Część 4.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zerkam na niego nieufnie, jednak nie dostrzegam oznak kłamstwa. Albo mówi prawdę, albo jest idealnym psychopatą, który wie, jak skutecznie kogoś zmylić.

— Nagrałem rozmowę, więc możesz iść do kuchni i ją odsłuchać — dodaje, jakby czytał w moich myślach.

Wzdycham i opadam na fotel. Po raz kolejny tego cholernego dnia mam ochotę się rozpłakać, ale nie chcę tego robić przy Panu Nic-Mnie-Nie-Rusza. Wygląda na to, że będę zmuszona spędzić z nim święta.

— Gdy śnieżyca ustanie, spróbuję zwieźć cię do najbliższego miasteczka moim samochodem. — To brzmi jak marna próba pocieszenia mnie. Opadam na fotel, kompletnie załamana.

— A co, jeśli utkniemy gdzieś po drodze? Mam Jeepa z napędem na cztery koła i nie dał rady — powątpiewam.

— Wystarczy trochę umiejętności, żeby nie wjechać w zaspę jak ostatnia lebioda. Wierz mi, jeździłem tędy w gorszych warunkach.

Znów spogląda na mnie z niesmakiem. Robi mi się przykro, bo wyraźnie sugeruje, że nie umiem prowadzić. Nie chcę beczeć, jednak nie daję rady dłużej powstrzymywać łez, które wylewają się z moich oczu wraz z frustracją na całą tę sytuację, chamskiego gospodarza i Jake'a, który beze mnie doskonale się bawi. Kulę się w fotelu, kładę stopy na jego brzegu, po czym opieram głowę o kolana, by choć trochę ukryć swój stan.

Evan wzdycha, najwyraźniej niezadowolony, że obca baba płacze w jego pokoju dziennym. Wzdrygam się pod wpływem głośnego trzasku, gdy rzuca pilotem na stół i wychodzi do kuchni. Teraz gdy zostaję sama, trzęsę się jak osika i pozwalam sobie na ciche pochlipywanie. Równie dobrze mogłabym być w tym pieprzonym samochodzie, przynajmniej nie słyszałabym, że jestem ostatnią lebiodą.

Zamieram, bardziej czując, niż słysząc obecność kogoś tuż obok. Otwieram oczy i widzę nad sobą zdeformowaną część twarzy Evana. Nachyla się nade mną niezdarnie i wyciąga dłoń, by dotknąć mojego ramienia. Widząc, że na niego spoglądam, cofa ją jednak.

Cholera, albo facet jak na kulawego jest mistrzem skradania się, albo ja straciłam czujność. Nie wygląda jednak, jakby miał złe zamiary. Wręcz przeciwnie, wydaje się niepewny, a przez jedną ulotną chwilę nawet bardzo smutny.

— Zrobiłem kawę — oznajmia, a jego głos nie jest już taki szorstki — ale pomyślałem, że wolisz nalać sobie sama.

— Dlaczego? — dziwię się. Znam odpowiedź, nim jeszcze padnie. Kładę stopy na podłodze i wstaję.

— Bo się mnie boisz. — Mężczyzna gwałtownie odwraca się do okna. Wspiera się dłońmi o parapet, jednak nie obserwuje wirujących płatków śniegu. Zwiesza głowę.

— Tylko trochę. — Podchodzę bliżej. Chcę go pocieszyć. Teraz widzę w nim tylko nieszczęśliwego, zmęczonego życiem faceta. Odruchowo kładę dłoń na jego ramieniu. Ku mojemu zaskoczeniu, śmieje się smutno.

— Jak w Pięknej i Bestii — rzuca gorzko. Mimowolnie się uśmiecham.

— Tak, trochę jak w bajce. Może to magia świąt. — Wzruszam ramionami. Uwielbiam bajki i podoba mi się to porównanie.

— Tylko że ja nie zamienię się w księcia. — Odsuwa się tak nagle, że zamieram z dłonią w powietrzu. Kuśtyka do kuchni, a gdy waham się, czy pójść za nim, wraca z tacą, na której stoją dwa kubki i dzbanek z kawą. Kładzie ją na stole, po czym bez słowa wchodzi na piętro.

Myślę o tym, co powiedział. Choć obraz Evana powoli układa się w mojej głowie, to wciąż mam więcej pytań, niż odpowiedzi. Postanawiam mimo wszystko nie pić kawy, dopóki on nie weźmie pierwszego łyka i zastanawiam się, gdzie poszedł.

Kwadrans później wraca ze stertą pościeli. Z trudem idzie po schodach, mając zajęte ręce, więc ruszam, by mu pomóc, jednak zatrzymuje mnie spojrzeniem. Widzę, że chce zrobić to sam, a przyjęcie pomocnej dłoni byłoby dla niego ujmą na honorze. Czekam bezczynnie, gdy rzuca kołdrę i dwie poduszki na kanapę, po czym opada z westchnieniem na fotel. Nalewam nam kawy.

— Nie masz nawet choinki — zagaduję.

— Proszę?

— No wiesz, jutro święta, a ty nawet nie masz choinki — wyjaśniam cierpliwie. Patrzy na mnie spod uniesionej brwi, później zaś wybucha śmiechem. Wygląda groteskowo, gdy jedna połowa twarzy pozostaje nieruchomą maską.

— Potrzebujesz choinki na święta?

— Szczerze mówiąc, wcześniej nie przywiązywałam do tego wagi, ale teraz za nią tęsknię — wyznaję. — Miałam świętować w schronisku w górach, ale…

— Masz skopane święta? — kończy to, czego ja nie powiedziałam, by nie być niegrzeczną. Nie odpowiadam. — Poczekaj tutaj.

Wstaje i rusza do przedpokoju. Wbrew poleceniu, podążam za nim. Czuję się skołowana, gdy zaczyna zakładać stuptuty, buty i kurtkę, ale on tylko uśmiecha się do mnie porozumiewawczo. Jako że patrzę na nietkniętą część jego twarzy, wydaje się jeszcze bardziej przystojny.

— Dokąd idziesz? — pytam z paniką, która pojawia się na myśl, że zostanę sama w pustym domu pośrodku niczego.

— Po choinkę. — Gdy otwiera drzwi, do środka wpada chłodny podmuch i nieco śniegu.

— Przecież jest ciemno.

— Drzewka rosną kilka kroków stąd, zaraz wrócę — rzuca przez ramię i wychodzi. Otulam się mocniej czerwonym swetrem i zaglądam przez uchylone drzwi, jak znika w śnieżnej zawierusze.

Gdybym podzieliła się swoimi obawami, Evan pewnie by mnie wyśmiał, ale nic nie poradzę na to, że drżę zarówno z zimna, jak i niepokoju. Myślę o niebezpieczeństwach, które tam na niego czyhają. Co, jeśli w pobliżu są wilki. Albo kojoty? A może mężczyzna potknie się, straci przytomność i nie będzie w stanie zawołać o pomoc, podczas gdy ja będę siedzieć w ciepłym domu? Wytężam wzrok, próbując wypatrzyć w ciemności coś konkretniejszego, niż białe płatki, targane przez wiatr.

Po chwili, która dłuży się jak miękki cukierek, w końcu przed moim nosem pojawia się utykająca postać. Spoglądam na sporych rozmiarów drzewko, które ciągnie za sobą na kawałku brezentu.

— Pomóż wciągnąć je do środka — poleca Evan i razem szarpiemy choinkę, brudząc podłogę topniejącym śniegiem.

Mężczyzna ściąga kaptur, pod którym nie ma czapki. Sapie z wysiłku. Jego oczy błyszczą, zastępując niewidoczny w tej pogodzie księżyc, a policzki pokrywają się czerwienią. W brązowych włosach skrzą płatki śniegu, które odruchowo strzepuję dłonią. Choć biały puch jest zimny, to jego skóra wydaje się taka ciepła, nawet jeśli tylko przez moment mam szansę poczuć ją pod palcami.

— Czym ją udekorujemy? — pytam, gdy wspólnymi siłami przeciągamy brezent do dużego pokoju.

— Daj mi złapać oddech i zaraz przyniosę coś odpowiedniego z piwnicy. — Evan podpiera się dłonią o biodro, pochylając tułów lekko do przodu. Mam wyrzuty sumienia, że to przeze mnie tak się zmęczył.

On jednak zdaje się nie zwracać na to uwagi. Idę za nim do drzwi zamaskowanych w kuchennej ścianie, a gdy je otwiera, moim oczom ukazują się wąskie schody, prowadzące wprost w gęstą ciemność. Nie zejdę tam, nie ma mowy.

— Poczekaj tutaj — mruczy, jakby czytał mi w myślach. Zapala światło i schodzi w dół, by po kilku minutach pojawić się ze sporą donicą, w którą włożył worek ziemi, takiej do ogródka. Pomagam mu z wniesieniem ciężaru po kilku ostatnich stopniach, po czym odwraca się i znów schodzi na dół.

Z trudem niosę donicę w stronę choinki. Z włożeniem do niej drzewka mężczyzna będzie musiał mi pomóc. Odwracam się i widzę go, idącego w moim kierunku z zakurzonym kartonowym pudłem. W oczach odbija mu się ogień płonący w kominku.

— Od lat nie ubierałem choinki — przyznaje.

— Nie musiałeś tego robić. — Milkniemy oboje, zajęci stabilnym umieszczeniem drzewka w ceramicznym naczyniu. Pracujemy ramię w ramię, a później niemal stykamy się dłońmi, gdy odsuwamy się na kilka kroków, by podziwiać swoje dzieło.

Evan odwraca wzrok od drzewka i patrzy na mnie dziwnie. Dostrzegam to kątem oka, udając, że wciąż przyglądam się drzewku.

— Chciałem to zrobić dla ciebie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro