1.1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wieczorne powietrze pachniało latem.

Wciągnęłam w nozdrza tę szczególną mieszaninę zapachów — suszonego siana i nadchodzącego chłodu, który stawiał włoski na ramionach i owiewał uda odziane tylko w krótkie spodenki. Gdzieś daleko mruczał basem silnik traktora, a w trawie, oddzielającej odmalowane płoty i ładne parkany od ulicy, cykały świerszcze.

Chłonęłam tę wieczorną muzykę, tę symfonię wdzierającą się we wszystkie zmysły i miałam wrażenie, jakbym mogła latać dziesięć centymetrów ponad chodnikiem. Uśmiechałam się do przechodniów jak idiotka. Do ładnej, choć zaniedbanej młodej matki z wózkiem i do starszego pana, który podlewał trawnik przed domem. Pomachałam do sąsiada, którego nie znałam z imienia, tylko z dwóch czekoladowobrązowych labradorów, które zwykle wyprowadzał na spacer.

Rozpierał mnie ten szczególny rodzaj szczęścia, jaki zdarza się tylko u osób młodych, nawet jeśli zdążyły już zasmakować zła tego świata. Wiedziałam, że gdy wrócę do domu, raczej prędzej niż później zdarzy się coś niedobrego, co położy się cieniem na tym słonecznym dniu. W tej chwili jednak to „coś złego" mogłoby w ogóle nie istnieć.

Nie chciałam wracać do domu. Zamknęłam oczy i pozwoliłam, by lato w pełnej jego okazałości oplatało moje zmysły. Kuse szorty, odkryty brzuch i stopy odziane jedynie w powycierane trampki nie chroniły mnie przed chłodnym wietrzykiem, który zerwał się o zachodzie słońca. Nic nie szkodzi. Rozkoszowałam się nawet gęsią skórką, która zaczynała pokrywać moje ciało.

Wolałam nie zastanawiać się, co zastanę po powrocie. Zamierzałam zostać na zewnątrz, aż zrobi się całkiem ciemno, aż odległe odgłosy codziennej krzątaniny rolników i te bliższe, pochodzące od starszych sąsiadów, mieszkających w naszej dzielnicy, ucichną, a ja pod osłoną nocy przemknę do swojego pokoju. Planowałam minąć nasz dom, stojący za kutym, żelaznym płotem na końcu ulicy, i skorzystać z wydeptanej przez spacerowiczów ścieżki do lasu.

Tyle że brama była otwarta, a na podjeździe przed garażem, nieco krzywo, stał SUV mojego taty. Zerknęłam na zegarek. Było po dwudziestej — całkiem wcześnie, przynajmniej jak na niego. Zwykle wychodził z firmy o osiemnastej, a potem zatracał się w miejscach, które jeszcze trzy lata temu były mu kompletnie obce — w barach, spelunach i klubach. Czasem, gdy miał gorszy dzień, po prostu kupował alkohol w pobliskim monopolowym i upijał się w samotności.

Widok samochodu wlał we mnie nieco nadziei. Może tego wieczoru będzie inaczej? Może nawet porozmawiam z nim, będziemy siedzieć przed przyciszonym telewizorem, wpatrywać się w nieme obrazy z kubkiem mrożonej herbaty w dłoniach i opowiadać, jak nam minął dzień?

Wbrew wcześniejszym planom skręciłam do domu. Nacisnęłam przycisk zamykający bramę i pozwoliłam, by zasunęła się za moimi plecami z cichym sykiem. Świeżo skoszony przez naszego ogrodnika trawnik wydzielał nieziemski zapach. Ściągnęłam trampki, zboczyłam ze ścieżki i kolejne kilkanaście metrów prowadzących na taras pokonałam boso. Króciutkie źdźbła łaskotały mnie w podeszwy stóp, a to, co nie trafiło do wnętrza kosiarki, przyklejało się do skóry. Nie mogłam sobie odmówić tej drobnej, dziecięcej przyjemności.

Na tarasie wytarłam stopy o wycieraczkę. Wiedziałam, że kolejnego poranka znów pojawi się nasza gospodyni, zajmująca się sprzątaniem, praniem i gotowaniem, ale nie zamierzałam dokładać jej roboty. I tak ciężko pracowała, żebyśmy nie musieli niczym się martwić.

Z perspektywy postronnej osoby miałam szczęście. Moja rodzina mogła sobie pozwolić na zatrudnienie gospodyni i ogrodnika. Tata prowadził rodzinną firmę, która pod jego skrzydłami jeszcze bardziej się rozwinęła. W przeciwieństwie do moich rówieśników, nie musiałam pracować, po prostu prosiłam o pieniądze i je dostawałam. Starałam się nie zabiegać o wiele, ale jednocześnie nie musiałam sobie niczego odmawiać, a w międzyczasie mogłam odłożyć co nieco na konto. Miałam niespełna dwadzieścia lat, skończyłam pierwszy rok studiów i uskładałam już kilkanaście tysięcy złotych z myślą o starcie w dorosłość.

Gdyby jednak choć jedna z zazdroszczących mi tego koleżanek szła teraz tuż za mną, zawiść ulotniłaby się z niej w jednej chwili. Tak jak ze mnie nadzieja, że ten wieczór będzie się różnił od innych.

Przestronny przedpokój z lustrzaną szafą prowadził prosto do salonu, oddzielonego od kuchni i jadalni tylko niskimi ściankami działowymi. Nie zapalałam światła, polegając na resztkach czerwcowego dnia, które łaskawie wpadały przez dwuskrzydłowe, przeszklone drzwi wychodzące na tył domu. I dobrze, jeszcze obudziłabym ojca.

Spał skulony na kanapie, jedną dłonią podpierając głowę. Druga zwisała luźno, palcami wciąż dotykając prawie pustej butelki po whisky, leżącej smętnie na podłodze. Kilka złocistych kropli napoju wylało się i utworzyło na nieskazitelnym parkiecie niewielką kałużę. Większość alkoholu jednak trafiła do organizmu mojego ojca. Znowu.

Nadziei nie było. Choć za oknem różowiło się czyste niebo, nad moją głową zebrały się czarne chmury. Tata nie wrócił wcześniej, by spędzić ze mną trochę czasu. Tata wrócił wcześniej, by znowu nachlać się do nieprzytomności. Zacisnęłam zęby, starając się nie rozpłakać.

Usiłowałam postawić się na jego miejscu i chociaż dzięki temu miałam w sobie odrobinę wyrozumiałości, to za każdym razem, gdy wracałam do domu i znajdowałam go w takim stanie, moje serce pękało tak samo. Nienawidziłam siebie za tę nadzieję, że tym razem będzie inaczej, ale ona ciągle się tam gdzieś tliła. I zamiast ogrzewać, spalała mnie od środka.

Podeszłam sztywno do kanapy. Postawiłam butelkę. Sięgnęłam pod kawowy stolik po papierowy ręcznik. Starłam whisky, zbierającą się u moich stóp. Delikatnie uniosłam rękę ojca, świadoma, że jeśli będzie tak spał przez całą noc, rano znów będzie krzywił się z bólu. Wiedziałam, że płaci tak za własną głupotę, ale i tak chciałam mu tego oszczędzić.

Ojciec poruszył się niespokojnie. Chwycił mnie za nadgarstek i przyciągnął do siebie, tak że czułam alkoholowy oddech. Zamknęłam oczy.

— Nie powinno tak być — wymamrotał niewyraźnie.

Co ty nie powiesz, tatusiu. Powstrzymałam się od powiedzenia tego głośno.

Próbowałam wyswobodzić nadgarstek, ale trzymał mnie mocno. Nie dość mocno, by zabolało, lecz wystarczająco, żebym nie mogła się wyrwać. Otworzył oczy. W tym świetle wydawały się szare i nijakie, ale wiedziałam, że są jasnobrązowe, pięknie nasycone. Moja mama mówiła, że mamy bursztynowe oczy i zachwycała się nimi za każdym razem, kiedy tylko ktoś chciał tego słuchać.

— Nie powinno tak być! — powtórzył głośniej. Nie krzyczał, raczej skamlał. Nie przypominałam sobie, by kiedykolwiek podniósł na mnie rękę.

— Tato, puść — poprosiłam cicho. Musiał mnie usłyszeć, bo uścisk jego palców zelżał. Dłoń zsunęła się znowu na podłogę, by po chwili powędrować do mojego policzka. Nie odsunęłam się, kiedy mnie pogłaskał.

— Nie powinno tak być — tym razem jego głos był jeszcze bardziej niewyraźny. — To ja powinienem... Nie ty...

Tak. Zdecydowanie powinieneś.

Wracaliśmy do tego tematu tyle razy. W przypływie wyrzutów sumienia, kiedy upił się na smutno (bardziej smutno niż zwykle), przypominał sobie, że to ja jestem tu dzieckiem. Że on powinien się mną opiekować i wspierać, nie odwrotnie. Tyle że to do niczego nie prowadziło, bo kolejnego dnia zapominał o pijackich wynurzeniach i cała zabawa zaczynała się od nowa.

— Porozmawiamy o tym jutro — skłamałam.

Marzyłam tylko o tym, by odsunąć się z zasięgu smrodu whisky, który przypominał o wszystkim, co straciliśmy. Wreszcie znalazłam do tego pretekst i obeszłam stolik, by sięgnąć po koc przewieszony przez oparcie fotela. Rozłożyłam go i pospiesznie przykryłam nim tatę. W klimatyzowanym domu po termomodernizacji wieczory bywały zimne.

Stanęłam przy schodach i zastanawiałam się, czy iść do swojego pokoju. Wiedziałam, że i tak nie zasnę, a wieczór był taki piękny. A może tylko mi się taki wydawał, kiedy naiwnie łudziłam się, że zastanę ojca trzeźwego? Postanowiłam to sprawdzić.

W locie zgarnęłam z ganku trampki. Zakładałam je, skacząc na jednej nodze w kierunku furtki. Kiedy byłam w domu, świat zdążył znów nieco pociemnieć, a na wieczornym niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Tłuściutkie chrząszcze czerwczyki buszowały wokół iglastych drzewek posadzonych wzdłuż podjazdu. Jeden z nich odbił się od mojej nogi i upadł na kostkę brukową odnóżami do góry. Machał nimi nieporadnie, dopóki delikatnie nie przekręciłam go palcem, by mógł odlecieć.

Przekroczyłam furtkę i pękłam. Oparłam się o żelazne pręty, zsuwając się po nich na bruk. Próbowałam zamknąć oczy, ale gorące łzy i tak przesączyły się pod zaciśniętymi powiekami. Wiatr chłodził je na moich policzkach, a ja nie zdołałam już dłużej powstrzymać wstrząsającego piersią szlochu. Miałam gdzieś, czy ktoś mnie zobaczy. Zresztą, mieszkaliśmy w zacisznej okolicy, w otoczeniu emerytowanych biznesmenów, wiecznie nieobecnych przedsiębiorców, byłych wojskowych i dawnych kierowników państwowych spółek. Dziadkowie i babcie, którzy nas otaczali, już dawno położyli się spać, a dom stał na końcu ślepej uliczki, tak że nikt przypadkowy nie powinien się tu zabłąkać.

Mogłam pogrążyć się w tym wewnętrznym ogniu, w tej rozszalałej nadziei, która znów nie znalazła innego ujścia jak tylko przez łzy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro