11. To nie tak miało być

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

"Sobotnia impreza" nie brzmiała kusząco. "Sobotnia impreza z Willem" już bardziej. Lecz mimo wszystko bałem się na nią iść, bo wiedziałem co tam mnie czeka. To nie było wieczorne spotkanko kilku znajomych przy pudełku pizzy i butelce coli. To była domówka z głośną muzyką, tańczącymi ludźmi i alkoholem. W skrócie- nic dla mnie. Will nie przestawał mnie jednak namawiać.

-Co miałbym tam robić?- zapytałem go w końcu.

-Dobrze się bawić.

Wywróciłem oczami.

-No co?- zdziwił się.- Nie lubisz dobrej zabawy?

-Nie lubię imprez.

-Przesadzasz. Byłoby fajnie.

-Nie.- stwierdziłem twardo.

-Oj, no weź. Pogadalibyśmy trochę z ludźmi, a potem...-przerwałem mu.

-Nie.

-Nawet nie wiesz o co mi chodzi.

Wzruszyłem ramionami. Naprawdę nie miałem zamiaru tam iść.

-Z wielką ochotą zaciągnąłbym cię do pokoju Lou i pokonał cię w Mario Kart.

Poczułem lekki dreszcz. Cóż, Will mnie prowokował to było jasne. Poza tym, próbował mnie zmusić do pójścia z nim na tę domówkę.

-To niemożliwe.- stwierdziłem, nadzwyczaj spokojnie.

-A czemu niby?

-Ponieważ...- poczułem jak kącik moich ust drga w lekkim uśmiechu.- Mnie nigdy nie pokonasz w Mario Kart.

-Och, doprawdy.- uśmiechnął się głupkowato, więc go szturchnąłem.

-Żebyś wiedział. Jestem... w miarę dobry.

-"W miarę dobry". Wow, toś się pochwalił.

-Nie śmiej się! Jeżeli mielibyśmy grać, to wiedz, że skopałbym ci tyłek.

-Szczerze w to wątpię.

-Jak możesz być taki naiwny?- wywróciłem oczami, na co on się zaśmiał

-Czyli jak? Idziesz ze mną?

Mój uśmiech zniknął.

-Nie, tego nie powiedziałem...

-Ale...

-Koniec tematu.

Westchnął.

-Okej, ale gdybyś zmienił zdanie...

-Nie zmienię.- wtrąciłem się.

-Ale gdybyś... Gdybyś się zdecydował przyjść... To wiesz gdzie mieszka Lou. Będę czekać, okej?

-Okej...

Uśmiechnął się ponownie.

-Dzięki, Nico, jesteś najlepszy.

***

W sobotę prowadziłem walkę sam ze sobą. Nie mogę tam iść, to nie dla mnie... A z drugiej strony... Będzie tam Will. Nie powinienem robić takich rzeczy z jego powodu. Nie, nie, nie! 

Wtedy dostałem smsa. Mając nadzieję, że to on, chwyciłem komórkę.

Messages: Unknown number

8:44 PM| Unknown: Zapraszamy na imprezę do Ellen. Solace już... czeka. 

Znowu ten numer. Miałem ochotę się zezłościć, ale szybko mi przeszło, bo zrozumiałem, iż Will jest nadal na domówce. Było już po ósmej wieczorem, więc impreza już dawno się zaczęła. Szybko wybiegłem z pokoju. Przez chwilę stałem przed lustrem, zastanawiając się jak źle wyglądam i jakim idiotą muszę być, że nad tym się zastanawiam.  Przez moment chciałem zadzwonić do Willa, ale zrezygnowałem. Potem postanowiłem, że zadzwonię do Jasona, aby mnie podwiózł, lecz w ostateczności zdecydowałem się pojechać autobusem. Jason na sto procent był już na tej domówce, a nie chciałem psuć mu zabawy i wyciągać go z powodu mojej zachcianki. Kolejny autobus przyjeżdżał o dziewiątej, tak więc postanowiłem już wyjść z domu i poczekać te dziesięć minut na przystanku. Finalnie zapomniałem kurtki, więc musiałem po nią wracać i zostało mi sześć minut.

W domu Lou Ellen większość świateł świeciła się w oknach, a głośna muzyka dobyła mnie już przy wejściu. Na miejsce dotarłem dwadzieścia minut po dziewiątej, więc miałem sporo czasu. Wahałem się przez chwilę, czy nie zapukać albo nie zadzwonić dzwonkiem, lecz szybko przyjąłem do wiadomości, że nikt tego nie usłyszy, tak więc zaskakująco pewnie wszedłem do środka. Na dzień dobry ujrzałem wielkie tłumy ludzi. O dziwo, praktycznie nikt nie tańczył. Głównie opierali się o ściany i gadali, albo śmiali się z byle powodów. Świetnie. W powietrzu czułem zapach alkoholu i serowych chrupek. Jeszcze lepiej. Kiedy szedłem w głąb korytarza, ktoś wręczył mi puszkę piwa. Wziąłem ją, ale nie otwierałem i przy pierwszej lepszej okazji odłożyłem na stół. Po błąkaniu się przez kilka minut, zauważyłem kogoś znajomego. Gdy przyjrzałem się bliżej, zrozumiałem, iż jest to Jake, kuzyn Willa. Ucieszyłem się na jego widok, bo mógł mi ułatwić poszukiwania. Stał oparty o ścianę i rozmawiał z jakimś ciemnoskórym chłopakiem. Sam wyglądał dosyć inaczej niż w święta, cóż, jest to logiczne. Jego włosy były w nieładzie, a koszula rozpięta, pod nią widniał niebieski t-shirt z wyblakłym napisem "Go Knicks!"*. Podszedłem do niego, w międzyczasie wykonując manewry wymijające wszystkie osoby oddzielające nas.

-Cześć.- odezwałem się. Spojrzał na mnie i pokręcił głową, krzycząc "co?". Przysunąłem się bliżej.-Hej, Jake. 

Pokiwał głową i uśmiechnął się.

-Cześć!

-Czy wiesz może gdzie jest Will?

-Co?

Westchnąłem.

-Czy wiesz gdzie jest Will?

Wzruszył ramionami i rozejrzał się po tłumie.

-Sprawdź w gabinecie.

-Gabinecie?

-Ojca Lou.

-Gabinecie ojca Lou.- powtórzyłem, kiwając głową.- Spoko.

Pokazał kciuka w górę, a ja skierowałem się w stronę korytarza. Powiedzcie mi teraz, gdzie do jasnej cholery, może być gabinet? Ruszyłem wzdłuż korytarza, zaglądając do każdych napotkanych przeze mnie drzwi. Niechcący, prawie otworzyłem drzwi od łazienki, ale jakaś dziewczyna siedząca w środku pisnęła i mnie powstrzymała. Nie była bynajmniej Willem, to wiedziałem na pewno. W końcu popchnąłem lekko uchylone drzwi i on tam był. Spojrzałem na niego, lekko zmieszany i wyszeptałem ciche "Will..." chociaż wątpię, że to usłyszał. Stał oparty o biurko, na którym leżała wygięta puszka piwa i przyciskał do siebie jakąś dziewczynę. Zacisnąłem pięści, wbijając sobie paznokcie w dłoń. Całowali się. Świetnie. Bardzo... świetnie. Nie wiedziałem co powinienem zrobić. Wejść tam i odepchnąć ją? Zrobić scenę? Mój mózg przestał pracować, odwróciłem się na pięcie i wybiegłem. Biegłem korytarzem i czułem jak zwilżają mi się oczy, a nie chciałem przecież się rozbeczeć jak małe dziecko. Ja nie płaczę. Ja nie... Ja nigdy nie... Nie ważne. Już nic nie było ważne.

Kiedy opuściłem budynek, usłyszałem za sobą kroki i krzyk. 

-Nico!

Przez moment miałem nadzieję, że to Will... A może to nie była nadzieja, a obawa? Jednak się nie odwróciłem. Czułem, że jeżeli to zrobię i go zobaczę to jeszcze bardziej się załamię.

-Nico, tu jesteś...- osoba podeszła bliżej, przede mnie, więc mogłem zobaczyć jej twarz. Nie był to Will. Spojrzałem się na czarne niebo.

-Czego chcesz, Jake?

-Widziałem jak biegłeś i... co się stało?- zapytał, chociaż w tonie jego głosu wyczułem, że nie jest zdziwiony. Wiedział co się dzieje.

-Nic... Ja chcę... Chcę po prostu wrócić do domu.

-Dopiero przyszedłeś.- zauważył i przez chwilę staliśmy w ciszy. Zamrugałem kilkakrotnie, próbując odpędzić łzy.- No dobra...- westchnął i wyjął z kieszeni kluczyki od auta.- Chodź to cię podwiozę.

-C-Co? Nie. Nie ma takiej potrzeby.

-Na autobus musiałbyś czekać ponad godzinę.

-Pójdę pieszo.- zapewniłem go.

-Jest za zimno... No chodź już.- machnął zachęcająco ręką i ruszył przed siebie chodnikiem. Kiedy dotarliśmy na miejsce parkingowe, wpuścił mnie do samochodu, po czym sam usiadł na miejscu kierowcy. Włożył kluczyki do stacyjki, ale póki co ich nie przekręcał.

-Wszystko w porządku?- zapytał. Skinąłem pojedynczo głową. Westchnął i odpalił samochód. Kiedy wyjechał z parkingu, podałem mu mój adres i lekko go poinstruowałem. W połowie drogi, mój telefon zapikał. Wyjąłem go z kieszeni i zerknąłem na wyświetlony numer. Jake zrobił to samo i przez moment się nie odzywał, a w końcu palnął:

-Drew znowu do ciebie wypisuje?

Spojrzałem się na niego jak na wariata. Numer był tym samym, który do mnie wypisywał.

-D-Drew?

Gwałtownie złapał powietrze, widać było,  że powiedział coś czego nie powinien był.

-No, no tak, bo ten...- zaczął, ale chyba zgubił wątek.- Ten numer jest Drew i... i ten no...

-Kłamca.- stwierdziłem szybko. Zdążyłem zapomnieć o sytuacji z Willem, a raczej nie zawracać tym sobie głowy.

-Nie kłamię.

-Skąd wiesz, że to Drew?- dopytywałem się

Zatrzymał samochód przed moim domem.

-Jesteśmy na miejscu.

-Nie. Odpowiedz.- skrzyżowałem ramiona na piersi i spojrzałem na niego.

-Ja... Ona... No, po prostu... wiem, że to ona... Heh...- podrapał się po szyi i nerwowo zerknął na mnie.- Porozmawiajmy może o Williamie, huh?

Zatkało mnie. Poczułem jak żołądek zbliża mi się do gardła. Pokręciłem głową.

-Nie? Tak jak myślałem.

-Ja... Ja po prostu.- zacząłem.- Myliłem się co do niego.

-W sensie?

-Will ani mnie nie lubi, ani nie jest gejem, a teraz chcę wysiąść z auta.- położyłem dłoń na drzwiach, ale Jake zablokował je jednym przyciskiem.

-Mylisz się.- stwierdził.

-Ja? J-Ja?

-Tak...- potaknął.- To znaczy... Will cię lubi.

Nacisnąłem ponownie na klamkę, ale samochód był zamknięty.

-Wypuść mnie.

-Porozmawiajmy.

-To podchodzi pod porwanie.- oburzyłem się i stuknąłem knykciem w szybę.

-Nico, słuchaj, sprawa jest pokręcona.

-Jakbym tego nie zauważył.

-Po prostu... To nie powinno było tak wyglądać.

-A jak powinno?

-To...- zaciął się.- To moja wina.

Pokręciłem głową.

-Nie rozumiem.

-To znaczy... Nie moja.

-Zdecyduj się.

Położył głowę na kierownicy, przypadkowo uruchamiając klakson, więc szybko poderwał się z powrotem.

-Nie wiem jak to wytłumaczyć.

-To mnie wypuść.

Westchnął i zaczął błądzić wzrokiem wokoło, jakby przemyślając całą sytuację.

-Przykro mi.

-Mnie również.

Siedzieliśmy przez chwilę w ciszy, po czym usłyszałem ciche pyknięcie. Jake odblokował drzwi. Nacisnąłem na klamkę i bez słowa opuściłem pojazd.

***
Z góry proszę o nie zjedzenie mnie za ten rozdział haha... Starałam się jak mogłam, ale i tak nie spełnił wszystkich moich oczekiwań... Poza tym wybaczcie mi bycie wredną i okrutną w stosunku do Nica... XD Nie mogę się doczekać, aby dodać kolejny rozdział. Napiszcie w komentarzach co sądzicie o tym.

*New York Knicks- potocznie znany jako Knicks- zawodowy zespół koszykarski, dwukrotny mistrz ligi NBA.

 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro