Część 2.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

No cóż, planowałam akcję jak z filmu szpiegowskiego, tymczasem drzwi okazały się otwarte. Nurtuje mnie jednak, dlaczego ktoś zostawił dom na pastwę złodziei. A może, jako że jestem typowym mieszczuchem, nie mieści mi się w głowie, że na takim zadupiu ludzie sobie ufają? Zresztą, kto by się tu miał włamać, niedźwiedzie?

— Halo! — wołam dla pewności, jednak nikt mi nie odpowiada. Wzruszam ramionami. Już w przedpokoju czuję, że w domu panuje ciepło, więc ściągam kurtkę i buty. Czuję się nieswojo, jednak z drugiej strony, potrzebuję schronienia. 

Jak Złotowłosa, która właśnie weszła do chaty trzech misiów — myślę, a z moich ust dobywa się nerwowy chichot. 

Zastanawiam się, co zrobić. Jestem głodna i zmarznięta, ale głupio mi wyjadać czyjeś zapasy jedzenia, toteż zaczynam od poszukiwania źródła ognia. W dużym pokoju, zajmującym połowę parteru, znajduję kominek. Ze swojej torebki wyjmuję batona; wizja śmierci głodowej odsuwa się w dalekie "nigdy".

Biorę gryza i rozpoczynam poszukiwania telefonu stacjonarnego. W końcu dostrzegam go na kuchennym blacie. Już mam sięgnąć po słuchawkę i sprawdzić, czy jest sygnał, gdy po plecach przebiega mi dreszcz. Szósty zmysł podpowiada, że nie jestem sama.

Skradam się do przedpokoju, klnąc w duchu nie tylko na to, że dałam się namówić na tę pieprzoną wyprawę w góry, ale także na fakt, że weszłam do cudzego domu, zwabiona ciepłem. Jaką mam gwarancję, że nikt nie zrobi mi tu krzywdy? Mało to świrów jest na świecie?

Cholera. Przy drzwiach dostrzegam ślady z roztopionego śniegu. Wielkie, niewątpliwie męskie buty stoją w kącie, jakby facet zdjął je, by chodzić ciszej i nie zostawiać za sobą śladów, gdy będzie się skradał po domu, czekając na moment właściwy do ataku. 

Mój mózg wchodzi w tryb "walcz lub uciekaj". Najrozsądniej byłoby wybrać tę drugą opcję, jednak pół metra śniegu na zewnątrz i fakt, że nie mam się dokąd udać, skutecznie mnie do tego zniechęcają. Pozostaje mi bronić się w tym przeklętym domu, który teraz robi wyjątkowo upiorne wrażenie.

Choć staram się stąpać cicho, deski skrzypią nieco pod moim ciężarem. Pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to znalezienie broni. Na paluszkach wracam do dużego pokoju, chwytam pogrzebacz i powoli posuwam się przy ścianie z ciężkim, zaostrzonym kawałkiem metalu w pogotowiu.

Dostrzegam plecy wysokiego, choć szczupłego mężczyzny przez uchylone drzwi łazienki. Zastanawiam się, co zrobić. To prawdopodobnie jego dom, lecz paniczny strach i adrenalina przesłaniają mi zdrowy rozsądek. 

— Co tu robisz? — krzyczę, gotowa do ataku. Facet podskakuje z przerażenia i powoli odwraca się w moją stronę.

— A ty? — Widzę tylko jego profil. Przez chwilę mam wrażenie, że ma najwyżej ze dwadzieścia lat, ale zaraz dostrzegam zmarszczki wokół ust i w kącikach oczu. Musi się zbliżać do czterdziestki, niemniej jednak jest zaskakująco przystojny.

Czy przystojni faceci też bywają seryjnymi mordercami, czającymi się w odludnych chatach na zagubione turystki?

— Pierwsza zapytałam. — Podnoszę pogrzebacz wyżej, by widział, kto tu rządzi. — Co tu robisz? — powtarzam. Głos wcale mi nie drży, ani trochę; a przynajmniej to sobie wmawiam.

— Mieszkam. — Krzywi się. — Odłóż to, zanim zrobisz sobie krzywdę. 

Jego stoicki spokój zbija mnie z tropu. Jednak nie to sprawia, że opuszczam ręce i otwieram usta ze zdziwienia. Doprowadza do tego moment, gdy mężczyzna odwraca się przodem do mnie, a ja w blasku lampy nad lustrem mogę podziwiać całą jego twarz.

Lewe oko ma zamknięte, powiekę zdeformowaną i pokrytą bliznami, podobnie zresztą jak policzek. Choć usta wyglądają na nienaruszone, kącik wargi wisi smętnie w dół. Nie znam się za bardzo, lecz przypuszczam, że jest porażony wskutek uszkodzonego nerwu.

Drugi kącik wędruje natomiast w górę w sarkastycznym uśmiechu.

— Przepraszam — udaje mi się wybąkać. — Mój samochód wypadł z drogi i utknął, a ja nie miałam się gdzie podziać. Drzwi były otwarte, nikogo nie było w środku…

— Rozumiem, potrzebowałaś schronienia — mówi, unosząc prawą brew, podczas gdy lewa, przeorana blizną, pozostaje nieruchoma. — A ten pogrzebacz to twoje podziękowanie za ratunek?

Spoglądam na kawał metalu w mojej dłoni i czerwienieję. Teraz i w moich oczach ten pomysł wygląda na absurdalny. Postanawiam unieść się dumą.

— Jeśli przeszkadzam, spędzę noc w samochodzie, a rano spróbuję zejść pieszo do miasta — deklaruję, modląc się, by zaoponował. Parska ze złością.

— Taki mieszczuch jak ty zginie w połowie drogi, szczególnie w tej śnieżycy. Twoje ciało odnajdą wiosną, o ile wilki i kojoty wcześniej nie załatwią sprawy.

Jego brutalność sprawia, że zamieram. Wgapiam się w ładne kafelki na ścianach, by nie patrzeć ostentacyjnie na jego blizny. Podchodzi bliżej i wyciąga mi z dłoni pogrzebacz, a jego palce okazują się przyjemnie ciepłe i szorstkie.

— Więc co mam robić? — pytam niemal z płaczem, wciąż nie podnosząc wzroku na jego twarz. 

Zapada krępująca cisza. By się upewnić, że nieznajomy w ogóle usłyszał pytanie, w końcu przełamuję się i patrzę mu w oczy… No dobrze, w jedno oko. 

Jaka to ogromna strata dla świata, że nie widzi na drugie — myślę. Ma takie ładne rzęsy i orzechowy odcień tęczówki z niewielką, zieloną plamką przy źrenicy. 

— Zostaniesz, ile potrzebujesz — decyduje w końcu. — W kuchni jest telefon, możesz powiadomić swoich bliskich, że nic ci nie jest.

— Leah — przedstawiam się, lecz nie wyciągam dłoni.

— Co? 

— Jestem Leah, a ty? — uzupełniam. Znów uśmiecha się półgębkiem.

— Evan. A teraz, droga Leah, czy mogłabyś zostawić mnie samego w mojej łazience? Chciałbym się wysikać. 

Wycofuję się, potykając się o własne nogi. Jest mi tak cholernie wstyd, że zapominam o przerażeniu. Wracam do dużego pokoju i odkładam pogrzebacz na miejsce. Wciąż jestem nieufna, ale postanawiam zdać się na nowo poznanego mężczyznę. 

Gdybym miała alternatywę, nigdy bym do tego nie dopuściła, jednak obecna sytuacja nie należy do komfortowych, a ja nie mam zbyt dużego wyboru.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro