Część 13

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Evan okazuje się całkiem wytrwały. Przez czterdzieści minut siedzi pod drzwiami łazienki, próbując nakłonić mnie do rozmowy, podczas gdy ja tylko milczę i szlocham, siedząc na sedesie. Wreszcie słyszę, jak wstaje, jęcząc z bólu, prawdopodobnie z powodu zdrętwiałej nogi. Choć nienawidzę siebie za to, ten odgłos sprawia, że czuję złośliwą satysfakcję.

— Pójdę się przygotować do podróży. Muszę wrócić przed zmrokiem — słyszę jego zachrypnięty głos. Wydaje się jakby przyklapnięty, pełen zrezygnowania. Dzięki temu wiem, że Evan pogodził się z moją decyzją i zaakceptował fakt ostatecznego rozstania.

Łzy schną na moich policzkach, gdy ostatni raz biorę prysznic w tej łazience i ubieram się w swoje niewyprasowane ciuchy. W białych spodniach narciarskich i moim ulubionym, akrylowym swetrze z Walmartu czuję się znów sobą. Magia tej świątecznej przygody zniknęła, teraz jestem po prostu zmęczona. Nie kłamałam, gdy powiedziałam Evanowi, że chcę wrócić do domu.

Słyszę, że Evan krząta się po górze, więc otwieram drzwi i wychodzę. Powinnam coś zjeść, bo od śniadania nie miałam nic w ustach, a nie wiem, co czeka nas po drodze. Prawda jest jednak taka, że z powodu kilkudziesięciu minut łkania jest mi niedobrze i nie mam apetytu. Motyle w brzuchu zamieniły się w nieznośny ucisk.

— Leah...— Evan próbuje po raz ostatni, gdy bezszelestnie schodzi po schodach i nakrywa mnie siedzącą na jego miejscu na kuchennym parapecie. Dostrzegam, że ma zaczerwienione, opuchnięte od płaczu oko i zmęczony wyraz twarzy. Tak bardzo chciałabym go pocieszyć, ale kiedy przypominam sobie, jak perfidnie mnie okłamał, powstrzymuję się przed przytuleniem go. Zaciskam usta i odwracam wzrok. — Dobrze, pójdę przygotować samochód.

Nie ruszam się z miejsca. Evan ostatni raz dotyka mojego ramienia. Kątem oka dostrzegam poranioną, pokrytą bliznami dłoń, ale nie reaguję. Mężczyzna postanawia uszanować moją złość: opuszcza rękę i odchodzi. Przyglądam się przez okno, jak odśnieża wejście do garażu i wyjeżdża terenowym Mercedesem klasy G, którego cena w salonie zapewne przekracza dwieście tysięcy dolarów. Myślę o tym, że ja i mój skromny Jeep w leasingu nie pochodzimy ze świata, w którym on się obraca.

Serce mi pęka, gdy patrzę, jak chwila słabości ogarnia go i pochłania. Męskie ciało jakby zapada się w sobie, a plecy, odziane jedynie w wełniany sweter, uderzają o drzwi samochodu, a Evan kryje twarz w dłoniach. Nie wiem, czy trzęsie się z zimna, czy z emocji, ale wciąż jestem zbyt wściekła, by mu ustąpić.

— Dobrze się czujesz? — pytam, gdy wraca do domu i wchodzi do kuchni. Zręcznie unikamy swoich spojrzeń, tak jak konfrontacji z rzeczywistością. Mężczyzna nie odpowiada; zamiast tego pakuje do siatki kilka produktów spożywczych i podaje mi bez słowa. Postanawiam nie unosić się dumą, tylko w razie czego spakować prowiant.

Ubieramy się i wychodzimy na zewnątrz. Swoim zwyczajem Evan nie zamyka drzwi, teraz już wiem, dlaczego. W to odludzie prawie nikt się nie zapuszcza, a nawet jeśli, mężczyzna nie dba o przedmioty materialne, które potencjalny złodziej może tam znaleźć. Drogi telewizor i inne sprzęty odciągną uwagę włamywacza od tego, co dla Crowa najważniejsze — od jego córki, zamkniętej w groteskowym dziecięcym pokoiku.

Na samo wspomnienie przechodzą mnie dreszcze, a złość odżywa na nowo. Jaką byłam idiotką, że nie drążyłam tematu od razu? Rzucam plecak oraz kurtkę na tylne siedzenie i zajmuję miejsce w kabinie Mercedesa, która wielkością przypomina mój salon, a jakością i komfortem bije go na łopatki. Ruszamy tą samą drogą, którą przeszłam pieszo, a potężny samochód pokonuje głęboki śnieg bez najmniejszego problemu.

Spoglądam na mojego Jeepa, przysypanego tak grubą warstwą białego puchu, że ledwo go widać. Evan chyba dostrzega moje wahanie, bo zatrzymuje się i gasi silnik.

— Weź z niego swoje rzeczy — poleca i wysiada, by mi pomóc. Ramię w ramię odgarniamy śnieg, jednak nie czuję już tej więzi, która łączyła nas, gdy w tej samej konfiguracji ubieraliśmy choinkę. Ciekawe, czy Evan będzie spoglądał na nią z nostalgią, czy od razu po powrocie ją wyrzuci?

Po chwili schemat się powtarza. Torebka i walizka lądują na tylnym siedzeniu, a ja gramolę się po schodkach na miejsce pasażera. Zauważam, że mężczyzna mimo amputowanej nogi robi to zgrabniej ode mnie — cóż, praktyka czyni mistrza. Ruszamy z miejsca i przez kolejne minuty widzimy tylko biel oraz górskie szczyty, znajdujące się w oddali. Mimo woli jestem pełna podziwu, że mój kierowca nie zbacza z drogi i udaje mu się nie utknąć w zaspie.

Nieco lepsze warunki panują kilkanaście mil dalej, gdy docieramy do właściwej drogi, łączącej Riverton ze schroniskiem. Tu widać ślady opon i starania kierowcy pługa, który nie tylko odgarnął śnieg, ale także posypał nawierzchnię jakąś substancją, poprawiającą przyczepność, dzięki czemu Mercedes może rozwinąć całkiem przyzwoitą prędkość.

Gdy na horyzoncie dostrzegam pierwsze domostwa w Riverton, nie czuję ulgi. Kilka dni z dala od cywilizacji — no dobra, jeśli nie liczyć telewizji, prądu i całkiem komfortowego domu — sprawiło, że nie czuję się tą samą Leah Tucker, która wyruszała stąd na świąteczny weekend, pełna nadziei, że wreszcie poderwie wymarzonego faceta. Wszystkie plany trafił szlag, a ja mam w sobie tylko smutek i gorycz.

Samochód Evana przyciąga wzrok na skromnych uliczkach. Dostrzegam, że ludzie, głównie mężczyźni i młodzi chłopcy, oglądają się za nim z zaciekawieniem, aż wreszcie parkujemy pod lokalnym hotelem. Mrugam, by odgonić łzy, które znów napływają mi do oczu.

— Leah — mruczy Evan czule i smutno. Jestem bliska tego, by się złamać, w życiu jeszcze nie doświadczyłam tak trudnego rozstania z drugą osobą. Choć wciąż siedzi tuż obok, już teraz znajdujemy się setki mil od siebie.

— Dziękuję za wszystko. — Silę się na oficjalny ton. — Uratowałeś mnie. Jeśli mogę się jakoś odwdzięczyć...

Jego wzrok sprawia, że milknę. By nie utrudniać tej chwili ani sobie, ani jemu, wysiadam i zabieram swoje rzeczy. Stoję na progu kiepskiego motelu i baru w jednym, patrząc, jak odjeżdża. Jak na złość, cały świat wygląda pięknie i wesoło, a słońce oraz światła świątecznych dekoracji odbijają się od czystej bieli śniegu.

Ani ja, ani Evan nie machamy sobie na pożegnanie. Nasze oczy spotykają się ostatni raz, aż w końcu przez łzy widzę tylko tył terenówki, znikający za załomem uliczki. Odwracam się i wchodzę do wątpliwej jakości przybytku z zepsutym neonem nad drzwiami.

Prześpię się tu jedną noc, a potem kupię bilet lotniczy i polecę do swojego mieszkania w Cheyenne. O tak, wrócić do domu i zapomnieć o wszystkim — to najlepszy sposób na wylizanie ran.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro