4. Gertruda w niebezpieczeństwie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zamarła. Nigdy nie spodziewałaby się, że spotka tego mężczyznę ponownie. A już na pewno, że spotka go w takich okolicznościach. Widziała jak jego przyjaciel uniósł brwi z zainteresowaniem, najwyraźniej łącząc fakty, a ona nie była tak naiwna by myśleć, że blondyn nie pochwalił się tym jak go urządziła niecały miesiąc temu. Szybko ukryła swoje zaskoczenie pod maską chłodnego uśmiechu. Mimo to, w jej głowie szalała istna burza myśli. Jak powinna zareagować? Jak się zachować? Wiedziała, że brunet miał broń. Mógł ją odstrzelić szybciej niż ona sięgnęłaby po Glocka pozostawionego jej przez Hugh. Poza tym, nawet gdyby miała odbezpieczoną broń w dłoni, to miała niejasne wrażenie, że był znacznie lepszym strzelcem niż ona.

- Niespecjalnie. Cholernie ciężkie te kamienie. – odpowiedziała arogancko, wytrzymując spojrzenie jakie jej posłał. Wyglądał na rozbawionego ich spotkaniem, ale to mogły być tylko pozory. Ich świat składał się z samych pozorów, o czym doskonale wiedziała. To była jedna z pierwszych lekcji jaką odebrała. Niemniej, miała informacje, które oni chcieli pozyskać. Czysto teoretycznie nie powinni jej zrobić krzywdy, dopóki ich nie odda. Pytanie co zrobią, gdy telefon z wydrukami Evy znajdzie się już w ich rękach?

- To może zdradzisz nam co tu robisz, Liso? A może powinienem zwracać się do ciebie inaczej? Ana? Suzanne? Emily? – spytał z uprzejmym zainteresowaniem. Zupełnie jakby rozmawiali o ulubionych książkach albo premierach kinowych.

- Mów mi Gertruda. – odparła z nieodgadnionym wyrazem twarzy. – Nie mam całego dnia na dyskusję z tobą, Armando, więc jeśli jesteś zainteresowany tym, co przygotował dla was Hugh, zapraszam.

Zaryzykowała i odwróciła się, kierując w głąb mieszkania. Nie wykonali żadnego niepokojącego ruchu, kierując się do środka jej śladem, podczas gdy ona zastanawiała się gorączkowo, jak zapewnić sobie w tej chwili bezpieczeństwo. Widziała drwiący i rozbawiony uśmiech Moore'a, który zagaił niezobowiązująco:

- Gospodarz nieobecny?

- Pracuje. – odparła lakonicznie, nie chcąc wprost informować ich o tym, że w tej chwili w posiadłości byli wyłącznie we trójkę. I tak jej sytuacja była skrajnie nieciekawa. Nie miała pojęcia jak ważny mógł być dla blondyna naszyjnik. I jak bardzo był pamiętliwy. W zasadzie niewiele o nim wiedziała, a już na pewno nawet nie przypuszczała, że może pracować dla Arthura White'a. Oparła się o wysoką wyspę na wprost mężczyzn, opierając dłoń na leżącej pod blatem broni, która dawała jej złudne bezpieczeństwo, a której nie mogli widzieć. Stanęli na wprost niej, zerkając na komórkę i wydruki, które leżały na wprost niej. Widząc pytające spojrzenie dodała: – Pożyczyłam sobie ten telefon od właściciela zeszłej nocy.

Blondyn uśmiechnął się z rozbawieniem, opierając o futrynę kuchennych drzwi. To spotkanie zdawało mu się być bardzo na rękę. Żałowała, że nie mogła powiedzieć tego samego o sobie.

- Czemu nie jestem zaskoczony? Od dawna pracujesz dla Collinsów, Gertrudo?

Obserwował kątem oka Matthew, który sięgnął po leżące przed nim wydruki i zaczął je analizować. Przeniosła badawcze spojrzenie na blondyna zastanawiając się, czy to możliwe, że tak dobrze się bawił.

- Od przedszkola. Kradłam dla Hugh na zlecenie kredki świecowe. Pierwszy raz zabiłam na zlecenie w pierwszej klasie. Krwiożerczą pszczołę na szybie. Sam wypłacił mi wtedy wynagrodzenie w czekoladowych złotych monetach. To są chwile, których się nie zapomina. – zakpiła bez zająknięcia, nie zamierzając udzielać im absolutnie żadnej informacji, która byłaby związana z jej pracą. Skupiła swoją uwagę na Matthew i wyjaśniła: - Kojarzysz braci Flinstonów?

- Tych idiotów Freda i Barneya? – odparł, nie okazując żadnych emocji. – To ich telefon?

- Spotkałam ich wczorajszej nocy w klubie. Dysponowali podejrzanie dużą ilością gotówki. Byli z siebie niezwykle zadowoleni. Mówili coś o niejakim Rayu, któremu załatwili trudną do namierzenia metę. Te punkty naniesione na mapę miasta to miejsca ostatnich logowań telefonu. Collins przeanalizował to i zakreślił te, które wzbudziły jego wątpliwości. – wyjaśniła spokojnie. – I żeby było jasne. Nie gwarantuję wam, że ten trop ma coś wspólnego z syfem w jaki się wpakowaliście, nie mniej ekscytacja tej dwójki była co najmniej podejrzana.

Matthew Moore dopiero teraz podniósł wzrok znad wydruków, które trzymał w dłoni, przekazując je blondynowi. Jak Hugh mówił, że nazywa się jego przyjaciel? Lewis. James Lewis. To musiała być prawdziwa tożsamość blondyna.

- Przekaż Collinsowi, że będziemy w kontakcie. Gertrudo.

Ostatnie słowo przesycone było ironią, gdy odwrócił się i pierwszy opuścił kuchnię, kierując się do wyjścia. Zatrzymała go tylko na chwilę, rzucając za nim krótkie:

- Prosił też, by przypomnieć o obietnicy.

Matthew przystanął, zerkając na nią przez ramię, by po nieznośnie długiej chwili skinąć głową na znak, że pamięta. Po tym opuścił pomieszczenie. Blondyn puścił jej za to oczko, rzucając krótkie:

- Do zobaczenia.

Nim podążył jego śladem. Obserwowała ich przez okno jak rozmawiając wsiadali do samochodu, a potem odjeżdżali. Dopiero gdy grafitowy Aston Martin zniknął z zasięgu jej wzroku, odetchnęła z ulgą.

Nigdy nie przypuszczała, że jej brak profesjonalizmu tamtej nocy kiedykolwiek się na niej odbije. A jednak. Karma to suka.

***

Moore miał głęboko w dupie naszyjnik baronowej i słodką blondynę od Collinsów. Interesowały go wyłącznie informacje, które była w stanie dla nich pozyskać i znalezienie skurwiela, który podniósł na nich rękę. Oczywiście, że wyczuł jej strach, gdy zorientowała się kim jest Lewis. Kiedy połączyła elementy uświadamiając sobie, że oboje pracowali dla White'a. Arogancki ton, pewna siebie postawa i chłodne spojrzenie miały zamaskować tlącą się głęboko w oczach obawę.

Bardzo słusznie. Gertruda, Lisa, czy jak jej tam było, powinna się bać. Wszyscy powinni wiedzieć, że z Moorem się nie zadziera. Dziś była jednak grzeczną dziewczynką, dostarczyła mu parę ciekawych faktów, więc nie widział powodu, by jej to uświadamiać.

- Dobrze widzę? Logowania były w okolicy portu? – spytał Lewis, zerkając na niego, gdy tylko dotarli do samochodu. – To nasz teren. Fred i Barney nie mieli tam nic do szukania.

- Rozumiesz, prawda? – Matthew wsunął okulary na nos, zerkając na przyjaciela chłodno. – Jeśli faktycznie udostępnili komuś melinę na naszym terenie, a ten cały Ray ma cokolwiek wspólnego z próbą pozbycia się White'a i Andersona, to będzie znaczyło...

- ...że mieliśmy ich cały czas pod nosem. – dokończył James krzywiąc się i wsiadając do środka samochodu. Chwilę później kierowali się już w stronę miasta opuszczoną i mało atrakcyjną drogą. Nie rozmawiali między sobą, zastanawiając się jak powinni to teraz rozegrać. Żaden z nich nie zamierzał ryzykować życiem swoich ludzi i skierować się do portu bez odpowiedniego przygotowania. Oczywiście, istniała możliwość, że te dwie sprawy nie były ze sobą powiązane. Moore nie wierzył jednak w zbiegi okoliczności.

Kiedy przed nimi pojawiły się pierwsze zabudowania, mruknął:

- Zjedz do sklepu. Potrzebuję fajek.

Lewis nie odpowiedział. Zredukował bieg, zatrzymując się na niewielkim parkingu pomiędzy stacją benzynową, a niedużym sklepikiem. Wyglądało na jakiś rodzinny interes. Wysiadł z samochodu razem z nim, ale nie skierował się do sklepu. Oparł się o maskę, sięgając po komórkę.

- Weź mi butelkę wody mineralnej. – rzucił za nim, gdy Moore po niewysokich schodkach wszedł do środka. Zgodnie z jego przypuszczeniami sklep nie dysponował zbyt obszernym asortymentem. Dla niego najważniejsze było, że mógł nabyć tu czerwone Malboro. Nic więcej nie było mu potrzebne. Starsza kobieta nie spieszyła się, przeliczając drobne, które chciała mu wydać, a potem drukując paragon. Cierpliwie czekał, aż skończy go obsługiwać, odpakowując w tym czasie papierosy i wsuwając jednego do ust. Gdy w końcu wyszedł na zewnątrz, rzucił przyjacielowi butelkę z wodą, samemu odpalając papierosa.

- Co jest? – mruknął, widząc jak blondyn dalej stoi bez ruchu, patrząc w kierunku, z którego przyjechali.

- Ta droga prowadzi gdzieś jeszcze? Czy można tędy dojechać tylko do Collinsów? – spytał James, odpychając się od maski samochodu i podchodząc bliżej.

- Dalej jest jakiś las. Nie sądzę, by było tam coś innego niż jakaś pieprzona leśniczówka. – odparł Matthew, wzruszając ramionami. – Zamierzasz wybrać się na wycieczkę rowerową, Lewis?

Mężczyzna nie odpowiedział od razu, znów kierując swoje spojrzenie na drogę prowadzącą do Collinsów. Dopiero po chwili zdjął okulary i spojrzał na Matthew z powagą. Już samo to spowodowało, że mimowolnie spiął mięśnie. Jego przyjaciel był klasycznym lekkoduchem. Poważny bywał tylko w pracy lub gdy coś szło nie po jego myśli. Teraz, patrząc w skupione brązowe oczy Matthew czuł, że za chwilę może usłyszeć coś, co nie przypadnie mu do gustu.

- Przed chwilą przejechało tędy czarne, sportowe audi. W środku siedziało trzech łysych karków. – powiedział spokojnie James, podrzucając kluczyki w dłoni. – Pewnie nie zwróciłbym na to uwagi, gdyby nie dwie rzeczy. Po pierwsze nasza słodka koleżanka jest tam teraz sama.

- Zamierzasz zgrywać bohatera? To mogą być ludzie Collinsa, którzy nie odważą tknąć się jej nawet palcem, jeśli to jego dupa. – odparł sceptycznie Moore.

- Też tak pomyślałem. Ale potem przypomniałem sobie, co powiedziała do nas w kuchni.

Sugestywne spojrzenie przyjaciela sprawiło, że zmrużył oczy. Jeśli Flinstonowie byli pionkami, mogli być obserwowani i przeznaczeni do wyeliminowania. Gertruda spotkała ich w klubie, okradła i zdobyła informacje. Jeśli ktoś to widział...

Normalnie Moore wzruszyłby ramionami i skupił się na swoich interesach. Problem leżał gdzie indziej. Blondynka była blisko Hugh i Sama Collinsów, a to znaczyło, że nie była szeregowym pracownikiem. Jej śmierć nie usatysfakcjonowałaby Hugh, a White nie potrzebował teraz dodatkowych wrogów. Zwłaszcza, że w momencie, w którym Collinsowie znajdą jej zwłoki, to oni będą pierwszymi podejrzanymi. Bo to oni widzieli się z nią jako ostatni.

Szlag by to trafił.

- Masz broń w bagażniku? – spytał, mimowolnie opierając dłoń na schowanym za pasem Glocku. James zaprzeczył, kierując się do środka.

- Jednego Colta w schowku. Musimy to zrobić tradycyjnie. – rzucił, gdy Moore gasił papierosa pod butem i wsiadał do środka. Adrenalina powoli przyjemnie rozlewała się po jego ciele, pobudzając je do działania.

Jeśli Lewis się nie mylił, szykowała się naprawdę niezła zabawa.

***

Ulga jaką poczuła, gdy upewniła się, że Moore i Lewis odjechali i zostawili ją samą, była nie do opisania. Boso przeszła po zimnych kafelkach, kierując się do kuchni, gdzie bez cienia wahania sięgnęła po butelkę schłodzonej sangrii. Jej samopoczucie po wczorajszej zabawie w klubie pozostawiało wiele do życzenia, a stres podczas spotkania wcale nie poprawił jej nastroju. W pierwszym odruchu snuła plany uduszenia Hugh jego ulubionym krawatem, gdy ten tylko wróci do domu, ale potem uświadomiła sobie, że nie miał on pojęcia o jej majowym wybryku z Los Angeles. Nie mógł wiedzieć więc jakie nieszczęście na nią ściągnął. Jakby się nad tym głębiej zastanowić, to lepiej dla ich skomplikowanych relacji, by w tej niewiedzy pozostał.

Zalała kostki lodu i kawałki cytrusów alkoholem, po czym przeszła na taras, zajmując jeden z leżaków nad basenem. Dojdzie do siebie i zajmie się pracą. Tym razem do zlecenia podejdzie jednak zdecydowanie bardziej profesjonalnie niż ostatnim razem. Kłopoty pokroju Jamesa Lewisa to ostatnie, na co miała ochotę. Nawet jeśli tamtą noc wspominała naprawdę ciepło.

Że coś jest nie tak zorientowała się, gdy koty pospiesznie uciekły z okolic basenu. Zwykle rozkładały się w słońcu i korzystały niczym nieskrępowane z gościny Collinsów. Usiadła, mrużąc oczy i nasłuchując niepokojących dźwięków ze strony ogrodu. Nie spodziewała się jednak głosu, który dobiegł ją zza jej pleców, z wnętrza domu:

- Znaleźliśmy naszą małą sroczkę.

Podskoczyła jak oparzona, strącając odruchowo szklankę z winem. Czerwona ciecz rozlała się po jasnym gresie, tworząc mało elegancką abstrakcję. W salonie stało czterech mężczyzn. Nie była idiotką. Dobrze wiedziała jak wyglądał ten świat i dobrze wiedziała jakimi prawami się rządził. Panowie nie wpadli do niej, by porozmawiać o interesach lub umówić się na wypad do plenerowego kina. Panowie przyszli posprzątać czyjś bałagan, a sądząc po tej wypowiedzi, chodziło im o telefon Freda. Ten, który Moore już dawno zabrał.

Przyszli się jej pozbyć, a ona nie miała żadnego argumentu, którego mogłaby użyć, by z nimi negocjować własne życie.

Nerwowo cofnęła się krok w tył, zastanawiając rozpaczliwie, co powinna zrobić. Nie miała żadnych szans z czwórką rosłych mężczyzn, a Glock pozostał w kuchni. Jedyną nadzieją pozostawała ucieczka. Jeśli zdąży dobiec do drewutni, to o nią stał oparty rower Sama. To nie było wiele, ale w tej chwili stanowiło jej jedyną nadzieję na przeżycie.

- Rozumiem, że panowie nie przyszli w odwiedziny do Sama i Hugh? – odparła do przesady uprzejmie, usiłując kupić sobie trochę czasu.

- Jaka bystra. Lubię takie. Nie. Nie przyszliśmy. – łysy mężczyzna uśmiechnął się drapieżnie, odsłaniając wykonaną ze złota jedynkę. – Nawet cierpliwie zaczekaliśmy aż Collinsowie udadzą się na umówione wcześniej spotkanie.

Nie było dobrze. Wiedzieli, że braci nie ma, a ona została sama. Wiedzieli też o dość ważnym spotkaniu w sprawie dystrybucji prochów w ich części Nowego Jorku, a samo to świadczyło o tym, że ktoś musiał ich dość wnikliwie obserwować i to w taki sposób, że do tej pory nie zdołali się w tym zorientować.

- Rozumiem. – odpowiedziała, a jej głos napiął się mimo jej starań, by stworzyć pozory spokojnej i opanowanej.

- Mała, jak jesteś taka bystra, to może szybko sobie przypomnisz, gdzie jest komórka niejakiego Freda? – spytał ten, z którym rozmawiała. Reszta mężczyzn niecierpliwie drgnęła za jego plecami, gotowa zareagować na każde polecenie.

- Nie wiem o czym pan mówi. – odparła bez zawahania. To była bardzo zła odpowiedź.

- Ta komórka, którą byłaś uprzejma zajebać mu wczorajszego wieczora. Jednak jesteś idiotką. – westchnął ciężko nieznajomy, robiąc krok w jej stronę. Nie zastanawiała się nawet chwili. Pchnęła w ich stronę duży parasol, który Sam zostawił oparty o marmurowy murek i rzuciła się biegiem w kierunku tej cholernej drewutni. W tym, że popełniła błąd i dość mocno przeliczyła swoje szanse, zorientowała się dość szybko i boleśnie. Mocne szarpnięcie sprawiło, że upadła boleśnie na ziemię, raniąc kolana. Jeden z mężczyzn złapał ją z łatwością za szyję, unosząc nieco i spoglądając prosto w jej oczy.

- Telefon.

- Nie... mam... - wysapała, usiłując nabrać do płuc trochę więcej powietrza i rozpaczliwie wczepiała przy tym palce w męską dłoń, która zaciskała się na jej skórze. Nie była w stanie nawet minimalnie poluzować tego uścisku.

- Zła odpowiedź. – odpowiedział krótko. Nim zorientowała się co planuje, znów nią szarpnął, wsuwając jej głowę do basenu. Dopiero teraz, gdy otoczyła ją woda, poczuła prawdziwe przerażenie. Zaczęła się rozpaczliwie motać, aby uwolnić z jego uścisku, ale trzymał ją stanowczo na tej samej głębokości. Gdy myślała, że to już koniec, wyciągnął ją na brzeg.

- Telefon. – powtórzył cierpliwie, bez cienia wzruszenia obserwując jak kaszle, usiłując napełnić płuca tlenem. Gdy nie odpowiedziała, uderzył ją w twarz. – Pytałem cię kurwa o coś!

Zabije ją. Zabije ją, niezależnie od tego, czy odpowie na jego pytanie, czy nie. Po co miała poprawiać mu humor, skoro scenariusz dla niej w każdej wersji tego spektaklu kończył się dokładnie tak samo?

Spojrzała na napastnika, mrużąc oczy. Obraz jej się rozmazywał. Mimo to dostrzegła grymas wściekłości, gdy uniosła dłoń i pokazała mu środkowy palec. Tym razem była przygotowana, gdy jej głowa ponownie znalazła się pod wodą i tylko modliła się w duchu, by tym razem przytrzymał ją pod powierzchnią wystarczająco długo.

***

Lewis się nie pomylił. Czarne sportowe Audi stało zaparkowane na podjeździe w miejscu, gdzie jeszcze niedawno stał jego Aston Martin. Moore bez słowa wyciągnął broń, odblokowując ją i upewniając się, że jest naładowana. Życie jakiejś kobiety powiązanej z Collinsami niewiele go interesowało i pewnie nawet nie zmartwiłby się szczególnie, gdyby w środku zastali jej zwłoki. Problem polegał na tym, że jej śmierć generowałaby dla nich kolejne problemy, a tych mieli jak na razie pod dostatkiem.

- Chodź. – polecił nad wyraz stanowczo James, wysiadając z samochodu. Matthew znał go lepiej niż ktokolwiek inny i mógł z łatwością domyślić się, o czym teraz myślał. James Lewis był bardzo utalentowanym złodziejem o wypracowanej renomie. Niewiele potrafiło go już w pracy zaskoczyć. Jej się udało. Z łatwością go oszukała, a potem okradła i rozpłynęła się w powietrzu. James miał zapewne w głębokim poszanowaniu ten cały naszyjnik baronowej, który przeszedł jednemu z ich zleceniodawców przed nosem. O wiele bardziej intrygowało go, kim była Lisa. I tu do głosu dochodziła jedna z niewielu cech, która ich łączyła.

Zaborczość.

W chwili, w której James Lewis postanowił odkryć tajemnicę Lisy, nikt inny nie miał prawa się do niej zbliżyć. Przynajmniej, dopóki nie zaspokoi ciekawości.

- Oby była tego warta, Lewis. – rzucił do przyjaciela, gdy ten wskazał mu, że zamierza iść od strony ogrodu, zostawiając dla niego drzwi wejściowe. Były uchylone.

- Też sobie tego życzę. – odparł krótko, kierując się w stronę tarasu. Moore uśmiechnął się kpiąco, bo tym jednym zdaniem mężczyzna potwierdził wszystko to, co chwilę temu ułożyło się w jego głowie w logiczną całość.

Pchnął drzwi i wsunął się do środka budynku. Panowała w nim cisza, a jedyne odgłosy jakie słyszał, docierały do niego z okolic salonu. Przy wcześniejszej wizycie zdążył zaobserwować, że stamtąd można było wydostać się na zewnątrz przez duże, przesuwne drzwi tarasowe.

Jeśli Lewisowi sprawi to przyjemność, może upewnić się, że tej blondynie nic nie było. Gdyby Lisa zniknęła z jego zasięgu, to znoszenie później jego marudzenia byłoby co najmniej irytujące.

Pierwszy pasażer czarnego, sportowego Audi wyłonił się z kuchni z butelką piwa i wydawał się być szczerze zaskoczony jego obecnością. Jeszcze bardziej zdziwił go nabój, który znalazł się idealnie między jego oczami. Jego kolega był już rozsądniejszy i zdążył się ukryć za winklem. Kula ledwo drasnęła jego ramię. Dopiero wtedy Matthew mógł zerknąć na taras. James wdał się w bójkę z jednym z mężczyzn, podczas gdy jego kolega pochylał się nad basenem, trzymając głowę kobiety pod wodą. Najwyraźniej nie zależało im na szybkiej śmierci swojej ofiary. Może chcieli się czegoś od niej dowiedzieć? Nie miało to na razie żadnego znaczenia. Wyciągnął ramię i wycelował, naciskając dwukrotnie na spust. Pierwsza kula przebiła szybę, roztrzaskując ją na miliony małych odłamków, a przez to zboczyła nieznacznie z trajektorii lotu, którą jej nadał. Druga, sięgnęła celu. Mężczyzna wpadł do środka basenu, wciągając tam za sobą bezwładne ciało kobiety. Lewis potrzebował kilkunastu sekund, by wskoczyć do wody jej śladem i wyciągnąć ją na powierzchnię.

Teraz Moore mógł się skupić na tym, co istotniejsze. Ślady krwi ostatniego osiłka prowadziły na górę. Jego nowy kolega ewidentnie nie chciał się z nim bliżej zapoznać. Kącik warg Matthew drgnął w drapieżnym uśmiechu, gdy ruszył tropem swojej zwierzyny. Nie zamierzał go jednak zabić szybko i bezboleśnie. Najpierw zamierzał wyciągnąć od niego kilka kluczowych informacji. W tym brudnym świecie na śmierć trzeba było sobie najpierw zasłużyć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro