domino

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Jak tam Panie P.?

Głos mojego sąsiada uderzył we mnie niespodziewanie, strącając moje myśli z obłoków, wśród których do niedawna bujały. Gdy owe strzępki marzeń oraz smutków z hukiem upadły i roztrzaskały się o chodnik, podskoczyłem niby niespodziewanie użarty przez gza koń. Z moich ust natychmiast wysypał się ciąg podwórkowej łaciny, a sąsiad zaniósł się śmiechem, bynajmniej nie podłym.

— Jasna cholera, aleś mnie pan przestraszył!

Sąsiad przeprosił, ciągle mając na ustach ten prawie jowialny uśmiech, a później dodał żartobliwie, żebym pozdrowił od niego cherubinki, skoro już tak wśród nich bujam. Zgodziłem się nieco nieprzytomnie, co rozbawiło go tego stopnia, że ponownie wybuchnął śmiechem. "Ja mu dam cherubinki, cholera" pomyślałem wtedy, ale zaraz mi przeszło.

Niech się cieszy, skoro umie.

— Pytałem, co u pana.

— Aaa, tak — mruknąłem, po czym niezbyt kulturalnie podrapałem się po głowie (zresztą kto normalny myśli o kulturze, kiedy chodzi o głupie rozmowy z równie głupim sąsiadem na niewymownie głupiej klatce schodowej?). — Życie. Sama proza życia.

Znowu się zaśmiał. Przeklęty wesołek, do cyrku z takimi. Po jaką cholerę zaczepiać praktycznie obcego człowieka i go męczyć? Westchnąłem w duchu, po czym policzyłem do trzech. Rozmawianie z ludźmi tak z marszu i to jeszcze o poranku, przed poranną kawą, nigdy nie było moją mocną stroną.

— Chyba ostatnio nie idzie Panu pisanie, co?

"Jakbyś zgadł, przebrzydły dziadu" miałem ochotę odpowiedzieć, ale powstrzymałem się, bowiem jestem człowiekiem uprzejmym. Albo po prostu nie chciałem wejść w stan zimnej wojny z facetem, który mieszkał obok mnie od dobrych ośmiu lat i co jakiś czas dokarmiał Małgorzatę, moją kotkę, kiedy akurat musiałem na trochę wyjechać. Wyjeżdżałem całkiem sporo, tak jakoś wyszło. Szlajałem się głównie po kraju w poszukiwaniu inspiracji i wymówek, dzięki którym na sucho uchodziły mi ciągła nieobecność; "zajęty jestem, pracuję".

— Skąd ten pomysł? — spytałem, próbując wykręcić się od odpowiedzi. Mój nerwowy śmiech chyba mimo wszystko nie zwiódł go z pantałyku, zresztą nic dziwnego; nigdy nie miałem wybitnych zdolności aktorskich.

— Nie było Pana w najnowszym wydaniu. Zawsze Pan jest. O, nawet jak raz chłopiec od pani sąsiadki z góry pana rotawirusem zaraził i leżał pan na Jana Pawła – swoją drogą, bez urazy, ale to trochę komiczne, że takiego dużego chłopa jak Pana tak skosiło – to był pan. A teraz? Jakiś inny się przyplątał. A może rzuca Pan całkowicie kolumnę?

Nerwowo ścisnąłem w palcach róg puchatego, kraciastego szlafroka i zgarbiłem się jeszcze bardziej. Nic dziwnego, że w oczach tego mężczyzny wciąż blisko mi było do podlotka, choć trzydziestkę przekroczyć miałem już za naprawdę niedługo, a na mojej strapionej głowie ostatnio znalazłem ten okryty smutną sławą, pierwszy srebrny jak kryształki lodu tlące się na tle brunatnej połaci lasu, włos. Faktycznie z moimi w niezręczny sposób przydługimi kończynami, widocznie brudnymi okularami i w tym szlafroku nie mogłem się prezentować zbyt poważnie, jak na docenianego literata (nie żebym takowym był) przystało. Chociaż dla artysty chyba największą hańbą jest przeciętność i zwyczajność, więc może to i dobrze, że nie wyglądałem zbyt porządnie? Choć może wciąż byłem zbyt mało ekscentryczny, a zbyt bardzo w prymitywny sposób żałosny, by móc moje dziwactwa uznać za atut i ironiczną pozę twórcy, który, obracając się wśród najwyższych sfer myśli oraz uczuć, postanowił przedstawić światu siebie we właśnie takiej formie. Jak już mówiłem, nigdy nie byłem dobrym aktorem. Może to właśnie dlatego na oko zdawałem się całkiem normalnym, niemalże trzydziestoletnim facetem, który może trochę zbyt dużo palił i wychodził praktycznie tylko po zmierzchu, ale w tłumie innych, podobnych wiekiem nie wyróżniał się jakoś rażąco.

— Nie, nie rzuciłem kolumny.

"Ja nie rzuciłem, ale jak nie zabiorę się w końcu do pracy, to być może, że to kolumna rzuci mnie i nie będę miał już zbyt wielu okazji do pisania w niej"  ani myślałem dodawać tego na głos.

Uśmiechnąłem się szeroko i niezręcznie, dokładnie w ten sposób, w który uśmiecham się zawsze, gdy chcę dać rozmówcy znać, że gdy otwiera usta, by coś powiedzieć, wyobrażam sobie, jak niespodziewanie zaczyna się dusić, a z kącików jego ust spływa piana pomieszana z krwią. W końcu rzekomo komunikacja niewerbalna stanowi siedemdziesiąt procent informacji między rozmawiającymi, a powiedzenie komuś prosto w twarz, że lepiej by było, gdyby poszedł w cholerę i nigdy więcej się na oczy nie pokazywał, z jakiegoś powodu uchodzi za chamstwo. Sąsiad nie zrozumiał jak zwykle zresztą.

Na resztę pytań i zaczepek, starałem się odpowiadać, nawet jak na mnie, wybitnie zdawkowo, mając złudną nadzieję, że może uda mi się go znudzić i sam sobie pójdzie. Skutek był całkiem marny, bo do czynienia miałem z prawdziwie perfekcyjną personifikacją gadulstwa, czyli cechy bezsprzecznie przeze mnie znienawidzonej. Po co mówić tyle bez celu? Po jakie licho zakłócać zdające się tańczyć w powietrzu nuty idealnej ciszy? Dlaczego ktoś miałby czerpać przyjemność z wygadywania do drugiego człowieka takich kompletnych bzdur, mając jednocześnie naiwną nadzieję, że jego słuchacza choć odrobinę to obchodzi? Przecież to nonsens.

Czy był to nonsens, czy nie, nie zmienia to faktu, że ciągle stał przede mną i mówił. Mnie by już chyba brakło powietrza, nie wspominając o słowach, a przecież jestem pisarzem, więc w teorii powinienem znać ich całkiem sporo.

Gdy już udało mi się uciec, potrząsają związanym workiem ze śmieciami (postanowiłem dokonać niemożliwego i wyjść poza swoje cztery ściany, by udać się do osiedlowych śmietników; normalnie tego nie robię, ale z mieszkania ostatnim razem wyszedłem kilka dni wcześniej, nie wspominając o tym, że przez ten czas praktycznie nie ruszałem się z posłania i powoli zacząłem mieć wrażenie, że w nogach mam kisiel zamiast kości), powłócząc nogami, powlokłem się szarym, brudnym chodnikiem. Jeżeli na Łąkach Asfodelowych istnieją drogi, to muszą wyglądać właśnie tak, jak ów chodzik. Szare i brudne, zroszone tysiącem łez tysiąca różnych ulew, wydeptane stopami ludzi, którzy bez ustanku gdzieś pędzą, choć tak naprawdę zmierzają donikąd.

Ostentacyjnie majtając maksymalnie wypchaną siatką w przód i w tył, zadarłem głowę w górę, by pogapić się w niebo, gdy mijająca mnie starsza kobieta zmarszczyła gniewnie nos na widok papierosowej chmury ulatującej, niby dusza z nieboszczyka, z moich ust, ale nie czułem się z tym dobrze. To nie był  jeden z tych dni, gdy miałem ochotę pokazać wszystkim, jak bardzo nieznaczący w tym wielkim, okrutnym – okrutnym przez nas, za małym przez nas – świecie byli. Tego dnia miałem ochotę się po prostu się schować, zaszyć, spalić własną fizis, zdeptać tożsamość. Ale nie było mi to dane tamtego wieczoru i zdawałem sobie z tego doskonale sprawę. Nawet nie próbowałem udawać, że jest inaczej. Zamiast tego wręcz napawałem się tą gorzką świadomością, że będę musiał wyjść, choć nie mam siły i chęci.

Że będę musiał mówić do ludzi, choć wcale mnie nie obchodzi, czy moje słowa do nich docierają. (W końcu jestem pisarzem. Powinienem kochać pisać, chcieć przekazać światu cząstkę siebie, jakąś ideę, emocję, myśl, poczucie wspólnoty, cokolwiek – może nawet nienawiść? obrzydzenie?).

Że będę musiał patrzeć na twarze ludzi, którzy wiedzą, kim jestem, choć w większości nie znają mnie przecież.

Że będę musiał jak zwykle walczyć o innych, choć wojnę o siebie już chyba przegrałem i to kapitulacją. 

Niech będzie wieczna chwała poległym wojownikom upadłym wśród krwi, huku i strzał, rozczłonkowanym, przeszytym przez zdradzieckie groty, upadłym wśród miliona podobnych, a jednak zapamiętanych, ukochanych, wyjątkowych. Mi bliżej jest raczej do samuraja, który popełnić ma tradycyjne seppuku. Otworzyć się na świat, hm, dosłownie. Przelać nań flaki, skoro słów na papier już nie potrafię. Daliby mi tylko święty spokój i pusty pokój, w którym dusze nie jęczą, w którym panuje cisza. Ostrze wbiję sobie sam. A jednak pójdę, choć niby mam wybór. Ale co to za wybór? Mógłbym zadzwonić albo nawet nie, po prostu się nie zjawić, nigdy by raczej nie płakał, a jednak przed oczyma wciąż mam tę prostą konstrukcję z kostek domina. Czy jeżeli pozwolę sobie upaść, nie pociągnę aby całego tłumu za sobą? A co jeżeli już upadłem i to na mnie, zmarniałym, leżącym na dnie, opiera się cała konstrukcja? Co jeżeli zniknę na dobre? To wszystko kwestia priorytetów, a ja swoich wciąż nie rozgryzłem, mimo procesu starzenia, któremu bezsprzecznie ulegałem, choć który dostrzegłem dopiero niedawno, znajdując pierwszy srebrny jak lodowa igła włos na mojej głowie.

Wyrzuciwszy śmieci, zdecydowałem się na zapalenie drugiego papierosa. Wyciągnąłem zapalniczkę i zacząłem kląć jak szewc, gdy mój skostniały palce nie mógł trafić w mechanizm zapalający, których chyba nie ma fachowej nazwy, chociaż – kto to wie? – skoro znalazł się człowiek, który postanowił nazwać aglet agletem, to może i istnieje jakaś równie wymyślna nazwa również na to małe cholerstwo. Kiedy w końcu wiatrowi nie udało się rozdmuchać płomienia, a papierek w mojej dłoni zapłonął, nie spiesząc się, dokończyłem soczystą wiązankę i usiadłem na ławce koło śmietników.

Przechodząca obok kobieta z dzieckiem podkręciła głową, słysząc moje łacińskie sentencje polskiej ulicy, ale widocznie nie zrobiły na niej większego wrażenia (chwała bogom, święćcie wpływom patologicznych osiedli na nasze społeczeństwo). Zresztą trudno się dziwić, patrząc na to, że chyba prościej koło naszych bloków usłyszeć było "jebany pedale, pies ruchał twoją matkę, kurwa twoja mać" od zwykłego "dzień dobry".

"No chyba" pomyślałem "No chyba że się mieszka na przedostatnim piętrze bloku dwadzieścia osiem i ma się tego rozgadanego bałwana za sąsiada". Naprawdę nie mam pojęcia, skąd biorą się tacy ludzie. Wolę już słuchać o tych tabunach kurew i innych genitaliach, czmychając do mieszkania w środku nocy, niż wpadać na takich uśmiechniętych psychopatów, którzy myślą, że swoim optymizmem i gadką-szmatką "zrobią komuś dzień". Tacy ludzie sprawiają, że mam tylko większą ochotę się powiesić.

W zasadzie to zabawne, jak piorunujące wrażenie może wywołać przekleństwo - to dobrze, to dobrze dla tych wszystkich młodych pseudoartystów. Jak prosto być kontrowersyjnym w naszym głupim, bezsensownym świecie. Podobno nie ma sztuki bez kontrowersji, tak jak nie ma kontrowersji bez ziarna sztuki – nie zgadzam się; to wszystko to tylko wymysły ludzi zbyt leniwych i nieutalentowanych, by osiągnąć coś własną pracą, ambicją, pasją, ale to chyba właśnie ludzie tego sortu (zbyt mali dla wielkich dzieł, zbyt zniesmaczeni prozą pragmatycznego przeżywania) pozwolili mi być tu, gdzie dzisiaj jestem. Ludzie napędzający kolej małej sztuki. Ludzie rzekomo kochający dadaizm, tak naprawdę usilnie czepiający się niezrozumiałości. Ludzie mówiący, że kochają wiersze surrealistów, lecz nigdy niepotrafiący sprecyzować czemu. Ludzie, którzy malują skuteczniej moje chęci samobójcze niż obrazy. Obrazy im nie wychodzą.

"Ale to tylko poza. To wszystko celowe."

Denerwuje mnie ta ludzkość. Ta ludzkość chorobliwie wesoła, ta nienaturalnie upozowana, ta, której wydaje się, że coś wie, coś znaczy, ta, która twierdzi, że nie znaczy nic. Ta ludzkość, której mógłbyś puścić nagrane "Main Kampf" i która nie poczułaby się osobiście dotknięta, a która na pięcioliterową nazwę najstarszego zawodu świata potrafi oburzyć się, jak gdyby usłyszała najdłuższą i najbardziej rasistowską tyradę w swoim życiu. Nie lubię tych wszystkich ludzi.

Wracam do mieszkania, klnąc pod nosem. Równie dobrze mógłbym mruczeć "Iliadę" wspak albo reklamę dżemu, potrzebuję po prostu zbitek sylab niekoniecznie składających się w spójną całość, potrzebuję słów. Jestem w końcu pisarzem. Bez słów znaczę tyle, co sadzawka bez wody. Nie muszę być głęboki (sadzawki z zasady raczej nie są), ale przeżyje przy mnie kilka istot wodolubnych, którym nie przeszkadza, że kąpią się w brodziku, nie Bajkale, a w dodatku woda jest słona – niewiele mam wspólnego ze słodyczą.

Muszę tworzyć, muszę pisać, malować słowa. Nie dla kogoś, najchętniej dla siebie. Nie lubię w końcu tych ludzi, nie lubię im tłumaczyć, okłamywać, wciskać, że to, czego nie zrozumieli, to maska, poza, przenośna wizja świata. To moje słowa, bez nich jestem suchy jak Sahara, ale z dwojga złego wolę być w oczach innych bezdenną i szczerą pustynią, niż bawić się fatamorganę i mydlić im oczy.

Często dopada mnie wrażenie, że powiedziałem już wszystko. Nie, wszystko to złe słowo – wystarczająco. Wystarczająco też nie jest najlepsze. Tyle, ile miałem. Czyżby sadzawka mojej pasji, mojej chęci tworzenia się wyczerpała? Jak gdybym dobrnął do dna. Te wszystkie słowa, które zdążyłem powiedzieć, i te, których nigdy nie wypowiedziałem – bez względu na to, jaki los podzieliły, była to moja wizja wszechświata, której kontynuacja jest już tylko smutnym sequelem oryginału, co widzów bardziej smuci, niż cieszy. Zostają już tylko ci "prawdziwi" entuzjaści, którym mógłbyś wcisnąć kota w worku, a którzy i tak powiedzieliby, że to dzieło.

Bo żyję.

A to życie, to kot w worku dla innych, bo tam, gdzie zaczyna się człowiek, kończy się ciało, a wraz z nim sens życia. Zniknę na tydzień i jeżeli poznałeś mnie odrobinę, ale za to naprawdę, to od razu myślisz o Schrödingerze. Przeskoczę z worka do pudełka, ale nie martw się. W końcu koty zawsze spadają na cztery łapy.

Otumanionym wzrokiem badałem fakturę białego od farby i poszarzałego od przemijającego życia sufitu.

Znowu nie pamiętałem wspinaczki po schodach, tego, czy kogoś minąłem i gdzie odłożyłem klucze. Automat, przerwa w funkcjonowaniu Matrixu, dziura w świadomości. Opadając w morską toń, coraz słabiej widziałem pływające nade mną statki. Coraz bardziej izolowałem  się od "rzeczywistości". Coraz bliżej mi było do martwych śmieci na dnie niż żywych ludzi na statku.

W gruncie rzeczy nie potrafiłem sprecyzować, kiedy zacząłem tonąć. Zawsze byłem pod powierzchnią, tak sądzę; łatka smutnego dziecka ciągnęła się za mną od początku. Melancholik. Melancholik z głową pod wodą. Niedaleko wszyscy wrzeszczą, ale ty nie słyszysz, bo twoje uszy znajdują się w bezkresie. Słyszysz głuche szumienie i czujesz dźwięk. Ale nie płyniesz, ty już tylko dryfujesz, rzucany w obojętnym kierunku przez wielki ocean, który ciska nami wszystkimi po okrutnym świecie. Nie próbujesz pływać, ale nie toniesz, bo jesteś melancholikiem, a melancholicy po prostu są.

Zamknąłem drzwi. Nie pamiętałem wyciągania marynarki z szafy. Nie pamiętałem nawet wstawania z posłania. Zegarek twierdził, że odkąd wyszedłem wyrzucić śmieci, minęły dwie godziny. Byłem spóźniony.

Otwarte okna na klatce schodowej poirytowały mnie, bo na zewnątrz było zimno i zamiast gromadzić ciepło w bloku, ludzie woleli jeszcze bardziej chłodzić. Z drugiej strony była to jednostkowa decyzja wspólnoty. Jednostkowe decyzje wspólnoty są co prawda podejmowane przez jednostkę, ale ogólnie akceptowane, mimo braku profitów. Swoista, legalna dyktatura ludzi umiejących czynić to, co według nich jest dobre. Wspólnota to akceptuje, bo wszyscy boją się wychylić i tym samym podjąć jednostkową, separującą od grupy decyzję. Ktoś otworzył okna; wszystkim to przeszkadza, bo jest pieruńsko zimno w nocy, ale nikt nie protestuje. Niedogodność weszła już w nawyk, nawyk w normę, a w efekcie wszyscy przyzwyczajeni są do chłodu i wspólnie podejmują jednostkową decyzję wspólnoty, by w bloku wiecznie wietrzono.

•••

Tramwaj pędził. Lubiłem jeździć tramwajami. Przypominały mi o czasach, gdy dążyłem gdzieś w założonym celu. Przypominały mi o rutynie egzystencji. I przede wszystkim przypominały mi o początku rozbicia mojego życia w czasoprzestrzeni.

Odlatujesz na Smolkach, nim się obejrzysz, jakiś żul wtacza się na Miodowej do przedziału, swoim smrodem przywołując cię do świata żywych i cierpiących. Wytrzymujesz do Filharmonii, na Filharmonii wysiadasz. Znowu jedziesz, jest tłum, który prawie wyrzuca cię na chodnik, gdy drzwi otwierają się przy Bagateli. Kątem oka widzisz cytat przypominający, że wszyscy czytamy martwych ludzi. Znowu wpada tłum, który niemalże cię zgniata. Uderzając w ramię jakiegoś obcego człowieka, zastanawiasz się, czy to trochę nie tak, że właśnie fizycznie go czytasz. Czy oni wszyscy są tak samo martwi i bez celu co ty? Czy w tramwajach wszyscy są martwi i zawieszeni między rzeczywistościami? Na Urzędniczej ktoś cię potrąca, wychodząc. Na Głowackiego zaczynasz myśleć o tym, dokąd miałeś jechać. Na Bronowicach motorniczy cię wyrzuca, bo dojechałeś na pętlę. Gdy wsiadałeś, byłeś innym człowiekiem. Wysiadając, masz wrażenie, że minęły od tego czasu sekundy, a z drugiej strony, że rozjechało cię co najmniej kilka podobnych pojazdów. Ale zazwyczaj po prostu dojeżdżasz do pierwotnego celu. Jeżeli w życiu w ogóle istnieje coś, co możemy nazwać celem.

Wysiadłem na rondzie. Wiatr mierzwił mi włosy, na które nie wcisnąłem czapki, czego właśnie zaczynałem żałować. Zimne powietrze obcałowało moje uszu niby szepty pełne podłych słów.

Znałem drogę perfekcyjnie, nie musiałem się w ogóle zastanawiać, dokąd postawić następny krok. Można by powiedzieć, że "jak własną kieszeń", ale przecież byłoby to odniesienie się do kolejnego powiedzonka, którego sens był bardziej niż spaczony. Znajomość kieszeni przypominała trochę poznawanie idei, obmacywanie ich na ślepo, poznawanie struktury. Drogę znałem empirycznie i prawdę mówiąc, byłem skłonny za jej znajomość bardziej ręczyć niż za aktualną zawartość moich wiecznie wypełnionych przypadkowymi przedmiotami kieszeni. W zasadzie to całkiem ciekawe; statystycznie nie pamiętamy drogi między ważnymi dla naszego życia obiektami. Gdy się o tym pomyśli, wydaje się to naprawdę dziwne; bo jak to możliwe nie pamiętać koloru budynku, obok którego przechodzi się codziennie? A jednak zazwyczaj takie drobiazgi nas nie obchodzą, umykają naszej pamięci. Liczy się tylko cel, chociażby najbardziej pragmatyczna destynacja. Możesz być w stanie prawie idealnie odwzorować w myślach wygląd ważnego dla ciebie pomieszczenia - takie odtwarzanie jest trochę jak macanie przedmiotu ukrytego w kieszeni, ale nie przypomnisz sobie ze szczegółami ulicy, którą chadzasz, chyba że wydarzyło się na niej coś dla ciebie znaczącego. Najwidoczniej ulice kocha się zdartymi podeszwami butów, nie sercem.

Dotarłem, choć dotrzeć wcale nie chciałem.

— Ohoho! Kogóż to moje oczy widzą? P., nas zaszczycił, drodzy państwo! — wykrzyknął Albert Kaprusz, szerzej znany jako Albercik oraz mój bliski przyjaciel. Podobno miałem przyjaciół. Przynajmniej oni tak twierdzili.

Albercik nie był trzeźwy (zresztą on rzadko bywał) i nie był też zbyt czysty. Rękaw miał umazany żółtą farbą, a policzek czarny, jak gdyby włożył łeb do przedpotopowego pieca - prawdopodobnie rysował węglem. Nie odpowiedziałem mu w żaden sposób, po prostu przepchnąłem się do środka, gdzie prym wiodła reszta moich zdegenerowanych znajomych artystów. Nim jednak zdążyłem się rozejrzeć za celem mojego przybycia, napadł mnie znowu Kaprusz, który przypływie jakiejś chorej gościnności postanowił zerwać ze mnie płaszcz, by powiesić go na drzwiach do łazienki.

"Jak nie załatwię tego prędko, to też się chyba powieszę" pomyślałem i z tym optymistycznym planem na końcu języka wkroczyłem do imitacji salonu.

W tle przebrzmiewała jakaś cicha muzyka, ale praktycznie całkowicie zagłuszał ją stojąco-siedzący pianinie Benjamin szerzej znany jako utrapienie i partner Alberta.

Benjamin uczył w szkołach muzyki, a Albert próbował malować i miał problemy z alkoholem. My wszyscy w pewnym sensie mieliśmy z tą różnicą, że większość z nas skończyła studia i ograniczyła hulaszcze życie, a Kaprusz dokładnie odwrotnie.

— JESZCZE POŻYJEMY POECI ŚWIATŁA! — wrzeszczał Benjamin uderzająca palcami w klawisze z taką pasją, że aż cud, że nie wyszły im jeszcze siniaki. Podskakiwał przy tym, jak zając z chorym pęcherzem, przez co książki oraz karteluchy Alberta mieszczące się na pobliskim regale również niebezpiecznie kicały. — JESZCZE POŻYJEMY...

— Błagam nie — westchnąłem, bo choć Benio miał zazwyczaj ładny głos, to po tej ilość alkoholu jego Grechuta brzmiał bardziej jak Krzysztof Krawczyk.

— Chryste panie, nasz dziennikarz! — zawołał F. z udawanym szokiem. Ostatnim razem widzieliśmy się na pogrzebie jego matki jakiś miesiąc wcześniej. — Kieliszek dla naszego dziennikarza!

Ktoś wcisnąć wcisnął mi do ręki nie kieliszek, a w połowie opróżnioną butelkę. F. pokładał mi po ramieniu z menelską melancholią wypisaną w oczach. Skrzywiłem się, szybko odstawiłem naczynie na półkę oddaloną od Benjamina i przeleciałem oczami po obecnych. Szukałem mojego innego podobno-przyjaciela, jednak go nie zauważyłem. Zamiast tego mój wzrok zatrzymał się na okupującej kanapę kobiecie. Niejakiej S. szerzej znanej jako moja była narzeczona. Zakląłem w myślach. W uszach nieprzyjemnie mi zadudniło, więc czym prędzej uciekłem z pokoju.

"Spokojnie, P. Spokojnie, P." powtarzam w myślach. Po kolei ustaliłem swoje podstawowe dane osobowe. Imię, nazwisko, data urodzenia, miejsce. Byłem ponoć wcześniakiem, przez co prawie umarłem. Przypominałem sobie społeczeństwo Kapp, w którym przychodzące na świat Kappiątka były pytane przez ojców, czy na pewno chcę się urodzić. Może i ja już wtedy wiedziałem, że nie mam ochoty egzystować w tym padole łez? Wyliczyłem ostatnie pięć książek, jakich czytanie zakończyłem. Starałem się przypomnieć sobie wszystkie, które aktualnie czytałem. Chyba nigdy mi się to w całości nie udało.

Wziąłem głęboki oddech i ruszyłem dalej. Zbyt złożona historia i przeżycia by się nimi tak po prostu podzielić. Zbyt istotne, by udać, że nieistniejące.

Wszedłem do zawalonej tekturą, farbami i brudem sypialni Benjamina i Alberta, ale prędko się ewakuowałem, bo jakaś zajęta sobą parka okupowała łóżko. Nie mając pomysłu, gdzie jeszcze szukać, omijając przy tym salon, zajrzałem do łazienki i to był mój wybitnie udany strzał. Na podłodze z nogami pod prysznicem, a głową opartą o sedes leżał N. aka obiekt moich poszukiwań.

N. był moim podobno-przyjacielem od przeszło dwóch lat, a ćpunem od jakiś siedmiu, choć nie stuknęło mu jeszcze nawet ćwierć wieku. Przyjrzałem się mu, cicho cmokają. Twarz miał czerwoną jak krakowiaki na parapetach połowy kamienic Starego Miasta, a oczy w połowie otwarte. Jak gdyby nie mógł się zdecydować, czy pragnie dokonać żywota na tych brudnych kafelkach, czy raczej wstać i zarzygać naszym gejowskim kolegom wycieraczkę.

Kucnąłem przy nim i kilkukrotnie powtórzyłem jego imię. Spotykając się jednak z zerową reakcją, poza tym, że jego rozbiegany wzrok na parę chwil niepewnie zatrzymał się ma mojej twarzy, wstałem i pochyliłem się nad umywalką. Spróbowałem wręczyć mu kubek, w którym Albert na co dzień trzymał szczoteczkę do zębów. Wyciągnął po niego zwiotczałą dłoń, ale nie trafił, zamiast tego uderzając mnie w ramię. Westchnąłem.

Ktoś zaczął z całej siły walić dłonią w drzwi, sprawiając, że miałem ochotę wstać i mu nimi oddać. Po chwili, gdy huk zrobił się całkowicie nie do wytrzymania dla mnie, a co dopiero nietrzeźwego N., postanowiłem ewakuować się z nim do bliżej nieokreślonej przestrzeni. Złapałem pod ramię mojego ćpuna, który naraz zacharczał.

— Ale tu duszno. Zaraz się, kurwa, uduszę.

Pogratulowałem sobie w myślach pochopnego osądu, że już nie będzie wymiotował.

— Zaraz was, kurwa, uduszę — mruknąłem w odpowiedzi, otwierając z rozmachem drzwi, nie dbając, że jakiś stojący za nimi awanturnik może dostać po mordzie.

Szczerze mówiąc, nie zrobiłoby to chyba wielkiej różnicy; wszyscy byliśmy i tak już skrajnie skopani przez życie.

Postanowiłem wyprowadzić N. na balkon, by posiedział chwilę na chłodnym powietrzu. W innym przypadku prawdopodobnie poprosiłbym Alberta o pomoc, bo w końcu N. w oryginale był jego zdegenerowanym znajomym, ale z tego, co zauważyłem kątem oka, chyba przechodzili z Benjaminem przez jakąś wyjątkowo ostrą kłótnię małżeńską. Naprawdę ostatnim, na co w tamtej chwili miałem ochotę, było wchodzenie w sam środek ich pedalskiej telenoweli.

Nogi N. w niebezpieczny sposób pod nim zadrżały. Zrobił parę kroków w miejscu, rozkojarzonym spojrzeniem zaczerwienionych gałek ocznych badając znajomy korytarz, a ja przekląłem pod nosem, gdy jego spocona, ale lodowata dłoń zacisnęła się mocniej na moim ramieniu.

— O, ta ruda szmata, patrz — wybełkotał, próbując wskazać na zmierzającą w naszym kierunku kobietę.

Nigdy nie udało mi się do końca przekonać go do tego, że moja była narzeczona nie miała tak paskudnego charakteru, jak twierdził. Może to dosyć dobry dowód na to, że naprawdę byliśmy przyjaciółmi? Zależało mu na moim dobrze, tak jak mi na jego, więc ja przyjeżdżałem wynosić go z kryzysowych sytuacji i czułem się za niego odpowiedzialny, a on wyzywał moją eks.

Zanim zdążyłem w jakikolwiek sposób zareagować na jego słowa, zachwiał się tragicznie, gwałtownie zsuwając się na podłogę. S. rzuciła się przed siebie, pomóc mi go ratować. Nie witając się w żaden sposób, ale też nie każąc jej odejść, wydusiłem tylko krótko:

— Balkon.

S. skinęła głową, a ja po raz kolejny uświadomiłem sobie, że wcale nie jest szczególnie ładna i że to cholerny problem, bo gdyby była, to można by sobie ubzdurać, że to wszystko była tylko materialistyczna, pusta przygoda, zamroczenie i coś absolutnie wyzbytego jakiejkolwiek istotniej dla mnie wartości.

Jakimś cudem dotarliśmy na zewnątrz. Rzuciłem na ziemię płaszcz, który złapałem, wychodząc z łazienki, a później pomogliśmy N. na nim usiąść. Niezbyt kontaktował, a po paru chwilach przysnął, z głową opartą o balkonowe drzwi i nogami zgiętymi w kolanach. Wstałem. S. wciąż stała obok, przyglądając mi się tak po swojemu.

— Papierosa? — zapytała, a ja z pewną goryczą uświadomiłem sobie, że doskonale wiem, jakiego koloru i marki jest wyciągnięte w moją stronę pudełko, chociaż nie patrzę.

Bolesna świadomość, że znamy się zbyt dobrze, by czuć się obco w swoim towarzystwie. Bolesna świadomość, że nikt nie zna cię lepiej.

A jednak gdy się rozstawaliśmy, bo podobno nie potrafiłem się zaangażować, bez złości stwierdziła, że "nie jesteśmy dla siebie dobrzy". Wiedziałem, jak z założenia miało to być – "nie jesteś dla mnie dobry" i nie byłem szczególnie zdumiony.

Spojrzałem na nią, gorzko świadomy, że nic się nie zmieniło.

Odnoszę wrażenie, że całe moje życie polegało na chorobliwym łaknieniu bliskości przy paraliżującym lęku w zetknięciu z nią. Chciałem być kochany, lecz jednocześnie kompletnie nie umiałem poradzić sobie z brakiem nienawiści skupionej osobie. W pewnym momencie nawet przestałem móc tłumaczyć się przed sobą brakiem przyzwyczajenia, nieznajomością sytuacji, bo przecież ludzie nie zaczęli cenić mnie z dnia na dzień; to był proces, którego efektem byłem ja. Skostniały ze strachu, że ktoś może dostrzec, jak porażająco nieszczery oraz zakłamany jestem, i chorobliwie poszukujący zainteresowania w cudzych oczach ja.

— Nie, dzięki — odparłem krótko. Jak zwykle ucinając sprawy, na których zwykło mi zależeć. Melancholicy tak mają. Melancholicy lubią swoje zajęcia, tylko wtedy kiedy mogą się nad nimi (lub z nimi) rozwodzić, a nie wtedy kiedy mają się nimi zajmować. Nie są tragicznie zakochani, po prostu mają tragiczny sentyment.

S. skinęła głową, zapewne rozumiejąc. Weszła do środka, a ja przysiadłem ma skraju własnego płaszcza koło mojego przyjaciela, myśląc, że oboje jesteśmy bez seansu z tym, że ja bardziej, bo ja jestem trzeźwy. Postanowiłem prędko to zmienić, zauważywszy w połowie pustą butelkę, którą ktoś zawieruszył na zewnątrz. W mieszkaniu coś się chyba rozbiło, bo najpierw słychać było huk, a później czyjś okrzyk. Zakręciło mi się w głowie.

Cały świat podległ mocy upadania niby potrącone kostki biało-czarnego domina. I my, ludzie, znajdowaliśmy się gdzieś wśród tych cząstek, zapewne nie na początku, ani nie na końcu; wszakże pojedyncza jednostka nigdy nie była powodem zachwiania grawitacji, albo, odwrotnie, jej zbawcą, ostatnim strażnikiem czołgającym się po ziemskim padole. Jak diabły, upadłe anioły, podawaliśmy się sile grawitacji, która ciągnęła nas gwałtownie w kierunku ziemi i piachu.

Jak potrącona ręką stwórcy kostka domina upadałem.






za domino, którego nie było

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro