17. We all have battle scars...

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

-Nico, czy ty płaczesz?- moja starsza siostra przysunęła się bliżej.

-N-Nie.- odwróciłem się, żeby nie widziała mojej twarzy.

-Braciszku... Spójrz się na mnie.

Westchnąłem, przełykając łzy.

-W-Wszystko okej, Bianca.

-Nie kłam, proszę... Widzę, że nie jest okej.- położyła dłoń na mojej szczęce i zmusiła mnie do przekręcenia twarzy w jej stronę. Przez moment nic nie mówiła.- Nico... Masz siniaka na policzku.

Wyrwałem się jej i odwróciłem wzrok.

-To nic.

---

-Wiedziałem, że tak będzie, wiedziałem!- mój ojciec prawie krzyknął.

-Ależ to nie jego wina. Ma dwanaście lat, jest taki młody...- przez uchylone drzwi zdołałem zobaczyć jak Persefona podchodzi do mojego ojca i uspakajająco kładzie mu dłonie na ramionach.

-Nie jego wina? Nie jego wina?!- zacisnął zęby i westchnął.- Czyja w takim razie?

-Kochanie... Przejdzie mu.

-Nie wiem co mam dłużej o tym myśleć...

-To tylko dziecko...

-Dziecko? Skarbie, on przecież...- zniżył głos na tyle, że nie dałem rady usłyszeć słów. Nastała cisza. W końcu Persefona powiedziała ponownie twardym głosem.

-Przejdzie mu.

Usłyszałem kroki i zanim zdołałem uciec to przede mną otworzyły się drzwi od kuchni. Mój ojciec spojrzał się na mnie ze złością.

-Podsłuchiwałeś?

-N-Nie... Ja... Ja tylko...

-Idź stąd!- krzyknął, wyganiając mnie ruchem dłoni. Pobiegłem do swojego pokoju, zanim zdążyłem dostać w twarz.

***

Otworzyłem oczy, powoli wybudzając się ze snu. Minęły już dwa dni siedzenia w szpitalu, dwa dni, przez które Will nie dawał żadnych znaków oraz dwa dni nawracających koszmarów. Obiecał spotkać się ze mną już na początku mojego pobytu tutaj, ale nadal się nie zjawił.

Przekręciłem się na bok i westchnąłem. Na szafce nocnej leżał stosik kartek od ludzi ze szkoły. Persefona przyniosła je dzisiaj rano. Niektóre były nawet od osób, których dobrze nie znałem. Kiedy trafiłem tutaj to nie odzywałem się do nikogo, chyba, że było to konieczne i wymagało odpowiedzi innej niż tak lub nie. Ojciec nie mógł wyrwać się z pracy, ale Persefona obiecała mi, że spotka się ze mną tak szybko jak będzie to możliwe. Nie czułem potrzeby, czy chęci rozmowy z nim, ale postanowiłem nie narzekać. Zastanawiałem się kiedy ten koszmar się skończy i będę mógł wrócić do domu. Co prawda siedzenie tutaj było lepsze, niż powrót do szkoły, ale i tak czułem się niekomfortowo.

Drzwi od sali, w której przebywałem się otworzyły. Ogólnie to przez większość czasu byłem tutaj sam. Pomieszczenie było dosyć małe i widocznie świeżo odmalowane białą farbą. Poza łóżkiem na którym leżałem było tutaj kilka krzeseł, szafki oraz wcześniej wspomniany stolik nocny. Poza garstką kolorowych kartek leżała na nim butelka wody oraz moja komórka. Wcześniej odmówiłem jedzenia, ponieważ nie byłem głodny, więc lekarze podłączyli mi kroplówkę, abym dostawał wszystko dożylnie. Co prawda ona jedynie utrudniała mi ruszanie się, ale uznałem, że lepiej będzie, gdy nie będę narzekać. Głupi szpital.

-Nico?- usłyszałem znajomy głos. Nie odzywałem się jednak, ani nie patrzyłem w stronę, z której dochodziły słowa. Will zamknął drzwi i podszedł do mnie. Kiedy w końcu do mnie przyszedł nie wiedziałem czy mam mu dziękować, czy go nienawidzieć. Ciągle pytałem się w głowie: Dlaczego? Dlaczego mnie uratował? Dlaczego nie pozwolił mi się zabić? Dlaczego nadal chciał ze mną rozmawiać?

-Jak się czujesz?- zapytał. Wzruszyłem ramionami. -Przepraszam, że nie przyszedłem wcześniej... Miałem lekkie urwanie głowy.

Westchnąłem bez słowa.

-Wiem, że jesteś zmęczony, ale...- krótka pauza.- Chciałbym z tobą porozmawiać.

Nie miałem ochoty na rozmowy. Wystarczyło mi to gadanie na dachu. Usiadłem i spojrzałem się na niego.

-Co?

Uśmiechnął się.

-Mam kilka informacji.

Odchyliłem głowę do tyłu, ściskając moją skroń.

-Strzelaj.

-Po pierwsze, moi kuzyni przyjeźdżają do mnie na weekend i dzisiaj w nocy ich odbieramy z lotniska. Tak więc wybacz jeśli nie będę mógł wpaść...

Skinąłem powoli głową.

-Nie mieszkają w okolicy?

-Mieszkają w Oklahomie.- wzruszył ramionami.- Ale często nas odwiedzają.

Pierwsza osoba o jakiej pomyślałem to był Jake. Szybko jednak się otrząsnąłem. Przecież Will ma dużą rodzinę, nie tylko jego. Co prawda, Jake nie zrobił mi nic złego, ale w jakiś sposób go winiłem. Uznałem go za współwinnego, automatycznie skreślając z listy osób przyjaźnie nastawionych w moja stronę.

-A poza tym- kontynuował Will.- zawiesili Mitchelsa.

Spojrzałem się na niego zmieszany.

-Mitchelsa..? Blake'a Mitchelsa? Tego z ostatniej klasy?

-Dokładnie tego.- Will skrzyżował ramiona na piersi.

-Czemu?

-Ponieważ sprawdzili monitoring... Na początku nic na niego nie znaleźli, poza tym, że za tobą "ganiał".

Pokazałem mu gestem dłoni, aby kontynuował.

-Wzięli go na rozmowę. Przyznał się, że cytując "mógł mieć wpływ na twoje samopoczucie".

-Na... Na ile go zawiesili?

-Tego nie wiem... Ale pewnie na kilka miesięcy, góra rok szkolny.

Pokiwałem głową i znowu odwróciłem wzrok. Will westchnął i chwycił moją dłoń, którą szybko odepchnąłem.

-Rozumiem jeśli jesteś na mnie zły...

Pokręciłem głową.

-Nie jestem.

-Pozwól mi pomóc, proszę.

-Zrobiłeś już dużo.

-Nie wystarczająco...

-Chcę pobyć chwilę sam.

-Jesteś pewien..?

Skinąłem krótko głową, a Will podniósł się z łóżka.

***

-Nico...- usłyszałem spokojny, ale i stanowczy głos obok mnie. Gwałtownie otworzyłem oczy. Był środek nocy. Nadal trzymali mnie w szpitalu, lecz jakoś przestało mi to przeszkadzać. Odwróciłem się w stronę, z której dochodził głos, aby zobaczyć Persefonę, siedzącą na krześle obok mojego łóżka.

-Co... Co tu robisz?- zapytałem, podnosząc się, aby usiąść. Poczułem delikatny ból w mojej lewej dłoni oraz nieprzyjemne, wilgotne uczucie na policzkach.

-A co mogę tu robić?- warknęła, po czym szybko ochłonęła i pokręciła głową.- Przecież nie zostawilibyśmy cię samego. Wczorajszej nocy również tu siedziałam, ale spałeś spokojnie.

Wziąłem głęboki wdech, na chwilę zapominając o wydarzeniach z minionych dni. O Willu, o szkole, o tych dupkach z ostatniej klasy, nawet o tym w jakiej sytuacji się znajdowałem. Skupiłem się na moim śnie i kobiecie obok.

-Co się stało?- zapytałem. Mój wzrok przeniósł się na jej oczy. Były takie jak zwykle. Beznamiętne, niewzruszone. Wydawało mi się, że przez ułamek sekudny zauważyłem w nich nić empatii. Szybko odwróciłem się, aby przerwać kontakt wzrokowy.

-Śniło ci się coś?

Wzruszyłem ramionami, ale chwilę później pokiwałem głową.

-Przyzwyczaiłem się.

-Krzyczałeś.- powiedziała, a ja krótko skinąłem.

-Boli mnie dłoń...

-Musiałam odłączyć kroplówkę, bo bałam się, że ją wyrwiesz. Szarpałeś się.

-Czemu nadal mi ją podają?- odskoczyłem od tematu, zjeźdżając po poduszkach, by się położyć.

-Jesteś wychudzony. Uznali, że jesteś słaby, a ponieważ nie chcesz jeść...

-Dobra.- przerwałem jej.- Zrozumiałem. Anoreksji przecież nie mam.

Westchnęła.

-Śpij.

Odwróciłem się plecami w jej stronę. Wiedziałem, że będę mieć problemy ze snem. Zawsze miałem. Po jakimś czasie mój oddech się uspokoił, ale oczy pozostały otwarte. Usłyszałem dźwięk telefonu. Persefona odebrała.

-Halo?- powiedziała po cichu, a ja zamknąłem mocno oczy.- Co? Nie mogę teraz, jestem-... tak... tak, ale...- ucichła na moment, po czym westchnęła.- Że co? Nie, nie sądzę, aby...- pijany? Uspokój się. Zaraz... Zaraz będę.- krótka pauza.- Nie płacz, już wychodzę... Tak, spokojnie. Nic mu nie-... oh... rozumiem, a co z autem? Tak... Tak, ale-... jak to potrącił? Kogo?- nastała kolejna chwila ciszy.- Ale przeżył?- dźwięk szurania krzesła. Persefona wstała.- W po- W porządku. Mówiłam, że zaraz będę... Cześć.

Leżałem nieruchomy. Poczułem dłoń, odgarniającą mi włosy z twarzy. Chwilę potem zostałem sam na sali.

***
Rozdział chaotyczny, ale mam nadzieję, że wam to nie przeszkadza. Poza tym, nie miałam dostępu do komputera, więc mogą być jakieś błędy w tekście. Nie mam dzisiaj dużo do powiedzenia, więc tylko dodam, iż następny rozdział będzie w następnym tygodniu x

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro