Rozdział 4

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Obietnice i dobre rady


Kiedy Flora wpadła na pierwsze zajęcia jako ostatnia ze wszystkich studentów, na dodatek kompletnie zdyszana i spóźniona o ponad dziesięć minut, straciła resztki nadziei, że ten dzień mógł jeszcze przynieść dla niej coś dobrego.

W sali zapadła głucha cisza. Flora uśmiechnęła się z zakłopotaniem i ruszając w kierunku wolnych miejsc, mruknęła:

– Przepraszam.

Zdołała postawić zaledwie kilka kroków, gdy nagle zatrzymał ją głos profesora:

– Proszę się zatrzymać.

Dziewczyna posłusznie przystanęła, w duchu przeklinając swoje własne nieszczęście. Następnie zmusiła się do uśmiechu, spychając z twarzy grymas i odwróciła się w kierunku profesora. Pierwszą myślą, jaka przyszła jej do głowy, gdy tylko nie niego spojrzała, był fakt, że wyraz jego twarzy idealnie pasował do jego głosu – był równie surowy i obojętny.

Poza tym mężczyzna nie wyglądał jak żaden z profesorów, których mijała, kiedy kilka minut wcześniej biegła w kierunku sali. Z pewnością był po czterdziestce, ale w jego czarnych włosach raczej nie sposób było dostrzec choćby jednego siwego kosmyka. Miał na sobie idealnie skrojony, czarny garnitur, w którym jego postawna, smukła sylwetka prezentowała się nienagannie. Jego wąski nos zdobiły natomiast okulary w eleganckich, czarnych oprawkach.

Flora nie mogła pozbyć się wrażenie, że kogoś jej przypominał.

– Zajęcia zaczęły się dziesięć minut temu – zauważył.

– Tak. Wiem. Ale musiałam zanieść papiery i...

– Mogę wiedzieć, dlaczego nie zrobiłaś tego wcześniej, panno...

– Sharman – podpowiedziała.

– Panno Sharman. – Wypowiedział jej nazwisko w taki sposób, jakby starał się je zapamiętać. – Czy na salę rozpraw także w przyszłości zamierzasz się spóźniać?

Wśród studentów rozniosły się pojedyncze śmiechy.

Flora poczuła się dokładnie tak samo, jak kilkanaście minut wcześniej, gdy na korytarzu zaczepiła Haydena i towarzyszącą mu Bree – jakby odgrywała główną rolę w jakieś kiepskiej komedii. Ową komedią było, niestety, jej własne życie.

– Nie. Oczywiście, że nie. Przepraszam, to się więcej nie powtórzy.

Profesor na moment zawiesił na niej spojrzenie swoich przenikliwych oczu. W końcu jednak westchnął, jakby uznał, że tracenie na nią swojego cennego czasu nie miało większego sensu.

– Usiądź, Sharman – polecił.

Flora bez słowa zajęła pierwsze wolne miejsce, jakie tylko zobaczyła. Chciała jak najszybciej przestać być głównym obiektem zainteresowania innych studentów.

Tymczasem profesor podjął:

– Zanim panna Sharman tak obcesowo wpadła do sali i mi przerwała, mówiłem o formie prowadzonych przeze mnie zajęć. – Odetchnął głęboko. – Przed wami najgorsze trzy lata waszego życia. A moim zadaniem jest zgotowanie wam takiego koszmaru, że gdy pewnego dnia dostąpicie zaszczytu, aby stanąć w sądzie, żaden cholerny, upierdliwy prokurator nie będzie mógł sprawić, że poczujecie się słabi.

Mężczyzna przesunął spojrzeniem po twarzach siedzących przed nim studentów, aby zatrzymać się na twarzy Flory Sharman i dokończyć:

– Z całą pewnością mnie znienawidzicie. Ale zapewniam was, że owa nienawiść kiedyś zmieni się we wdzięczność, gdy pojmiecie, że wszystko, co wam zgotowałem, uczyniło z was najlepszych prawników stąpających po tej ziemi. Mam nadzieję, że jesteście świadomi, iż kierunek studiów, który wybraliście, nie będzie łatwą przeprawą. W przyszłości, jeżeli będziecie coś wytrwali, ludzie będą powierzali swoją przyszłość w wasze ręce. Staniecie się obrońcami słabszych. Nie możecie popełniać błędów. Nie możecie się bać. I, co gorsza, nie możecie się spóźniać.

Flora poczuła na sobie kilka spojrzeń. Osunęła się odrobinę na krześle, jakby dzięki temu mogła stać się niewidzialna.

– Od dzisiaj żadnych spóźnień, żadnych wymówek, żadnych gorszych dni i nieprzygotowań. Na następne zajęcia każdy z was ma mieć kodeks karny w małym palcu. Macie znać go tak dobrze, że gdy ktoś obudzi was w środku nocy, będziecie w stanie wyrecytować go lepiej niż własne imię i nazwisko.

Profesor zatrzymał się, skrzyżował dłonie za plecami i jeszcze raz powiódł spojrzeniem po sali. Nikt nie odważył się odezwać, poruszyć, czy choćby nabrać głębszy wdech. W pomieszczeniu panowała tak niewzruszona cisza, że Flora była w stanie usłyszeć ciężkie bicie własnego serca.

– Jest was dokładnie sześćdziesięciu siedmiu. Połowa z was nie wytrzyma do końca tego roku. Wówczas zostanie was mniej niż czterdziestu. W ciągu kolejnych sześciu miesięcy odpadnie kolejne piętnaście osób. Zostanie was garstka, z czego tylko trójka z was pewnego dnia wyjdzie na salę sądową, aby reprezentować swojego klienta... – Zawiesił głos i spojrzał na Florę. – Jeżeli po moich słowach nie pomyśleliście, że będziecie w tym nielicznym gronie, istnieje duża szansa, iż odpadniecie jako pierwsi. Pewność siebie w tym zawodzie to jedna z najcenniejszych wartości.

Hayden Sanclair kłamał, od kiedy skończył szesnaście lat. Nie pamiętał więc już, czy na początku odczuwał wyrzuty sumienia, czy po prostu od pierwszej chwili zżył się z owym kłamstwem tak bardzo, iż właściwie nie potrafił odróżnić go od prawdy.

Dotychczas istniała tylko jedna osoba, która znała skrywany przez niego sekret. Aż do tego nieszczęsnego wieczora, kiedy Flora Sharman zabłądziła i trafiła do Sleepy Hallow. Starał się o tym nie myśleć, ale obraz tej dziewczyny, z zachwytem opowiadającej o tym, że słyszała jego grę, powracał do niego nieustannie, jak koszmar, z którego nie potrafił się wybudzić.

– Na co patrzysz?

Hayden drgnął, wyrwany z zamyślenia, w jakim na moment utonął. Odrywając wzrok od deszczowego obrazu, który malował się za oknami jego pokoju, spojrzał na stojącą tuż obok niego Julie.

– Co ci mówiłem o wchodzeniu do mojego pokoju bez pukania? – zapytał.

– Pukałam. – Wzruszyła ramionami. – Nie słyszałeś?

Nie. Nie usłyszał.

– Czego chcesz, Julie?

– Wpadłam tylko powiedzieć, że Henry przyszedł. No i przy okazji zapytać, czy mogę skorzystać z twojego komputera?

– Gdy ostatnim razem ci na to pozwoliłem, skończyłem z dwoma wirusami. Jesteś za mała, żeby grać w pokera online.

Julie przewróciła oczami.

– Straszny z ciebie sztywniak, wiesz?! – zawołała za nim, gdy wyszedł na korytarz.

Hayden stanął w wejściu do kuchni, gdzie jego mama właśnie postawiła przed Henrym szklankę soku pomarańczowego. Chłopak w odpowiedzi posłał jej swój popisowy uśmiech, którym potrafił oczarować niemal każdą dziewczynę. Jego azjatyckie korzenie z całą pewnością też miały w tym swój udział. No i fakt, że w opowiadaniu zmyślonych historii nie miał sobie równych. Właśnie dlatego był idealnym powiernikiem każdego sekretu.

Dla Haydena Henry był niczym brat. Wychowali się razem, razem dorośli, a teraz byli dla siebie idealną przykrywką. Gdy kilka razy w tygodniu wychodzili z domu, ich rodzice nawet nie podejrzewali, że owych wieczorów praktycznie nigdy nie spędzali razem.

Podczas gdy on grał w Sleepy Hallow, Henry spotykał się z Margot. Choć Hayden nigdy nie miał okazji jej poznać (jak większość dziewczyn Henry'ego, które znikały szybciej niż się pojawiały), kilka opowiedzianych przez kuzyna historii wystarczyło, aby zrozumiał, dlaczego ten nie chciał przedstawić jej rodzicom.

Margot nie brzmiała jak idealna definicja synowej dla jedynego syna cioci Jodie i wuja Jerry'ego.

Ale Henry ją kochał. A przynajmniej tak mówił.

Hayden oparł się ramieniem o ścianę i odchrząknął, sprawiając, że mama i kuzyn zwrócili ku niemu spojrzenia.

– Rozsiadłeś się na dobre, czy możemy już iść? – zapytał.

Henry przewrócił oczami, po czym puścił cioci oczko i z uśmiechem wstał na równe nogi.

– Mówił ci już ktoś, że jesteś strasznym zrzędą?

W korytarzu Hayden chwycił swój płaszcz i narzucając go na ramiona, odpowiedział:

– Słyszę to przynajmniej raz dziennie. – Spojrzał na mamę, która pojawiła się w wejściu do kuchni. – Wrócę przed 22.

Violet McMillan skinęła. Na jej twarzy malowała się jednak szczera troska.

– Uważajcie na siebie. I nie dajcie się sprowokować, jeżeli ktoś będzie was zaczepiał...

– Mamo, nie mamy po pięć lat – przypomniał, sięgając po leżące na stoliku klucze.

– Nie martw się, ciociu, w szkole policyjnej uczą nas technik samoobrony – zwrócił się do niej z uśmiechem Henry.

Te słowa nie wydawały się jednak uspokoić kobiety.

– Pozdrów ode mnie rodziców, Henry.

Chłopak obdarzył ją uśmiechem.

– Jasne.

Hayden i Henry wyszli z mieszkania i windą zjechali na podziemny parking, gdzie czekał na nich stary Chevrolet, którego Henry kilka lat temu odziedziczył po swoim tacie. Samochód nie był co prawda szczytem marzeń, ale w Nowym Jorku posiadanie auta było raczej kwestią drugorzędną. Większość mieszkańców wolała korzystać z metra, aby nie spędzić połowy dnia w ciągnących się w nieskończoność korkach.

Margot mieszkała jednak na drugim końcu Nowego Jorku, więc w tej sytuacji samochód wydawał się najlepszą opcją. Problem polegał tylko na tym, że Henry zdecydowanie nie był najlepszym kierowcą, choć za takiego właśnie się uważał.

Gdy wyjeżdżając z parkingu, nie ustąpił pierwszeństwa, właściciel srebrnego sedana wściekle na niego zatrąbił.

– Co za kutas! – mruknął z irytacją Henry.

Hayden zerknął na niego z boku i choć na usta cisnęło mu się w tej chwili tak wiele słów, uznał, że milczenie będzie lepszym wyborem.

– Loren prosiła, żebyś tym razem nie uderzył w jej śmietnik, gdy będziesz parkować pod barem.

– To był wypadek – przypomniał. – Cholernie tam ciemno. Swoją drogą...To idealna kryjówka dla porywaczy. Zanim się obejrzysz, założą ci worek na głowę, a dwie godziny później obudzisz się w tym samym miejscu, tylko że bez nerki.

Sanclair z lekkim uśmiechem pokręcił głową.

– Julie dziwnie na mnie patrzyła, gdy dzisiaj wpuściła mnie do waszego mieszkania. Zupełnie jakby...

– Rzucała na ciebie klątwę? – dokończył.

– To nie jest zabawne. Twoja siostra to mała wiedźma. Przysięgam, że kurewsko mnie ona przeraża, a przecież ma tylko jedenaście lat i waży tyle co jedna moja noga. Ale nie to miałem na myśli. Po prostu wydaje mi się, że... no wiesz, że ona wie.

– Gdyby Julie znała prawdę, już dawno wykorzystałaby to przeciwko mnie. Uwierz mi, wiem, co mówię. Zaszantażowałaby mnie, że powie wszystko rodzicom, jeżeli nie będę jej płacił albo nie kupię jej własnego komputera.

– Demon w skórze małej dziewczynki – rzucił pod nosem Henry.

Hayden wyjrzał za boczną szybę. Deszcz przestał padać tylko na moment. Ciemne chmury wciąż wisiały nad szczytami największych wieżowców. Wyglądało na to, że jesień na dobre rozgościła się w Nowym Jorku, racząc jego mieszkańców wszystkimi swoimi urokami.

Henry nigdy nie zapytał, dlaczego Hayden za wszelką cenę ukrywał prawdę przed swoją rodziną. Raz rzucił tylko krótki komentarz: ''Przecież nie robisz niczego złego, prawda? Nie handlujesz narkotykami, nie włóczysz się po klubach i nie zdajesz się z podejrzanymi typami. Ty po prostu... grasz.''

Ale niektóre sekrety, nawet jeżeli nie miały w sobie niczego mrocznego, po prostu musiały pozostać sekretami.

W Sleepy Hallow Haydena przywitała znajoma cisza. To miejsce stanowiło właściwie jej idealną definicję. W deszczowe, jesienne dni takie, jak ten, z trudem można było doszukać się tutaj czegoś więcej niż odgłosu tłukących się szklanek, przyciszonych rozmów i smętnych melodii płynących ze starego fortepianu.

Hayden traktował ten instrument niczym swojego najwierniejszego kompana, choć brakowało mu kilku strun, klawisze kolorem przypominały bardziej wyblakłą żółć niż biel, a starej klapy właściwie nie dało się domknąć. Nie miało to jednak większego znaczenia. Fortepiany, nawet te najbardziej leciwe, były piękne. Czas tylko dodawał im uroku. Sprawiał, że instrumenty opowiadały swoje własne historie, ilekroć ktoś do nich zasiadł.

Loren, jak zawsze, stała za barem. Powitała go promiennym uśmiechem, dla jakiego większość klientów przychodziła do Sleepy Hallow. Dla uśmiechu Loren, no i dla starej whisky, którą sprowadzała na zamówienie z Irlandii.

– Ktoś o ciebie pytał – powiedziała. – Jakaś młoda dziewczyna. Była tutaj też wczoraj.

Hayden zamarł na dźwięk tych słów.

– Co jej powiedziałaś? – zapytał.

– Właściwie nic. – Wzruszyła ramionami. – Wyglądała, jakby bardzo jej zależało, więc kazałam jej na ciebie poczekać.

Kurwa, pomyślał.

Loren, dostrzegając grymas na jego twarzy, zaproponowała:

– Jeżeli chcesz, mogę pójść i powiedzieć jej, że dzisiaj cię nie będzie...

– Nie. – Hayden westchnął. – Gdzie ona jest?

Loren podbródkiem wskazała główną salę.

Flora Sharman siedziała na tym samym miejscu, w którym on spędzał większość samotnych wieczorów. Pierwszym, o czym pomyślał Hayden, gdy zobaczył ją za fortepianem był fakt, jak bardzo zdawała się nie pasować do tego miejsca. Jej jasny sweter odznaczał się na tle panującej dookoła ciemności, ale jej czarne włosy zdawały się z nią zlewać. Za ogromnym instrumentem wydawała się natomiast dziwnie drobna.

Przypominała nieśmiały blask lampki na wyjątkowo mrocznej ulicy.

Na dźwięk jego kroków, poderwała głowę. Gdy obdarzyła go spojrzeniem niebieskich oczu, jej szczupłe ramiona opadły.

Było jeszcze zbyt wcześnie, aby Sleepy Hallow stanowiło dla kogokolwiek atrakcyjną propozycję do spędzenia wieczoru. W pomieszczeniu byli więc zupełnie sami.

Na bladej twarzy dziewczyny zagościł lekki uśmiech.

– Miałam naprawdę fatalny dzień – przyznała głosem niewiele głośniejszym od panującej dookoła ciszy. – Najpierw prawie zaspałam na swój pierwszy dzień na uczelni. Potem zostałam upokorzona przed resztą studentów i spóźniłam się na zajęcia z profesorem, który szczerze mnie nie znosi. Gdy wracałam do domu, w metrze jakiś facet złapał mnie za tyłek. Na dodatek zaczęło padać, a ja nie miałam ze sobą parasolki. – Przesunęła wzrokiem po fortepianie. – Na koniec miło jest dowiedzieć się, że nie zrobiłam z siebie debilki na darmo. Po prostu to ty skłamałeś. – Zwróciła się do chłopaka.

Hayden głęboko odetchnął.

– Jeżeli przyszłaś tutaj po przeprosiny...

– Słowa są niewiele warte – wtrąciła. – Chciałam po prostu upewnić się, że wcale się nie pomyliłam. Wiesz, na początku pomyślałam, że może po prostu masz brata bliźniaka albo coś w tym stylu. Ale ty po prostu jesteś dupkiem.

Wstała na równe nogi. Nawet stojąc na podwyższeniu, na którym ustawiono fortepian, była od niego niższa o co najmniej kilkanaście centymetrów. Hayden nie odrywał od niej wzroku, gdy sięgnęła po swój płaszcz. Dotychczas spoczywał na zamkniętej klapie instrumentu.

– Nie wiem, dlaczego skłamałeś – kontynuowała, w panującym dookoła półmroku odnajdując jego spojrzenie. – Właściwie chyba nie powinno mnie to obchodzić, ale nie musisz się martwić. Już nigdy więcej nikomu o tym nie powiem...

– Nie zamierzałem się tym przejmować – przerwał jej.

Jego głos, podobnie jak wyraz jego twarzy, pozostawał obojętny, przez co Flora znów miała wrażenie, że nie był tym samym chłopakiem, którego widziała poprzedniego wieczora. Tym, który utonął w melodii, jaką grały jego palce. Zupełnie jakby teraz i wtedy miała przed sobą dwie zupełnie obce sobie osoby.

Zdobyła się na słaby, blady uśmiech.

– Jasne. Pewnie i tak nikt by mi nie uwierzył. Tak, jak dzisiaj rano. – Spojrzała na swój płaszcz. Wciąż był kompletnie przemoczony.

Mimowolnie wróciła wspomnieniami do słów, jakimi pożegnał ją dziadek – Nie wszyscy ludzie, których spotkasz, będą warci tego, aby przekonać się, jak czyste masz serce.

– Powinnam już iść.

Zeszła z podestu. Deski starej, drewnianej podłogi zaskrzypiały, gdy ruszyła w stronę wyjścia. Zatrzymała się jednak zaledwie chwilę po tym, jak znalazła się obok chłopaka. Być może powinna po prostu odejść, nie mówiąc już nic więcej, ale tak bardzo chciała, aby mimo wszystkiego, co przez niego przeszła, usłyszał tych kilka słów.

– Wiesz, co chciałam ci powiedzieć, gdy dzisiaj rano podeszłam do ciebie na uczelni? – zapytała. – Wiem, że pewnie cię to nie obchodzi i nie ma to dla ciebie większego znaczenia, ale...

Hayden odwrócił głowę w bok i spojrzał na nią z góry.

– Pięknie wczoraj grałeś – wyznała. – Jakimś cudem zdołałeś sprawić, że poczułam się tutaj mniej obco. Dzisiaj rano chciałam tylko ci za to podziękować.

Sanclair zacisnął wargi w cienką linię. Mięśnie jego szczęki wyraźnie się napięły. Jego oczy wciąż pozostawały jednak czarnym, mrocznym jeziorem, w którym nie sposób było ujrzeć dna.

Flora odwróciła wzrok i skierowała swoje kroki w stronę drzwi. W pewnej chwili zatrzymał ją jednak jego głos:

– Sharman.

Przystanęła, nabrała głęboki wdech, po czym spojrzała na niego przez ramię. Stał tam, ubrany w czarny płaszcz, z twarzą bez żadnego konkretnego wyrazu i fortepianem za plecami.

– Nigdy więcej tutaj nie przechodź – powiedział. – To nie miejsce dla dziewczyny takiej, jak ty.

– To ostrzeżenie? – zapytała.

Hayden uniósł podbródek.

– To dobra rada.

Dziewczyna w odpowiedzi posłała mu kolejny słaby uśmiech, po czym odwróciła się i opuściła Sleepy Hallow, zapewne nawet nie wiedząc, tak samo jak w tamtej chwili Hayden, że tych kilka wypowiedzianych przez nią słów, znaczyło dla chłopaka więcej niż kiedykolwiek ośmieliliby się podejrzewać. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro