1. Dzień pełen wrażeń

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nowy Jork, maj 2019r.

- Chyba sobie, kurwa, kpisz.

Właściwie James Lewis nie spodziewał się innej reakcji ze strony swojego najlepszego przyjaciela. Sytuacja była, delikatnie mówiąc, kłopotliwa. Powinien być co najmniej zły, a tymczasem... on był rozbawiony wszystkim tym, co wydarzyło się zeszłej nocy w Los Angeles. Musiał obiektywnie przyznać: jeszcze nigdy nikt go tak nie wyrolował.

Tak. To było właściwe słowo. Został wyrolowany.

- White wie?

Kolejne pytanie również było z gatunku tych, które mógł przewidzieć. Znali się w końcu tak dobrze, że zwykle wiedział, czego może się po tym mężczyźnie spodziewać. Teraz wplótł z pewnym zakłopotaniem palce we włosy i zerknął na bruneta siedzącego po swojej lewej stronie. Właśnie rozegrali całkiem przyjemne trzy sety w tenisa i dopiero gdy ten zmęczony usiadł na ławeczce obok niego, zdecydował się opowiedzieć mu, co naprawdę się wydarzyło podczas eleganckiego wernisażu.

- Nie żartuj. – uśmiechnął się, prostując nogi w kolanach i udając, że nie dostrzega wdzięczącej się do nich brunetki na sąsiednim korcie. – Nie byłby zadowolony, gdyby poznał prawdę.

- Znalazłby ją.

- No właśnie. Wolałbym jednak zająć się tym osobiście, dlatego powiedziałem mu, że sejf był pusty. – odparł James, odkręcając butelkę z wodą i upijając z niej kilka łyków. Kątem oka widział jak wargi Matthew wyginają się w drwiącym uśmiechu. Znaczyło to mniej więcej tyle, że właśnie przetrawił wszystkie otrzymane informacje i prawdopodobnie nie da mu z tego powodu żyć przez najbliższe kilka miesięcy. W końcu Matthew Moore nigdy nie popełniał błędów, a to oznaczało, że inni też nie powinni. Tymczasem jedyna osoba, która potrafiła mu dotrzymać kroku, odkąd skończyli piętnaście lat, dała się podejść jak kompletny amator. W zasadzie James nie zamierzał udawać, że było inaczej. Po raz pierwszy dał się tak załatwić i z tego względu podchodził do całej tej sytuacji jak do naprawdę ciekawego doświadczenia zawodowego, nie postrzegając tego w kategorii porażki.

- Wielki James Lewis okradziony we własnym łóżku. Żałosne. – zaszydził Matthew, lustrując wzrokiem pośladki brunetki, gdy ta schyliła się po leżące na ziemi żółte piłeczki. - Warto chociaż było?

Uśmiechnął się szeroko, przymykając powieki. Czy było warto? W zasadzie nadal pamiętał jej zapach. Był kwiatowy. Delikatny, ale nie mdły. Kiedy usiłował sobie przypomnieć coś więcej z tamtej nocy, jego mózg podsuwał mu obraz kobiety, która naga pochylała się na nim, a w jej oczach widział nieme wyzwanie. Rzuciła je mu od pierwszej chwili, zakładając prawdopodobnie, że nie będzie dość dobry. Jej rozchylone w zaskoczonym okrzyku wargi były najlepszym, co mógł dostać od niej tamtej nocy.

- Rzadko żałuje, gdy budzę się sam, Matthew. – odparł w końcu, podnosząc się. – Mam jednak wrażenie, że jeszcze się z Lisą spotkamy.

- Tak ci się przedstawiła? Lisa? – mruknął z drwiną Moore, wrzucając swoje rzeczy do sportowej torby i zostawiając napiwek na stoliku dla młodego chłopaka, który za nich zamiatał i zwilżał kort przed nadejściem kolejnego klienta. – Chyba nie jesteś tak naiwny by wierzyć, że kobieta, która poczekała aż zwiniesz naszyjnik baronowej tylko po to, by cię przelecieć i ukraść go bez większego wysiłku z twojego pokoju, podała ci swoje prawdziwe imię.

- Skądże, przyjacielu. Jakoś muszę ją jednak nazywać. – odpowiedział, uśmiechając się i podrzucając piłeczkę w dłoni, gdy skierowali się do wnętrza eleganckiego budynku. Lubił te ich niedzielne sparingi. Pozwalały na chwilę zapomnieć o całym tym syfie, w którym się obracali. To był czas tylko dla nich i nie było absolutnie nic, co mogłoby stanowić wymówkę dla tych kilkudziesięciu minut. Jeśli tylko oboje byli w Nowym Jorku, to był ich obowiązkowy punkt tygodnia. Dlatego też dostrzegł grymas irytacji na twarzy Matthew, gdy w okolicy recepcji dostrzegli łysego mężczyznę. Ubrany w bezrękawnik opierał się o ladę i dudnił nerwowo palcami w blat.

- Umawialiście się? – spytał Jamesa, ale ten pokręcił tylko przecząco głową. – Liczyłem na zimne piwo.

Nie odpowiedział mu, oddając numerek z numerem kortu recepcjonistce i z uśmiechem odbierając od niej ich karty członkowskie. Łysy mężczyzna nie odezwał się, dopóki nie opuścili budynku i nie znaleźli się na parkingu. To samo w sobie było niepokojące, bo zwykle usta mu się nie zamykały. Teraz rozglądał się nerwowo, opierając o maskę Astona Martina należącego do Jamesa i upewniając się, że nikt nie może ich usłyszeć, powiedział nerwowo:

- Ktoś wpakował serię kulek w Andersona. Sara próbuje go poskładać, ale kazała nie mieć zbyt wielu nadziei na powodzenie.

Tego się nie spodziewał. Otworzył usta, ale gdy nie wydobył się z nich żaden konkretny dźwięk, zacisnął je w wąską linię i zerknął na Matthew. Widział jego ściągnięte w irytacji brwi. Zaskoczenie dostrzegł jednak dopiero wtedy, gdy Łysy wsunął do ust papierosa i dodał:

- Najlepsze kurwa jest to, że każda z tych pierdolonych kul miała trafić w głowę White'a. Anderson znalazł się na linii strzału przez zupełny przypadek.

- Gdzie jest teraz White? – spytał Moore, podczas gdy on wrzucił torbę na tylną kanapę swojego samochodu. Jeśli Łysy się nie mylił i ktoś naprawdę próbował ściągnąć ich szefa, to sprawa była bardziej niż priorytetowa. Nikt nie powinien nawet pomyśleć o czymś takim, a co dopiero próbować wcielić to w życie.

- W szpitalu z chłopakami. Kazałem im pilnować jego, jego domu, samochodu, biura. Mamy wszystko na oku, ale...

- Wiem, Łysy. – mruknął Moore, również sięgając po papierosa i wsunął go o ust, ruszając do swojego auta. – Jedzie...

Nie dokończył. W chwili, w której otworzył swoje Lamborghini za pomocą pilota, rozległ się ogromny wybuch. To była sekunda. Ogłuszający huk i siła, która odrzuciła ich kilka metrów w tył, rzucając nimi o podłoże tak, jakby nic nie ważyli. Kawałek wyrwanej z całości blachy uderzył gdzieś w asfalt obok głowy Jamesa, który odruchowo przeturlał się pod stojącego obok Hyundaia. Przez chwilę nic nie słyszał, a przed oczami wirowały mu jasne plamy. Miał wrażenie, że otaczająca go rzeczywistość ograniczyła się do szybkiego bicia jego własnego serca.

Matthew.

Wyturlał się spod samochodu, szukając wzrokiem swoich przyjaciół. Łysy starał się usiąść kawałek dalej, najwyraźniej mocno ogłuszony. Wydawał się jednak cały, a przynajmniej James nie dostrzegał żadnych niepokojących objawów. W chwili wybuchu byli obok siebie, ale Matthew był zdecydowanie bliżej... Nerwowo poderwał się z klęczek, ruszając chwiejnie w stronę epicentrum. Wystarczyło kilka kroków, by go dostrzegł. Leżał na masce Mercedesa, a po twarzy ciekła krew. Jego spojrzenie zdawało się być jednak przytomniejsze niż Jamesa. Usiadł, rozglądając się uważnie dookoła. Na parking zaczynali się zbiegać ludzie, ktoś zadzwonił po straż pożarną i policję.

- Moore? – rzucił z niepokojem, opierając się o maskę tego samego Mercedesa, na którym wylądował jego przyjaciel. Oboje wbili swoje spojrzenia w płonące szczątki czegoś, co kiedyś stanowiło największą chlubę jego przyjaciela i co Sara złośliwie nazywała cipkowozem.

- Znajdę ich Lewis. Obiecuję. – wycedził chłodno Matthew, spoglądając prosto w jego oczy.

Oboje wiedzieli. Ktoś wypowiedział im otwartą wojnę. Najbardziej niepokojące było jednak to, że w ogóle się tego nie spodziewali, a przecież powinni. Nikt lepiej nie wiedział co działo się w tym mieście niż oni. Sięgnął po komórkę, upewniając się, że nic jej nie dolega. Pęknięty ekran nie uniemożliwił mu jednak wykonania szybkiego połączenia. Nie wsiądzie do swojego auta, dopóki ktoś go nie sprawdzi, a oni potrzebowali transportu. Nissan Łysego również powinien trafić na przegląd.

- Tom będzie za dziesięć minut. – powiedział spokojnie, obserwując powoli uspokajające się płomienie. – Chodźmy stąd zanim pojawią się gliny.

***

Nerwowym krokiem pokonywał kolejne korytarze luksusowej kliniki, z której usług korzystali od kilku lat. Odpowiednimi kwotami, które co miesiąc trafiały w ręce jej właściciela, przekonali go do zachowania odpowiedniej dyskrecji. Szczególnie dbali też o Sarę, wyjątkowo zdolną panią chirurg, której kariera rozwijała się w zawrotnym tempie. Zdaniem Matthew miała psychopatyczne cechy osobowości, ale była niezwykle skuteczna. To mu całkowicie wystarczało. On też nie należał do wylewnych i emocjonalnych osób. Był zimnym skurwysynem i może dlatego tak łatwo było mu się porozumieć z tą kobietą.

- Saro. – mruknął, dostrzegając jej sylwetkę w okolicy recepcji. Odwróciła się, zerkając na niego zmęczonym wzrokiem. Jej skronie nadal były wilgotne od potu, a to znaczyło, że dopiero zeszła z bloku.

- Żyje. – poinformowała krótko. – Ale ledwo. Nie wiem jak sytuacja się rozwinie i nie liczyłabym na fajerwerki. Jeśli po tym wszystkim co mu zafundowaliście obudzi się jeszcze w tym miesiącu, to sama sobie wręczę nominację na lekarza roku.

Nie odpowiedział jej. Obserwował jak wypełniała dokumentację medyczną, którą oddała pielęgniarce i dopiero po tym podeszła do niego bliżej. Jej wzrok utkwiony był jednak gdzieś ponad jego ramieniem. Nie musiał się odwracać. Wiedział na kogo patrzyła.

- Jak zawsze jesteś niezastąpiona, Saro. - głos Jamesa rozległ się tuż za jego plecami. Ruda kobieta skrzyżowała dłonie na piersi i spojrzała najpierw na Jamesa, a potem na niego. Nie wiedział o czym myślała, ale był przekonany, że szybko złoży elementy tej układanki w całość. Anderson był nietykalny. Podobnie jak White. Mogli trafiać do niej i umierać ludzie, którzy stali niżej w szeregu. Ale nie oni.

- Rozumiem, że powinnam być od teraz gotowa do składania waszych tyłków przez całą dobę. – zakpiła, zadzierając lekko głowę, by móc spojrzeć Matthew w oczy. Nie należała do wysokich osób. Uśmiechnął się drwiąco i pochylił, oznajmiając cicho:

- Za to ci płacę, kobieto.

Po tych słowach wyprostował się i ruszył w głąb korytarza. Słyszał jeszcze jak James rzuca kobiecie kilka słów podziękowania, ale niespecjalnie go to interesowało. Lwią część swojego wynagrodzenia oddawał ludziom takim jak Sara, by w sytuacji kryzysowej potrafili stanąć na wysokości zadania. I naprawdę gówno go obchodziło, czy będą go przy tym lubić, czy nie.

James dogonił go na klatce schodowej. Zrównał z nim krok i pierwszy pchnął drzwi prowadzące na oddział intensywnej terapii. Tam, przed szklanymi drzwiami, dostrzegli White'a i Margaret. Prawą rękę Andersona. Widział ślady łez na jej policzkach i dłoń zaciśniętą kurczowo na paczce chusteczek higienicznych. Nie martwił się o nią. Była silną kobietą. Zawsze uważał, że płeć piękna do tej roboty się nie nadaje i przynosi wyłącznie pecha. Ona jednak jako jedyna, przeczyła jego teorii.

Podszedł do White'a i mruknął:

- Wysadzili mi samochód. Co tu się do cholery dzieje?

Arthur White spojrzał na niego spokojnie, wstając i wsuwając do ust papierosa. Nie zapalił go jednak, szanując szpitalne reguły. Jego jasna cera odcinająca się na tle dłuższych, czarnych włosów wydawała się jeszcze bledsza niż zwykle. Tylko po tym, oraz śladach krwi na zwykle nieskazitelnie białej koszuli można było poznać, że działo się coś niepokojącego. Matthew pracował dla Arthura od siedemnastego roku życia. To on nauczył go wszystkiego, co potrafił. W zamian za to zyskał jego pełne zaufanie. Takich jak Matthew nie było wielu, co biorąc pod uwagę skalę imperium jakim zarządzał White, było imponujące lub głupie. To zweryfikuje już czas.

- Uruchomiłem wszystkie wtyczki. Nikt nic nie wie, Moore. Wiesz co to oznacza?

Skrzywił się. Doskonale wiedział. Nie był to nikt z ludzi działających w mieście. W zasadzie to poczuł się rozczarowany. Liczył, że za sznurki pociąga pewien mężczyzna, z którym od dawna mieli na pieńku i w końcu będzie mógł mu wpakować kulkę między oczy z pełną aprobatą White'a. Ale nie. Próbował się do nich dobrać jakiś świeżak albo też ktoś, kto do tej pory działał poza granicami stanu Nowy Jork, a teraz uznał, że rozszerzy swoje terytorium.

- Dowiesz się kto za tym stoi. – polecił chłodno Arthur, odrzucając połączenie przychodzące na swoim telefonie. - Zacznij od braci na granicy. Dotychczas nie wchodziliśmy sobie w drogę, ale być może coś się zmieniło. Sprawdzisz każdego, Moore. Rozumiesz? Każdego.

- Jasne. – rzucił krótko w odpowiedzi, zerkając na mężczyznę. Nie będzie miał teraz zbyt wielu okazji do spokojnego snu. To była cena luksusu w jakim żył.

- Weźmiesz ze sobą Jamesa. Generuje sporo moich zysków. Mogą chcieć się do niego dostać, więc będziecie działać w dwójkę. Chłopcy z garażu są do twojej dyspozycji. – dodał White, opierając się o ścianę. – Z Andersonem zostawię dwójkę moich ludzi. Będą mieli go na oku, gdyby chcieli dokończyć robotę.

Lewis wsunął dłonie do kieszeni, przez chwilę nic nie mówiąc. Najwyraźniej bił się z myślami, bo dopiero po chwili spytał:

- Jesteś pewny Arthurze, że to nie...

- Spotkam się dzisiaj z nimi. – powiedział chłodno White, ściągając brwi i patrząc w tylko sobie znany punkt na idealnie białej ścianie. – Centrum zostawcie mnie. Zajmiecie się resztą. Będziemy na bieżąco w kontakcie.

- Dam wam namiary na braci.

Całą trójką zerknęli na Margaret. Do tej pory kobieta nie odezwała się nawet słowem. Teraz stanęła na wprost nich i z pewną determinacją odgarnęła swoje włosy za ramię, po czym skrzyżowała ramiona na potężnym biuście. ­­­­­Była jedynym zaufanym współpracownikiem Andersona. Nie mogła sobie pozwolić na zbyt długą histerię. Jeśli ona nie dopilnuje jego interesów, to nikt inny tego za Andersona nie zrobi. A wtedy wszystko to, co budowali latami, trafi szlag.

Moore uśmiechnął się kącikiem warg.

- W końcu się otrząsnęłaś. – skomentował z pewną satysfakcją.

- Najpierw ich znajdziemy i skopiemy im dupy, a potem zapraszam na imprezę w moim uroczym domku z ogródkiem. – powiedziała lekko kobieta, jakby jeszcze przed chwilą nie trzęsła się z nerwów jak osika.

- Masz na myśli tą rezydencję z kilkunastoma sypialniami i hektarami ogrodu? – spytał James, z rozbawieniem przeczesując włosy dłonią.

- Dokładnie tą. I z tego co pamiętam z ostatniej imprezy, a w przeciwieństwie do ciebie Lewis pamiętam całkiem sporo, to na nadmiar sypialni nie narzekałeś. – odgryzła się wesoło kobieta, celując w blondyna palcem. Tylko oczy, które nie błyszczały tak radośnie jak zwykle zdradzały, że myślami ciągle była przy łóżku Andersona.

- Dość. Bierzcie się do roboty. Marnujemy czas, a oni działają. – polecił chłodno White, nie dając czasu Jamesowi na ripostę. Margaret sięgnęła do torebki i wyciągnęła notatnik. Szybko nakreśliła na pustej kartce kilka słów, wyrywając ją i podając Matthew.

- Nie podejrzewałabym ich, są zbyt rozsądni, ale sprawdzić nie zaszkodzi. – powiedziała krótko i zniknęła za szklanymi drzwiami, rzucając tylko przez ramię spokojne: - Powodzenia.

- Nie powinna dostać ochrony? – spytał Lewis, zerkając na Arthura. Ten bez większego entuzjazmu sięgnął po marynarkę i zapiął ją, by ukryć ślady krwi na koszuli. Bez pożegnania ruszył do wyjścia, a nim trzasnęły za nim drzwi, poinformował tylko krótko:

- Już ma. Najlepszą.

***

Przepłynęła kolejną długość basenu, pozwalając mięśniom rozluźnić się w przyjemnie chłodnej wodzie. W ostatnim czasie temperatury w okolicy Nowego Jorku dawały się we znaki do tego stopnia, że zdecydowała się opuścić swój apartament i przyjechać tutaj. Rezydencja na granicy miasta, ukryta w cieniu drzew i oddalona od szumu autostrad – to było to, czego Mila Evans potrzebowała po bardzo intensywnym okresie.

Nie musiała się odwracać, by wiedzieć, że ją obserwuje. Oparła się dłońmi o betonowe nadbrzeże i podciągnęła się tak, by móc na nim usiąść. Dopiero wtedy wycisnęła długie włosy i spojrzała na niego pytając:

- Naprawdę nie masz nic bardziej twórczego do roboty? Jakaś dostawa amfy? Kilku łobuzów do sprzątnięcia? Spotkanie z klientem?

- Nie.

Westchnęła. Właśnie taki był. Nie mówił za wiele, ale przy tym był doskonałym obserwatorem. Postrzegała go jako kogoś szalenie inteligentnego, a on nigdy jej nie rozczarował. W zasadzie, jeśli miała być szczera, był jedną z niewielu osób w jej życiu, na które zawsze mogła liczyć.

- Naleję ci whisky, co ty na to? – zaproponowała, podnosząc się. – Jeśli ja jestem przepracowana, to nie chce wiedzieć jak mocno ty dostałeś ostatnio w kość, Hugh.

Uśmiechnął się kącikiem warg, odkładając książkę na niewysoki stolik, który stał opodal jego leżaka i podał jej ręcznik. Otuliła nim mokre ciało, zerkając w głąb ogrodu i dostrzegając tam wysokiego bruneta. Od dobrej godziny boksował worek, który przewiesił sobie na grubszej gałęzi sosny i nawet pot spływający po jego umięśnionym ciele nie skłonił go do zrobienia sobie przerwy. Właśnie tacy oboje byli. Starszy Hugh i młodszy Sam. Ambitni, zawzięci, bystrzy i bardzo dumni. Nawet wizualnie byli do siebie podobni. Te same czarne jak smoła włosy, ciemna oprawa oka, jasna cera i wysportowane sylwetki. Ale były też kwestie, w których się od siebie różnili. Sam jako ten młodszy z braci, był zdecydowanie bardziej impulsywny i bezczelny. Hugh był spokojniejszy i zawsze ważył słowa nim pozwolił im wybrzmieć. Nie miała jednak wątpliwości, że ich braterska więź była silniejsza, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Życie zdążyło ją już nauczyć, że są tragedie, które potrafią związać ludzi ze sobą silniej, niż więzy krwi.

- Mila?

- Hm? – mruknęła nieprzytomnie, zerkając na Hugh. Najwyraźniej mówił coś do niej, a ona pochłonięta własnymi myślami, nawet tego nie zauważyła. – Przepraszam. Zamyśliłam się.

Hugh zerknął na nią uważniej, ale nie skomentował jej braku skupienia. Zamiast tego wstał i zaproponował spokojnie:

- Przyniosę alkohol, a ty odpocznij. Eva napisała mi smsa, że zaraz się tu pojawi. Ma jakieś ciekawe wieści z miasta.

Posłała mu wdzięczny uśmiech i zajęła miejsce na wolnym leżaku. Wystawiła swoje ciało do słońca, pozwalając rudemu kotu oprzeć łapki o drewniany stelaż i obwąchać swoje nogi. Widziała jego dezaprobatę, gdy zorientował się, że zarówno ręcznik, jak i jej nogi, są mokre.

- Lincoln nie da ci się pogłaskać, dopóki nie wyschniesz.

Podniosła głowę, zerkając na młodszego z braci. Skończył trening i teraz stał nad nią, wycierając skronie niedużym ręcznikiem. Nie wiedziała, jak oni to robili, ale schodziły się tu prawdopodobnie wszystkie koty z okolicy. Oni leczyli je, karmili, pozwolili wchodzić im do domu oraz przebywać w ogrodzie. Co więcej, każdy przybłęda miał swoje historyczne imię. Był tu już Lincoln, Roosevelt, Einstein, a także Curie i Jacqueline, od imienia żony Kennedy'iego. Teoretycznie nie mieli żadnego kota, ale w praktyce było ich tu kilkanaście, ku rozpaczy Evy. Jej sympatia do małych czarnych nie miała w tej rezydencji prawa bytu.

- Czy dostatecznie zamordowałeś już swój worek treningowy, czy zamierzasz zrobić sobie przerwę i dokopać mu jeszcze za chwilę? – spytała z przekąsem, wsuwając na czubek nosa okulary przeciwsłoneczne. Sam uśmiechnął się drwiąco i sięgnął po butelkę wody mineralnej, która stała w cieniu. Nie odpowiedział jej, dopóki nie opróżnił połowy jej zawartości.

- Sama powinnaś poćwiczyć, Mila. Nigdy nie wiesz, kiedy umiejętność wyprowadzenia celnego ciosu w szczękę uratuje ci tyłek. – odparł krótko. Uśmiechnęła się drwiąco.

- Jestem złodziejem, Sam. Nie kilerem od siedmiu boleści. Największe zapotrzebowanie na tężyznę fizyczną mam wtedy, kiedy śrubka się zapiecze w starym sejfie, a mnie się kończy czas na realizację zlecenia. – zażartowała. Tak naprawdę dbała o swoją kondycję fizyczną i chadzała na strzelnicę wraz z Evą. Za swój największy sukces uważała fakt, że na pewno nie odstrzeli sobie sama stopy oraz fakt, że wie, jak przeładować Glocka. Od mordobicia i zabijania byli inni eksperci.

- Idę się kąpać. Obyś była w równie dobrym humorze jak wrócę, bo mam dla ciebie kolejną robotę. – rzucił złośliwie Sam, kierując się w stronę rezydencji. Aż się wyprostowała. Bo jak to kolejną? Po kradzieży naszyjnika baronowej miała mieć zasłużoną przerwę! Krótki urlop!

- Niech cię szlag, Samie Collins. – warknęła pod nosem z irytacją, uderzając plecami o leżak. Nie pomogło jej to jednak wyładować narastającej frustracji. To nie tak, że Mila nie wiedziała skąd brał się natłok pracy. Hugh i Sam rozszerzali powoli swoją strefę wpływów i potrzebowali na to odpowiednio dużych środków finansowych. Nie jest tajemnicą, że niczym się nie handluje równie dobrze jak szeroko pojętymi dziełami sztuki. Nie chodzi tylko o rzeźby i obrazy. W grze były również kolekcjonerskie monety, sztuka jubilerska, eksponaty o wartości historycznej... Dwa razy wykradała również rękopisy słynnych literatów. Tyle, że działalność Hugh i Sama nie skupiała się na kradzieżach, więc jeśli chodzi o specjalistów w tej dziedzinie, była dla nich niezastąpiona. Odpowiednio jej to zresztą wynagradzali.

- Masz taką minę, jakbyś w końcu podzieliła moją chęć wykastrowania młodszego Collinsa.

Podniosła głowę, mrużąc oczy. Ogrodową ścieżką szła niewysoka, zgrabna brunetka. Dziś, z racji upałów, pozwoliła sobie na krótkie szorty i bokserkę, rezygnując ze swojego nieodłącznego atrybutu, obcasów, na rzecz zwykłych japonek. Włosy upięła w luźnego koka na czubku głowy, a na jej piersi pobrzmiewały wesoło dwa naboje, które przymocowane były do srebrnego łańcuszka. Mila nie mogła widzieć jej czarnych jak noc oczu, bowiem ukryła je za okularami przeciwsłonecznymi, ale mogła sobie wyobrazić, jak patrzą na nią wyzywająco.

Cała Eva Clarke.

Uśmiechnęła się promiennie. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak dawno się nie widziały. Najpierw ona była na zleceniu, a gdy wróciła okazało się, że Clarke pilnie musi uporządkować relacje z ich dawnym klientem w Waszyngtonie. Jej samolot powrotny wylądował na lotnisku J.F. Kennedy'ego dokładnie kilkanaście minut po tym, jak ona wzbiła się w powietrze obierając kurs na Los Angeles.

- Skądże. Uwielbiam swoich szefów. Na razie doszłam tylko do etapu rozważań nad potencjalnymi wadami i zaletami takiego rozwiązania. – zapewniła z przekorą, pozwalając kobiecie ucałować się w policzek. Pachniała Si Armaniego.

- Jakiego rozwiązania?

Hugh pojawił się z tacą, na której niósł dzbanek zimnego Mojito oraz dwie butelki zimnego piwa. Najwyraźniej ani on ani Sam nigdzie się już dzisiaj nie wybierali. Machnęła lekceważąco dłonią, naciągając na ramiona luźną koszulkę, aby uchronić ciało przed słońcem.

- Nic wielkiego. – zapewniła, a gdy taca znalazła się w zasięgu jej ramion, rozlała alkohol do dwóch szklanek, podając jedną Evie. – Babskie ploteczki.

- Jestem samochodem. – zauważyła brunetka, ale wbrew swoim słowom odebrała od niej drinka.

- Byłaś samochodem. – sprostował Sam, który właśnie wyszedł z domu. Tylko wilgotne włosy świadczyły o tym, że niedawno wyszedł spod prysznica. – Możesz zostać na noc albo wziąć ubera.

- Hmm. Pomyślmy. – Clarke uśmiechnęła się kpiąco, siadając obok niej na leżaku i zakładając nogę na nogę. – Wziąć ubera i wrócić do domu, czy spędzić noc pod jednym dachem z tak niewyżytym mężczyzną jak ty? Chyba jednak wrócę do swojego Macho.

Parsknęła śmiechem, widząc błysk irytacji w oczach Sama. Eva działała na niego jak zapalnik w przypadku bomby z opóźnionym zapłonem. Wystarczyło kilka złośliwości, by mężczyzna stracił charakteryzujące go chłodne opanowanie. A najzabawniejsze było w tym wszystkim to, że nikt inny nie potrafił go doprowadzić do takiego stanu równie szybko.

- Dalej masz tego kundla? – spytał z drwiną.

- Nie bądź zazdrosny. I to nie jest kundel tylko piękny, rodowodowy pies. Matka była championem stanu Nowy Jork, a ojciec Pensylwanii i Kalifornii. – obruszyła się od razu Eva. Kupiony przez nią szczeniak całkowicie ją zauroczył, co stało się naczelnym tematem kpin młodego Collinsa.

- Co nie zmienia faktu, że to dalej jest buldog francuski. – zaszydził Sam. – On tylko pierdzi, chrapie, żre i śpi. I żadne rodowodowe pochodzenie tego nie zmieni.

- Popatrz, ile was w takim razie łączy. – Clarke uśmiechnęła się i klasnęła dłońmi z udawaną radością. – Świetnie się w takim układzie dogadacie.

- Podobno masz jakieś ciekawe wieści. Nie trzymaj nas w niepewności. – zmieniła temat, zanim rozmowa pomiędzy tą dwójką zamieni ten spokojny ogród w istne pole bitwy. Hugh ze stoickim spokojem wrócił na zajmowany dotychczas fotel, obserwując tą dwójkę z pewnym rozbawieniem, więc wiedziała, że na jego wsparcie w tym zakresie liczyć nie mogła. Pozostała jej próba odwrócenia uwagi. Zadziałała zresztą nadzwyczaj skutecznie, czego się nie spodziewała. Eva od razu spoważniała i z zamyśleniem zamieszała słomką w szklance.

- Coś niepokojącego się dzieje. Podobno ktoś omal nie zabił najbliższego współpracownika Arthura White'a. Plotka niesie, że celem był sam White. – powiedziała półgłosem. – Potem podobno ktoś próbował nastraszyć jego ludzi. Jakieś auta wyleciały w powietrze, ale szczegóły nie są mi znane. Tamto towarzystwo jest dla mnie kompletnie obce.

Zerknęła zaskoczona na Eva. Nie znała Arthura White'a osobiście, ale działała w tym biznesie na tyle długo, by znać to nazwisko i wiedzieć, że komuś takiemu jak on, nie należy podskakiwać. Trzymał w garści prawie cały stan. To, że mogli działać na obrzeżach miasta, to był rezultat wypracowanego przez Hugh porozumienia. Z Arthurem White'm właśnie. Gdyby nie wyraził zgody na ich działalność... cóż. Zapewne musieliby się stąd ewakuować. I oby zdążyli to zrobić nim ludzie White'a wpadliby pomóc im spakować manatki...

- White popełnił gdzieś błąd i to są jego skutki? – mruknął Sam zerkając na brata. – Czy też...?

- Lepiej dla nas, by to po prostu był rezultat jakiejś spartaczonej roboty. Przesunięcia pionków w tym momencie to ostatnie, czego potrzebujemy. Kończymy dopinać siatkę dilerską. – mruknął Hugh w zamyśleniu, ścigając brwi. – Jeśli ktoś czuje się aż tak pewnie, by sięgać po imperium White'a, to możemy oberwać obuchem.

- Nie mamy tak de facto nic wspólnego z White'm, a to najważniejsze. – stwierdził spokojnie Sam. – Ostatnie czego nam teraz brakuje to jakichś gangsterskich przepychanek. Pojadę wieczorem na miasto i spróbuje się czegoś dowiedzieć.

Dopiła z pewnym zamyśleniem swoje mojito i wyprostowała nogi, wbijając wzrok we własne stopy. Nie powinna sobie zaprzątać tym wszystkim myśli. Nie ona była od obmyślania strategii. Miała realizować zlecenia i na tym się powinna tylko skupić. Dlatego też wskazała na kopertę przyniesioną przez Sama i spytała:

- To dla mnie?

Skinął, podając ją jej. Wrzuciła ją do swojej torby i sięgnęła po swoje szorty, wsuwając je na siebie. Przyjechała rowerem, więc teraz tak samo wróci.

- Jedziesz ze mną, Clarke? – spytała świadoma, że mężczyźni spędzą najbliższe kilka godzin na omawianiu całej tej sytuacji i pozyskaniu większej ilości informacji. Nie miała tu nic do roboty. – Bagażnik jest do twojej dyspozycji.

- Jej arystokratyczny tyłek nie przywyknął do takich środków komunikacji. – zakpił Sam słysząc jej propozycję. Uśmiechnęła się z rozbawieniem, widząc jak Clarke pochyla się nad mężczyzną i wycedza krótkie:

- Mój arystokratyczny tyłek pozostaje niezmiennie poza twoją strefą wpływów, więc nie komentuj, bo nic o nim nie wiesz.

Brunetka podniosła się, dopijając drinka i zapewniła już zupełnie innym tonem:

- Jak będę cokolwiek wiedzieć to dam wam znać. I znów nie zdążyłam skorzystać z basenu... - westchnęła, rzucając Hugh kluczyki od swojej Alfy Romeo, którą najwyraźniej planowała tu zostawić. – Wpadnę jutro.

Żadna z nich nie mogła widzieć, gdy rowerem opuszczały posiadłość kierując się w stronę leśnego skrótu, jak na potężny żwirowany podjazd pod domem Collinsów wjeżdża grafitowy Aston Martin. Żadna z nich nie mogła też przypuszczać, jak bardzo szybko może zacząć się sypać ich budowana z pedantyczną starannością rzeczywistość.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro