Część 1.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Płatki śniegu zdają się otulać samochód miękką kołdrą, wirując w powietrzu wokół. W normalnych warunkach cieszyłabym się z takich opadów na święta, ale nie dzisiaj. Śnieżyca może mi pokrzyżować plany, a wyprawa w malownicze góry Wind River nie wydaje się już tak dobrym pomysłem. Prawdę mówiąc, nawet nie wiem, dlaczego się na nią zgodziłam.

Owszem, Jake mi się podobał i od kilku tygodni myślałam o tym, jak go poderwać, ale Boże Narodzenie spędzone w schronisku wysoko w górach? Co mnie podkusiło, do cholery? Miałam nie przeklinać, a tymczasem gorsze słowa cisną mi się na usta, gdy pokryte łańcuchami koła Jeepa i tak ślizgają się w śniegu pokrywającym drogę.

Przynajmniej mam nadzieję, że to jest droga. Widoczność jest tak słaba, że prowadzi mnie tylko nawigacja. Nawet nie chodzi o to, że nie mam pojęcia, co czeka za skalnym załomem, ale nie widzę nawet rzeczy znajdujących się kilkanaście jardów przed maską.

Klnę na pogodę, na świat i na Jake'a, który dojechał sobie na szczyt, nim zastała go kiepska pogoda. Nie jego wina, że musiałam w Wigilię zostać dłużej w pracy i obiecałam dołączyć wieczorem, ale i tak się na niego złoszczę.

Może to właśnie przez złość tracę czujność, a może po prostu nie jestem tak dobrym kierowcą, za jakiego się mam. Dość powiedzieć, że w porę nie zauważam zakrętu, a lewa strona Jeepa zapada się w głębokim dole, pokrytym śniegiem.

Gwałtowne szarpnięcie sprawia, że rzuca mną na drzwi. Łapię się, czego mogę, ale w ustach i tak czuję metaliczny posmak. Zajebiście, przygryzłam sobie wargę, język lub policzek. Okaże się, gdy opadnie adrenalina i zacznę czuć ból.

Mam wrażenie, że samochód znajduje się niemal na boku. Próbuję otworzyć drzwi po swojej stronie, jednak blokuje je śnieg i to, co pod nim. Nie pozostaje mi nic innego, jak wysiąść od strony pasażera, więc niezgrabnie przesuwam zadek nad skrzynią biegów, wspinam się do wyjścia i zapadam kolanami w miękki śnieg.

To zabawne, jak zwodnicza jest ta puchowa kołdra. Wygląda niewinnie, wręcz chciałoby się do niej przytulić, a tymczasem może pogrzebać mnie na zawsze w swym zimnie, okryć niebagatelnym ciężarem i nie oddać aż do wiosny.

Mrugam, bo łzy frustracji zalewają mi oczy. Muszę wziąć się w garść. Przecież niedaleko jest schronisko, musi tu być jakaś pomoc drogowa czy coś w tym rodzaju. Wystarczy, że ją wezwę i chwilę zaczekam.

Zgrabiałymi z zimna dłońmi przeszukuję torebkę. Dlaczego zawsze tak jest, że to, czego w danej chwili potrzebujemy, ukrywa się akurat w jakimś zakamarku? Dopiero na dnie odnajduję swojego smartfona.

Mam ochotę wyć, gdy spoglądam na belkę powiadomień. Ani jednej kreski zasięgu, nie ma szans, by z kimkolwiek się połączyć. Mimo to próbuję — wybieram numer Jake'a, mamy, później alarmowy. Za każdym razem zimny jak śnieg, automatyczny głos informuje mnie, że połączenie nie może zostać zrealizowane.

Kurwa, kurwa, kurwa. Co robić? Nawigacja pokazuje, że utknęłam gdzieś w połowie drogi między najbliższym miasteczkiem a górskim schroniskiem, więc do każdego z nich mam jakieś dwadzieścia pięć mil. 

Za daleko, by iść pieszo. Tym bardziej w takich warunkach — oceniam, spoglądając na śnieg, który sięga mi już prawie do kolan i ciągle go przybywa. Chyba nie pozostaje mi nic innego, jak wsiąść do samochodu i poczekać, aż zacznie mnie ktoś szukać, licząc, że butelka wody mineralnej oraz baton energetyczny wystarczą mi do tego czasu. 

Nagle coś mi się przypomina. Znak "zakaz wjazdu" z tabliczką "Droga prywatna. Wjazd tylko dla mieszkańców", który mijałam na rozwidleniu dosłownie ćwierć mili temu. Zwróciłam na niego uwagę tylko dlatego, że nawigacja akurat tam musiała się zawiesić i resetowałam ją, więc zrobiłam krótki postój.

Skoro są jacyś mieszkańcy, to zapewne i domy. Nawet u obcych ludzi będzie mi cieplej i bezpieczniej niż w tej zawierusze. Po chwili namysłu wyciągam z torebki długopis oraz wyrywam kartkę z notesu, który zawsze wożę w schowku samochodowym. "Poszłam drogą prywatną na południe stąd" — piszę i wkładam wiadomość za szybę. Usatysfakcjonowana, przekładam najpotrzebniejsze rzeczy z torebki i torby podróżnej do plecaka.

Droga okazuje się trudniejsza, niż sądziłam. Śnieg zasypuje mi oczy, a nogi nie chcą brnąć przez mokrą pokrywę. Zerkam na zegarek w telefonie i oceniam, że od początku mojej podróży minęło już czterdzieści minut, a ja dopiero dobrnęłam do znaku. Co jeśli najbliższe domy znajdują się jeszcze dalej?

Po kolejnym kwadransie dopadają mnie wątpliwości. Nie mam nawet pewności, czy idę wyznaczoną drogą, czy może zbłądziłam na pola, ponieważ wszystko zakrywa ten pierdolony śnieg. Przysięgam, że jeśli przeżyję tę przygodę, już nigdy nie będę się cieszyć z opadów. Najchętniej zjadłabym batona, ale nie mam pewności, kiedy znów będę miała dostęp do pożywienia, wolę więc go zostawić na czarną godzinę.

I wtedy to dostrzegam. Kilka drzew, spośród których ledwo majaczy biały front jakiegoś budynku. Gdybym nie skupiła wzroku, nawet bym go nie zauważyła, ponieważ zlewa się ze śniegiem, a przecież dzieli mnie od niego ledwie sto jardów. 

Wstępuje we mnie nowa energia; przyspieszam kroku. Plecak przestaje mi ciążyć na plecach. Widzę unoszący się z komina dym i myślę o odpoczynku w ciepłym wnętrzu. Wreszcie docieram na zaśnieżony ganek, wciskam dzwonek na drzwiach i czekam.

Nic. Dzwonię jeszcze raz. Nikt nie otwiera. Nerwowo zerkam na ekran telefonu. Minęło już pięć minut i wygląda na to, że nikogo nie ma. Myśl, że po raz pierwszy w życiu będę musiała się gdzieś włamać sprawia, że zaczynam chichotać wbrew sobie.

Problem w tym, że ja nawet nie wiem, jak się włamać. Grzebię w torebce, szukając czegoś odpowiedniego na tę okazję. Znajduję wsuwkę do włosów, jednak, prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, jak się nią posłużyć. Niezdarnie usiłuję wcisnąć ją w zamek, drugą ręką zapieram się o klamkę…

Niemal upadam, gdy drzwi ustępują.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro