6. Talent do pakowania się w kłopoty

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Witam wszystkich! 

Parę dni temu zorientowałam się, że przez połowę historii Collins miał na imię Hugo, a przez drugie pół Hugh. Nie mam pojęcia jak do tego doszło 😂  W każdym razie ostatecznie prostuje - Hugh to Hugh, a nie żaden Hugo i obiecuję już więcej nic nie pomieszać :D

Miłej lektury! :)

----------------------------------------------------------

Moore był zmęczony. Gówniarz na widok White'a powiedział wszystko co wiedział. Poczynając od tajemniczego Raya, a na rozmiarze buta jego babci kończąc. To było żałosne. Nie nadawał się do tej roboty i nikt nie uświadomił mu, z jakimi zagrożeniami się ona wiąże, dlatego skończył w czarnym worku w bagażniku Nissana należącego do Liama. Gorsze było jednak to, że tak naprawdę nie wiedział zbyt wiele. Był Ray, który był szefem wszystkich szefów, miał melinę w porcie (co niezmiernie Matthew irytowało, bo port pozostawał pod ich jurysdykcją), a na dodatek chciał dopaść White'a. Czemu chciał to zrobić, skąd się wziął i jakie miał plany – to były pytania, na które młody nie miał pojęcia jak powinien odpowiedzieć. Znaleźli punkt zaczepienia, ale dalej byli w czarnej dupie.

Moore rzucił czarną, skórzaną kurtkę na komodę w przedpokoju i ściągnął buty. Furia uderzała radośnie ogonem o drewniany parkiet, domagając się zgody na przywitanie się. Tylko udawała, że cierpliwie siedzi, gotowa na jego gest, że może się podejść przytulić. Uśmiechnął się kpiąco na ten widok. Hades, potężny Cane Corso, był o wiele bardziej spokojny i zrównoważony.

Wystarczyło, by wyciągnął przed siebie rękę, by suczka w jednym skoku dopadła do niego, uderzając go zaczepnie silnym pyskiem w udo. Była piękna i oddana. Hades cierpliwie wyczekał, aż entuzjazm młodszej koleżanki opadnie i dopiero wtedy podszedł, wciskając pysk pod jego dłoń.

- Najpierw kolacja i prysznic. Potem spacer. – wyjaśnił krótko. Psy zdawały się to zresztą rozumieć. Skierowały się do kuchni, oglądając za nim i upewniając, że słowo: „kolacja" nie padło z jego ust przez przypadek. Pokręcił głową z dezaprobatą, ale przygotował dwie duże miski i postawił je w kuchni, zamykając za sobą drzwi. Stęskniona Furia mogła nie dać mu się w spokoju wykąpać, a naprawdę potrzebował chwili dla siebie. To był ciężki dzień.

Brudne ubrania rzucił niedbale na kosz w łazience i wszedł pod strumień chłodnej wody. Jego mięśnie napięły się w pierwszym odruchu, gdy oparł się dłońmi o ścianę i przymknął oczy, rozluźniając się dopiero po chwili. Chciał jechać do portu natychmiast po przemaglowaniu gówniarza, ale White mu na to nie pozwolił. Założył, że Ray wie już o tym, że dopadli jego ludzi, a także że Collinsowie ustalili mniej więcej położenie jego meliny. To znaczyłoby, że dobrze przygotuje się na ich wizytę. W jego słowach zapewne było sporo racji, ale Moore ponad wszystko nie znosił bezczynności. Jedynym zadowolonym z takiej decyzji był Łysy, który postanowił nie tracić okazji i udać się na imprezę z „dupeczkami". Ciągle wydawało mu się, że to on wzbudza takie emocje u tych kobiet, nie rozumiejąc, że w większości czynią to jego pieniądze. Matthew pozostawało mieć nadzieję, że Spancer zachowa resztki rozsądku w relacjach z tymi harpiami o pokaźnych piersiach. Jego, osobiście, takie kobiety już dawno przestały interesować.

Zakręcił wodę, owijając się w pasie ręcznikiem i dłonią strzepując z włosów nadmiar wody. Nie zorientował się, że coś było nie tak, dopóki nie dobiegł go warkot psów z kuchni. Wtedy było jednak już za późno, bo na wprost niego stała kobieta, celując w jego pierś z klasycznego Glocka. Uniósł brwi, zachowując godne podziwu opanowanie. Był pewien, że nie miał okazji jeszcze jej spotkać. Zapamiętałby. Była drobnej budowy, ale zachowała przy tym kobiece kształty. Najbardziej przykuwały jednak uwagę oczy. Stanowiły odbicie charakteru nieznajomej i mógł założyć się o swoje wszystkie oszczędności, że nie była słodką idiotką. Z pewnością miała temperament i... jaja, że odważyła się napaść go w jego własnym mieszkaniu. W końcu troskliwie dbał o to, by jego reputacja na mieście nie była zbyt dobra.

- Nawet nie drgnij. - poleciła chłodno, na co uniósł brwi. Nie strzelała, chociaż mogła już kilka razy spróbować pozbawić go życia. Zatem musiała czegoś od niego chcieć. Uśmiechnął się kącikiem warg, nie tracąc pewności siebie, chociaż jego ciało mimowolnie napięło się gotowe do reakcji.

- Nie pomyliłaś mieszkań? Może chciałaś postrzelać do mojego sąsiada z dołu? Niezły z niego dupek. – odparł, opierając się ramieniem o futrynę drzwi.

- Z ciebie też kawał sukinsyna. – odpowiedziała bez wahania, a jego uwagę przykuły jej wargi. Były pełne i nie wyglądały na dzieło chirurga plastycznego. Naprawdę apetyczne. – Żadna różnica którego z was wyślę na tamten świat.

- Co cię więc powstrzymuje? – spytał, zerkając dyskretnie na odległość dzielącą ją od drzwi kuchennych. Jeśli cofnęłaby się o krok, na jego polecenie Hades byłby w stanie swoim ciężarem otworzyć drzwi i znokautować nimi nieproszonego gościa. Zyskałby kilka sekund, które z pewnością pozwoliłyby mu odzyskać kontrolę nad sytuacją. Odepchnął się od futryny i zrobił krok do przodu. Zgodnie z jego przewidywaniami, brunetka cofnęła się, mocniej zaciskając palce na broni.

- Powiedziałam, żebyś się nie ruszał, Moore! – warknęła, przygryzając nerwowo dolną wargę. Ciekawe, czy miała świadomość, jak pociągająco wtedy wygląda. Już dawno nie spotkał kobiety, która tak mocno przykułaby jego uwagę. Nie wiedział, czy to była kwestia jej aparycji, czy może charakteru, który doprowadził do tego, że właśnie celowała do niego z pistoletu. Zwłaszcza, gdy dodała: - Gdzie jest Mila? Lepiej dla ciebie, aby była cała i zdrowa, rozumiesz?

Elementy układanki złożyły się w całość. Uśmiechnął się drapieżnie, rejestrując w głowie, by lepiej przyjrzeć się z kim współpracują Collinsowie. Najwyraźniej lubili otaczać się kobietami z najwyższej półki.

***

Zorientowanie się, gdzie mieszka Matthew Moore okazało się dziecinnie proste. Kilka pustych idiotek z Heaven doskonale znało jego adres, bo zdarzyło im się spędzać tam noce. Nie spodziewała się po kimś takim jak on czegoś innego. Pieniądze, prestiż, luksusowe mieszkanie, luksusowe samochody i mnóstwo tępych idiotek z nadmuchanymi balonami, które za nowe szpilki od Louboutina spełniają każdą fantazję seksualną. Zaskoczyło ją jednak, że drzwi od mieszkania były otwarte. Ktoś, kto ma tak wielu wrogów, powinien się wykazać większym rozsądkiem. Do momentu, kiedy wyszedł z łazienki, w zasadzie wszystko szło po jej myśli.

Pierwsze co ją zaskoczyło, to jego widok w samym ręczniku. Cywilizowani ludzie powinni ubierać się w łazience. Tymczasem on stał na wprost niej prawie nago i nie wydawał się tym ani trochę zakłopotany. Co gorsze jednak, nie wydawał się w żadnym stopniu przejęty faktem, że w jego stronę wymierzona jest lufa jej pistoletu. To przez to poczuła, jak traci swoją pewność siebie. Co ona sobie właściwie myślała? Moore był prawą ręką White'a. Zapewne śmierć nie raz zaglądała mu w oczy i miała pewnie o wiele bardziej przerażające oblicze, niż kobieta metr sześćdziesiąt, w jeansowych szortach, bokserce i converse'ach. Widziała jak zmierzył ją wzrokiem, tak jakby oceniał z kim ma do czynienia. Od samego spojrzenia tego mężczyzny poczuła zimny dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa. Było w nim coś pierwotnego. Był jak drapieżnik, który rozważał, czy ta drobna antylopa będzie wystarczająca na dzisiejsze śniadanie.

Co ona właściwie myślała sobie, przychodząc tu samej? Nie chciała być antylopą.

Tyle, że teraz było jednak już za późno, by się wycofać.

- Mila, powiadasz? Nic mi to nie mówi. – odpowiedział niemal znudzonym tonem głosu, co natychmiast doprowadziło ją do czystej furii.

- Nie kłam! – warknęła, podnosząc broń tak, że teraz mierzyła nią idealnie między oczy mężczyzny. Poczuła wściekłość, bo prawie umierała ze strachu o życie przyjaciółki, a tymczasem on robił z niej idiotkę. – Mila Evans! Byłeś ostatnim, z którym dzisiaj rozmawiała!

- Mila Evans. To interesujące. Nam się przedstawiła jako Gertruda. Wcześniej jako Lisa. Cóż, miło wiedzieć jakie są jej rzeczywiste personalia.

Poczuła się jakby dał jej w twarz, zwłaszcza że nie przestawał się drwiąco uśmiechać. Spaliła przykrywkę Mili, chociaż nie do końca rozumiała, dlaczego ta przedstawiła się pseudonimem. Zacisnęła mocniej palce na chłodnej stali i poleciła chłodno:

- Skończ pieprzyć i mów, gdzie ona jest!

W odpowiedzi gwizdnął. Nie zrozumiała, dlaczego, dopóki drzwi od kuchni z dużą siłą nie uderzyły ją w plecy. Straciła równowagę, upadając na kolana, a na jej plecy wskoczyło coś ciężkiego, brutalnie dociskając ją do kafelków. Po warkocie poznała psa. Dużego psa. Moore nie potrzebował czekać na nic więcej. Jednym kopnięciem posłał trzymaną przez nią broń pod komodę, a ją złapał z łatwością i docisnął do ściany bez zbędnej delikatności. Uderzyła potylicą o twardą powierzchnię tak mocno, że przed jej oczami pojawiły się ciemne mroczki.

- Wystarczy. Furia, Hades, na miejsce. – polecił spokojnie. To opanowanie stanowiło kontrast dla jego gwałtownych ruchów. Eva dopiero teraz zauważyła, że powalił ją ogromny pies o wyglądzie mordercy. Na polecenie mężczyzny oddalił się, ale biała suka dalej powarkiwała gniewnie, pokazując zęby. – Do siebie, Furia!

Za drugim razem posłuchała, dalej łypiąc na nią jednak mało przyjaźnie. Zaczęła rozmieć, dlaczego jej wizyta go nie przeraziła. Nie był sam. Słyszała co prawda wchodząc do mieszkania, że z kuchni warczał pies. Zlekceważyła jednak zagrożenie przyjmując, że nie jest w stanie samemu otworzyć drzwi. To był błąd.

Moore przeniósł swoje spojrzenie na jej twarz i uśmiechnął się drwiąco.

- I co ja mam teraz z tobą zrobić, dziewczyno od Collinsów?

Hugh i Sam ją zabiją. O ile wcześniej nie zrobi tego Moore.

***

Kobiety była najwspanialszym darem jakim Bóg mógł ich obdarzyć. Były pełne sprzeczności, które podkreślały ich wyjątkowość. Z jednej strony były piękne i delikatne, ale z drugiej potrafiły być zabójczo niebezpieczne. Były samodzielne i pragmatyczne, ale również potrzebowały, by ktoś się nimi zaopiekował. Hugh nie czuł się ekspertem w zakresie fenomenu kobiet, ale był pewien dwóch rzeczy: że nigdy ich tak do końca nie zrozumie oraz że wpędzą go one pewnego dnia do grobu.

Wiadomość od Evy była ogólnikowa i chaotyczna, dlatego ani on ani Sam nie mieli wątpliwości, że coś się musiało wydarzyć. Z racji, że brunetka nie była uprzejma odebrać telefonu komórkowego, rozmowy w przedmiocie utylizacji zwłok Serbów pozostawili najbardziej zaufanemu człowiekowi, zaś oni natychmiast skierowali się w stronę domu. Spodziewał się wielu rzeczy, ale nie tylu trupów w salonie i ogrodzie. Stanął w progu, obserwując jak Sam niemal z furią przemierza pokój, przeskakując nad zwłokami umięśnionego mężczyzny, wychodzi na taras, a potem wraca do salonu.

- Co tu się, do kurwy nędzy, wydarzyło?!

Nie odpowiedział, uciskając nerwowo nasadę nosa. Powinien myśleć logicznie, bo panika w niczym im teraz nie pomoże. Przede wszystkim zwłoki nie wyglądały na świeże. Aby się upewnić, podszedł i przesunął ramię jednego z mężczyzn. Zgodnie z jego przypuszczeniami, ciało nie poddało się temu ruchowi, a to znaczyło, że wystąpiło już stężenie pośmiertne. Nieproszony gość leżał tu już co najmniej kilka godzin. Eva nie natknęła się zatem na nikogo żywego. Gdzie w takim razie poszła? I gdzie była Mila?

Mila.

Zimny dreszcz przebiegł wzdłuż jego kręgosłupa. Mila była jedną z największych słabości Evy. Złośliwy głosik z tyłu głowy od razu szepnął mu, że nie tylko jej. Niemniej, jeśli brunetka zrobiła cokolwiek nierozsądnego, to właśnie dlatego, że nie znalazła tu Mili. Musiała zastanawiać się, kto może wiedzieć, gdzie ona jest. Ostatnią osobą, która mogła widzieć się z Evans, był Moore.

Podniósł wzrok, zerkając na brata i podjął jedyną, racjonalną decyzję.

- Matthew Moore. Eva musiała pojechać do niego.

Sam zacisnął mocniej szczęki, najwyraźniej hamując kolejną wiązankę przekleństw, która cisnęła się mu na usta. Hugh znał swojego brata na tyle dobrze, by zorientować się, że ostatnią osobą, z którą Sam chciał zapoznawać Evę był Moore. Połączenie złej sławy najbliższego współpracownika Arthura White'a oraz temperamentu brunetki dawało równie wybuchową mieszankę co tlen z wodorem. Sam zresztą bez słowa pokonał odległość dzielącą go do komody, a stamtąd wyciągnął swojego ulubionego czarnego Walthera, przeładowując go.

- Jadę po nią, a ty ogarnij jakoś... to. – powiedział, zerkając z niesmakiem na martwe ciała. Zrobił też kilka kroków w kierunku wyjścia, ale wtedy zawahał się i przystanął.

- Wiesz, Hugh? – podjął, nie patrząc na niego. Jego wzrok uparcie utkwiony był w drzwiach wejściowych. – Jeśli tknął ją chociaż palcem, zabije go. A wtedy nawet ty nie posprzątasz tego bałaganu.

Słowa zawisły w powietrzu, zostawiając między nimi aurę niedopowiedzenia. Ale rozumiał to. On sam nie powstrzymałby emocji, gdyby dowiedział się, że ktokolwiek skrzywdził Evę lub Milę. Wyciągnął komórkę i wybrał numer, z którego do tej pory korzystał ledwie dwukrotnie.

- Serwis sprzątający, słucham? – rozległ się niemal znudzony, kobiecy głos.

- Potrzebuję uprzątnąć dom. – odpowiedział, uświadamiając sobie, że ten numer dostał właśnie od White'a. O ironio. – Płatność będzie gotówką. Po wykonanej pracy.

- Rozumiem. Jaka powierzchnia?

Kobieta była niezwykle konkretna. Przeszedł przez salon i wyjrzał na ogród, gdzie jedne zwłoki pływały w basenie, a drugie z dziurą w głowie spoczywały na trawniku. Westchnął i przyznał:

- Cztery pomieszczenia. Wydaje mi się, że zlecenie nie obejmie większej powierzchni.

Rozłączył się, wbijając zamyślone spojrzenie w skraj lasu, który rozciągał się za granicą jego działki. Po chwili wahania, wybrał z telefonu numer, z którego rzadko korzystał.

Nadszedł czas na nowo wyłożyć karty na stół.

***

Kiedy otworzyła oczy, nie potrafiła zrozumieć co się dzieje. Jej głowa pulsowała tępym bólem, który mało delikatnie przywrócił jej świadomość do rzeczywistości. Półprzytomna usiadła, rozglądając się po miejscu, w którym leżała. Wyglądało to na bardzo gustownie i minimalistycznie urządzoną sypialnię. Obok niej leżał duży, rudy Maine Coon, który nie zamierzał przerywać sobie snu tylko dlatego, że się ocknęła. Mila była skonfundowana. Ostatnie co pamiętała to osiłka wkładającego jej głowę do wody, a tymczasem leżała w wygodnym łóżku, a do jej ręki podpięta była kroplówka. Cokolwiek w niej było, już dawno spłynęło plastikową rurką wprost do jej organizmu i zapewne przyczyniło się do jej obecnego samopoczucia, które nie było najgorsze biorąc pod uwagę, co jeszcze niedawno przeżyła. Gdzie ona właściwie była? Ktoś udzielił jej pomocy i na pewno nie był to ani Sam ani Hugh. Co więc tu się działo?

Najciszej jak potrafiła zsunęła z siebie kołdrę, ostrożnie wyjmując ze swojego ciała plastikowy wenflon. Wyglądało to tak, jakby zakładał go profesjonalista. Tym bardziej wzbudziło to jej niepokój, bo nie znała absolutnie nikogo, kto byłby w stanie zrobić to tak dobrze. Boso stanęła na ciepłej podłodze i rozejrzała się, starając zmusić obolałe ciało do współpracy. Jedynym źródłem światła były uchylone drzwi, które musiały prowadzić do pozostałej części domu. Niepewnie ruszyła w tamtym kierunku, biorąc przezornie do ręki postać kobiety wykonaną z metalu, która stała na komodzie. Figura miała całkiem pokaźne rozmiary i w najgorszym wypadku mogło udać jej się kogoś nią ogłuszyć.

Mieszkanie okazało się naprawdę duże i bardzo gustownie urządzone. Drugi kot siedział na dużym, jadalnym stole i wpatrywał się w nią ze zdegustowaniem. Poczuła się jak idiotka pod wpływem tego spojrzenia. Stała boso, w za dużej koszulce, w obcym mieszkaniu i dzierżyła w dłoni figurkę nagiej kobiety. Zwykle w gościach prezentowała się bardziej wytwornie. Mimo wszystko.

Nie zdążyła zrobić nawet kroku, gdy wyczuła czyjąś obecność za swoimi plecami. Zamachnęła się figurką, ale nim opuściła ramię, czyjaś dłoń zacisnęła się na jej nadgarstku w stanowczym geście, powstrzymując ją.

- Radziłbym odłożyć. To Kobieta Walcząca. Kupiłem ją ze dwa lata temu w nowojorskim domu aukcyjnym i kosztowała niewiele mniej niż obrazy Claude Moneta.

Tylko nie to.

Los nie był dla niej łaskawy. Ze wszystkich ludzi na ziemi, dlaczego musiała trafić akurat na niego? James Lewis stał obok niej w samych jeansach i pachnąc męskim żelem pod prysznic. Najwyraźniej dopiero co opuścił łazienkę. Co więcej, nie wydawał się niezadowolony z jej reakcji, a jedynie dyskretnie zmierzył ją wzrokiem, o co sama się prosiła biegając w tej koszulce. Wycofała się, wyrywając dłoń z jego uścisku i obejmując figurkę ramionami jak swoją ostatnią deskę ratunku.

- Nie udawaj takiego mecenasa sztuki. – poleciła chłodno, starając się zachować resztki godności. Jej podświadomość krzyczała jednak, że było na to już zdecydowanie za późno. – Co ja tu robię? I gdzie są tamte osiłki? Ty ich nasłałeś?

- Po co miałbym to robić? – spytał spokojnie, wsuwając dłonie do kieszeni jeansów i opierając się ramieniem o ścianę.

- Cholera wie, czego można się po tobie spodziewać. Pracujesz dla White'a, przyjaźnisz się z Moorem i kupujesz metalowe cycatki w domach aukcyjnych. Żadna z tych okoliczności nie świadczy o twojej normalności. – palnęła, zanim zdążyła się ugryźć w język. Nie powinna mu chyba ubliżać, biorąc pod uwagę, że byli tu sami, a on był dużo większy i silniejszy niż ona. – Może po prostu nie lubisz konkurencji?

Roześmiał się. Całkiem przyjemnie. Miękko. Tak właśnie zapamiętała go z Los Angeles.

- Jesteś urocza, ale nie traktuję cię w charakterze konkurencji. Jestem za dobry, aby martwić się konkurencją. Wina?

Odepchnął się od ściany i skierował do kuchni. Odprowadziła go nieufnie spojrzeniem, ale naprawdę nie wyglądał na kogoś, kto planuje ją zgwałcić, zabić, poćwiartować i ukryć fragmenty jej zwłok po całym Nowym Jorku. Może dlatego zdecydowała się odstawić rzeźbę i podejść do kuchennej wyspy. Czuła się niezwykle niezręcznie.

- Więc? Co ja tutaj robię? – spytała już mniej pewnie, gdy mężczyzna postawił przed nią jeden z dwóch kieliszków z białym winem.

- Dochodzisz do siebie, Liso. Nie mógłbym oddać cię Collinsom w takim stanie, w jakim znajdowałaś się jeszcze kilka godzin temu. Mam niejasne wrażenie, że zwykle spokojny i opanowany Hugh mógłby być wtedy dla mnie bardzo nieprzyjemny. – odparł lekko James, siadając na wysokim krześle i upijając alkoholu. – Prawda?

Teraz rozumiała z tegowszystkiego jeszcze mniej niż wcześniej. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro