stanie wywołać w człowieku takich właśnie odczuć. To właśnie był znak rozpoznawczy tego rodzaju. Poczuła odruch wymiotny głęboko w przełyku, w odcinku, który według wszelkiej dostępnej medycyny odruchu tego już nie prowokował, a jednak czuła go wyraźnie. Każda komórka jej ciała czuła paniczną potrzebę, by oddalić się od tej przeklętej substancji, która ociekała teraz na drewnianą podłogę jej domu, ale jej ciało milczało. Zamarzło, niezdolne do żadnej reakcji prócz coraz mocniejszego ściskania ręki Dantego, bo prawda była taka, że jeżeli ktokolwiek umiał obronić ją od tego czegoś, to tylko on. 

 Zapomniała zupełnie o tym, że nie wymagała obrony, że istota ta przyszła w pokojowych zamiarach i musiała zostać uprzedzona o tym, że obok swego przyjaciela zastanie także ją. Wiedza ta rozpłynęła się odeszła, pozbawiona zupełnie żadnego znaczenia. Co jej po zapewnieniach, że tygrys jest oswojony, skoro stał właśnie przed nią i warczał krwiożerczo?! 

 Gdy jej wzrok na moment zwrócił się ku Dantemu, na jego twarzy ujrzała samą radość, być może wręcz ulgę. Musiała wyglądać tak samo, gdy po raz pierwszy od miesięcy zobaczyła Dorothy. Poczuła nagle takie nim obrzydzenie, taką zdradę z jego strony, że był w stanie uśmiechać się, patrząc na tę brzydką, bezkształtną, a przepotężną kreaturę. Wiedziała, że te uczucia nic z racjonalnością nie miały wspólnego, że on nie umiał nawet poczuć tego, co ona, ale nie mogła się tych myśli pozbyć.

 – Witaj! – powiedział, nadal po łacinie. Nie wiedziała, dlaczego używał wobec niego akurat tego języka i wcale nie chciała wiedzieć. W mrocznym, paskudnym tornadzie ukazała się czarna postać, ociekająca cała tą ohydną mazią, jakby jakąś rzeźbę z kształtu względnie humanoidalną oblać nią permanentnie. Nie. Nie mogła patrzeć na to coś, nie mogła nawet o tym myśleć. 

 I wtedy to usłyszała. Nieludzki, ochrypły głos, brzmiący jakby ktoś wyrywał go z krtani niezdolnemu do mowy zwierzęciu. Głos ten wydał dźwięk, którego nigdy w życiu nie potrafiłaby powtórzyć, nie umiałaby go nawet fonetycznie zapisać. Nie występował w żadnym ludzkim języku, tego była pewna, ani wśród Chińczyków, ani niewielkich plemion afrykańskich, ani u narodów, które wymarły przed tysiącami laty. A potem kolejny. I kolejny. Ta istota mówiła, mówiła dźwiękami, jakie w świecie ludzi nie miały najmniejszego prawa istnieć.

 Wtedy dopiero Meredith poczuła w sobie siłę, by się ruszyć, co więcej – poczuła taki przymus. Nie zastanawiała się nad tym, co robi, górę nad nią wziął instynkt. Jak górska kozica odepchnęła się nogami od podłogi i zaczęła biec, biec tak szybko, jak jeszcze nigdy dotąd, prosto ku drzwiom, byle jak najdalej. Przewróciła się prawie, nadepnąwszy stopą na rąbek sukni, ale nawet temu zagrożeniu równowagi nie pozwoliła spowolnić swej ucieczki. Jak antylopa, gdy goni ją lew, jak sarna, gdy biegnie za nią wilk. Tak się czuła – jak zwierzyna. Dla nich była zwierzyną. Nieznaczącym, nieowłosionym psem, którym bawili się, jeśli tylko uznali go za wystarczająco urzekającego. Ale gdyby przyszło co do czego, wtedy zachowaliby się tak, jak właściciele psów, gdy w kraju braknie jedzenia. Skręciliby jej kark, oskórowali i upiekli bez większych emocji, zapominając z czasem jej twarzy i imienia. 

 Udało jej się, wybiegła z pokoju i wbiegła dzikim pędem do swojego, który zaryglowała zaraz na cztery spusty. Wiedziała, że to nieprawda, ale czuła, że to coś ją goni, zaraz wedrze się przez szczelinę w drzwiach i zostawi z niej kupę kości i pustą suknię. Zasłoniła okna i zgasiła wszystkie lampy, po czym skuliła się w najciemniejszym, najbardziej niepozornym kącie w całym pomieszczeniu. 

 I tak wiedziała, że gdyby demon, "Azriel", naprawdę próbował ją zabić, nic by jej nie dała żadna z tych rzeczy.

 Starała się uspokoić, bo czuła już, że traci panowanie nad swoim panicznym, przyspieszonym oddechem. Wszystko wokół zdawało się tak nierealne, jak sen, gdy do pokoju wpada światło dnia. Nie płakała, nie mogła, choćby chciała. Przypomniała sobie, jak kiedyś jakiś złodziej włamał się do ich domu. Musiała mieć wtedy z sześć lat. W równie ciemnym pokoju, z równie niespokojnym oddechem, matka tuliła ją do serca, gdy ojciec na dole straszył delikwenta strzelbą i kazał wynosić się, gdzie pieprz rośnie. Ale wtedy podświadomie jakoś wiedziała, że wszystko będzie dobrze, że tata potrafi dobrze strzelać i nie da zrobić sobie krzywdy, że złodziejaszek przestraszy się pewnie i czmychnie bez proszenia. Tym razem nie była już taka pewna.

 Serce zaczęło bić jej szybciej, gdy usłyszała szybkie, dudniące kroki zmierzające w jej kierunku i zatrzymało się prawie, gdy ktoś szarpnął za klamkę.

 – Meredith? – Głos Dantego znów silił się na to samo, znów usiłował być jak najbardziej kojący. Dziewczyna odetchnęła z ulgą na wiadomość, że to tylko on, wyglądający jak zupełnie normalny, elegancki człowiek. – Meredith?! – powtórzył z nieco większym zaaferowaniem.

 Po paru minutach wstała powoli i na chwiejnych nogach podeszła do drzwi, które zaczęła zamek po zamku odbezpieczać. Jemu ufała. Jego mogła wpuścić. Choć bała się jak nigdy dotąd, wiedziała w duchu, że on potrafił ją obronić, tak jak wtedy jej ojciec obronił rodzinę przed intruzem. Spojrzała przez dziurkę od klucza, próbując ustalić, czy na pewno był sam, ale przez ciemność nie widziała prawie dosłownie nic. Wzięła głęboki wdech i pociągnęła delikatnie za drzwi.

 – Meredith... – wyszeptał Dante, a nad nimi nagle pojawiło się niewyjaśnione, słabe światło. Tym razem do oczu dziewczyny napłynęły łzy. Nie miała w ogóle ochoty oglądać jego mocy, nie teraz, a całkiem możliwe, że już nigdy więcej. – Nie powinienem był ci na to pozwalać. To moja wina. – Dawno nie brzmiał w jej uszach tak szczerze. Meredith pociągnęła nosem. 

 – Dlaczego... – wyrzęziła, ale nie była w stanie zebrać myśli, by wypowiedzieć pełne, mające logiczny sens pytanie. Dante spojrzał ze zrozumieniem, jakby wcale tego od niej nie oczekiwał. 

 – Większość ludzi i tak nie wytrzymałaby tak długo, Meredith. Nie chodzi o psychikę, to jest fizjologiczne. Byłaś dzielniejsza, niż tego mógł ktokolwiek od ciebie wymagać. 

 – Nie, wcale nie – wyszeptała drżącym głosem. 

 – Zawierz mi na słowo. Widziałem to tysiące razy. 

 – To coś, co on...powiedział... – Nie była pewna, czy mogła to w ogóle nazwać mową. – To twoje prawdziwe imię? 

 Dante milczał przez chwilę, po czym kiwnął powoli głową, jakby usiłował przeprosić ją za to, że odpowiedź brzmi twierdząco. 

 – Je najbardziej uważam za swoje. 

 – Jak ja mam je powiedzieć?! – spytała niemal z pretensją, gdy po jej policzku spłynęła pierwsza łza. Dante spojrzał na nią ze smutkiem i uniósł dłoń, by wytrzeć ją delikatnie z jej twarzy. 

 – Póki mam ludzką krtań, nawet ja nie mogę tego zrobić. Nie płacz. Nic zupełnie ci nie grozi i nigdy nie groziło. Azriel nie jest niebezpieczny. 

 – On wciąż tam jest, prawda? 

 – Nie wyjdzie stamtąd. Schowa się, jeśli tylko się zbliżysz. Nie chciał wcale ciebie przestraszyć. – Dante wciąż mówił łagodnym, opiekuńczym głosem, którego Meredith miała już dość. Grubiańsko odepchnęła go od siebie i wysyczała przez zęby:

 – Odejdź. 

 Widziała, że Dante wahał się przez chwilę, nie wiedząc, czy to naprawdę było to, czego chciała. Nigdy jeszcze nie widziała go tak ludzkim, tak emocjonalnym. Nigdy żadna decyzja nie sprawiała mu znaczącej trudności. A jednak patrzył na nią w milczeniu, bez pewności, która droga będzie dobra. Może nawet patrzył przez moment na jej usta, jakby zastanawiał się, czy powinien pocałować ją, by poprawić jej humor. Może i dysponował ponadludzką inteligencją i omnipotentną wiedzą, ale czasem był tak cholernie głupi. Na nic nie miała teraz mniejszej ochoty, niż niechętny, ofiarny pocałunek z litości. 

 – No idź! – fuknęła, tym razem głośniej. 

 Dante spuścił wzrok i skłonił jej się płytko, tak jak wtedy, gdy jej się przedstawiał, po czym odszedł, jedno tylko powiedziawszy:

 – Dobranoc, Merry. Wybacz mi. 

 Jeszcze jakiś czas po jego odejściu dziewczyna oddychała ciężko, zamykając powoli drzwi swej sypialni, choć tym razem tylko na jeden zamek. Nie miała zupełnie ochoty spać, ale przez rozsądek zmusiła się do ułożenia pod kocem, bo wiedziała, że jeśli zaśnie, wtedy jutrzenka nadejdzie szybciej. Stale starała się uspokoić. Przecież sama się na to pisała. Przecież wiedziała już, że takie rzeczy istnieją, na jej oczach Dante przeczył i bawił się wszelkimi prawami przyrody, niekiedy tylko i wyłącznie dla jej zadowolenia. A jednak to było coś...innego. Coś gorszego. 

 Kurczowo trzymała się koca, jakby wszystko mogło odejść, jeśli tylko ściśnie go wystarczająco mocno. Myślała o wszystkim, całym swoim życiu aż do tego momentu, ale najbardziej o tym, co zdarzyło się przed chwilą. Wpierw przed chwilą, potem kwadrans temu, pół godziny temu, godzinę, półtorej, dwie, a ona nadal nie mogła spać, choć nie miała też siły, by się podnieść. Świat kręcił się i wirował wokół niej, a ona nie mogła się w nim odnaleźć, nie czuła się jego częścią; ściskała wręcz oczy, by go nie widzieć. Ale wreszcie zasnęła, choć walczyła o to długo i boleśnie. 

❧☸☙

 Tej nocy sen miała przyjemny, co zaskoczyło ją ogromnie. Widziała swoją matkę, młodszą i w pełni sprawną, jak na słonecznej łące przytrzymywała swój słomkowy kapelusz, by nie zwiało jej go z głowy. Była tak uśmiechnięta, tak żywa, jakby nic złego nie spotkało jej nigdy w całym jej życiu. Meredith chciała podejść do niej, dotknąć, ale im bliżej jej podchodziła, tym szybciej ona uciekała z jej zasięgu, śmiejąc się z całej siły, jakby bawiły się w berka. 

 – Złap mnie, Merry! – zawołała ciepłym głosem, gdy dziewczyna przystanęła na chwilę, zmęczona ciągłym biegiem.

 Więcej Meredith nie pamiętała z tego snu, i rankiem to właśnie nie dawało jej spokoju. Mogłaby zapomnieć wszystko inne, ale jedno tak chciała wiedzieć – dogoniła ją, czy nie? 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro