Prolog

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

O tym, jak mały chłopiec zakochał się w fortepianie

16 lat wcześniej


Hayden, jak większość siedmiolatków, marzył o tym, aby pójść z tatą na mecz amerykańskiego footballu. Chciał zjeść przesolony popcorn na Sid Luckman Field i na własne oczy zobaczyć pierwszy występ Aarona Rodgersa pod skrzydłami Jetsów.

Potem mógłby opowiadać o tym kolegom ze szkoły, podobnie jak robił to Charlie Evans z trzeciej klasy, którego tata zabierał ze sobą na mecze praktycznie w każdy weekend, dając mu tym samym kilka kolejnych tematów do przechwałek.

Hayden doskonale jednak wiedział, że jego tata bardzo różnił się od taty Charliego Evansa. Różnił się właściwie od wszystkich ojców jego kolegów. I nie chodziło tylko o fakt, że niemal nigdy nie pokazywał się bez swojego ulubionego czarnego garnituru, ani o to, że praktycznie na każdej wywiadówce wdawał się w kłótnie z nauczycielami, zawsze stając po stronie syna, jakby nie chciał uwierzyć, że ten był w stanie włamać się do dziennika i wpisać sobie kilka dobrych ocen (Hayden zrobił to tylko jeden raz i wcale nie żałował).

Oliver Sanclair tak bardzo różnił się od innych ojców, bo w sobotni wieczór, zamiast zabrać swojego syna na mecz footballu, o jakim ten tak bardzo marzył, wziął go ze sobą do filharmonii, miejsca pełnego ciszy, eleganckich strojów i starszych ludzi, którzy posyłali Haydenowi pełne oburzenia spojrzenia za każdym razem, gdy ten pytał: Za ile stąd pójdziemy?

Sam odwiedził filharmonię raptem dwa razy. I każdy z tych wieczorów wspominał z grymasem na twarzy. Chłopiec nigdy nie rozumiał, dlaczego rodzice tak bardzo lubili spędzać tam czas.

Może bycie nudnym po prostu leżało w naturze każdego dorosłego? To by wyjaśniało, dlaczego przed snem tata wolał oglądać seriale dokumentalne, a nie kreskówki. I dlaczego mama co ranek piła czarną kawę, zamiast soku pomarańczowego.

Hayden nie krył swojego rozczarowania, gdy zza samochodowej szyby dostrzegł w oddali oświetlony żółtym światłem budynek. Kształtem przypominał klocek Lego, który chłopiec zgubił kilka tygodni temu – był kwadratowy, a ogromny dach z każdej strony wsparto dziesięcioma filarami. Wyróżniał się na tle innych budowli okalających Lincoln Center – błyszczał o wiele bardziej niż szare wieżowce, czy nawet pobliskie bary i lokale usługowe, których właściciele zapewne wydawali fortunę, aby przebić się przez blask serca nowojorskiej dzielnicy sztuki. Kompleks budynków przyćmiewał jednak wszystkie z nich, jakby w tej niewypowiedzianej bitwie, nawet na moment nie pozwolił dojść im do głosu.

– Nie rób takiej naburmuszonej miny, Haydenie.

Na słowa ojca chłopiec oderwał wzrok od okna i odwróciwszy głowę, dotąd wspartą na małej rączce, obdarzył go miarowym spojrzeniem.

Oliver Sanclair miał na sobie czarny garnitur. Hayden czasami zastanawiał się, czy jego tata także w nim sypiał, ale nigdy dotąd nie pokusił się, aby go o to zapytać.

– Nie chcę jechać do filharmonii – odburknął, krzyżując ramiona. – Tam jest strasznie nudno i nie ma popcornu.

– To nie potrwa zbyt długo – zapewnił go tata. – Porozmawiam z klientem, a potem zabiorę cię...

– Na lody? – wtrącił, w jednej zaledwie chwili odzyskując dobry humor.

Oliver obdarzył syna lekkim uśmiechem.

Nie wiedział, czy był dobrym ojcem, choć z wszystkich sił starał się, aby tak właśnie było. Wychowawszy się w domu dziecka, nie miał żadnego wzoru, jakim mógłby się kierować. Błądził więc na ślepo, niekiedy popełniając błędy, jak wszyscy ojcowie.

Spędzał całe dnie w kancelarii lub sądzie. Często pracował także w weekendy. I w każdą wolną chwilę, a takowe w ostatnim czasie zdarzały się wyjątkowo rzadko, za wszelką cenę próbował być dokładnie takim ojcem, jakiego sam zawsze pragnął mieć.

– Tak – odpowiedział, dając za wygraną. – Lody brzmią całkiem dobrze.

Hayden znów wyjrzał przez samochodowe okno, tym razem z delikatnym uśmiechem na dziecięcej twarzy.

Choć zapewne nie zdawał sobie z tego sprawy, był dokładną kopią swojego taty, gdy ten był w jego wieku – te same ciemne, gęste włosy, bystre spojrzenie i wręcz zadziwiające zamiłowanie do zadawania pytań, na które większość dorosłych nie potrafiła udzielić odpowiedzi – Dlaczego głowa jest na górze, a nogi na dole? Po co nam brzydkie słowa, skoro nie możemy ich wypowiadać? Czy ludzie mieszkający po drugiej stronie Ziemi chodzą do góry nogami?

Istniało jednak także i coś, w czym Hayden bardzo różnił się od swojego ojca – ostatnim, czego pragnął, było zostanie prawnikiem. Chwile, kiedy chłopiec myślał o przyszłości, zdarzały się niezwykle rzadko. Wciąż był przecież dzieckiem i właściwie jedynym, co zdawało się zaprzątać jego głowę, było zaimponowanie kolegom lub ukrycie przed rodzicami kolejnej kiepskiej oceny.

Gdy takowe chwile jednak się zdarzały – zwykle w czasie, kiedy z grymasem obrzydzenia na twarzy przesuwał groszek z jednego końca talerza na drugi – i gdy unosząc głowę, zerkał na drugi kraniec stołu, na puste miejsce, które powinno być zajęte przez jego tatę, myślał o tym, jak bardzo nie chciał wieść podobnego życia. Pełnego obowiązków, pracy i tych smętnych czarnych garniturów.

Pragnął zostać kimś innym. Nie wiedział jeszcze kim, ale przecież miał sporo czasu, aby to odkryć.

Na razie liczyło się tylko to, że pomimo panującego na zewnętrza mrozu, będzie mógł zjeść ulubione lody, nawet jeżeli najpierw musiał jakoś przetrwać wycieczkę do filharmonii. Wiedział, że mama nigdy by się na to nie zgodziła. Pod względem przesadnej nadopiekuńczości nie miała sobie równych.

Przez resztę drogi, jaką spędzili w ciągnącym się na prawie milę kroku, Hayden myślał o tym, na jaki smak się zdecyduje – czekolada czy może guma balonowa.

W radiu mężczyzna o ochrypłym głosie zapowiadał, że tej nocy Nowy Jork miała nawiedzić kolejna fala opadów śniegu. Wycieraczki w równych odstępach spychały puch z przedniej szyby białego Porsche. Zniecierpliwiony kierowca zatrąbił.

Choć ten fakt umykał dziecięcym oczom Haydena, sobotnie wieczory w samym sercu Manhattanu były czymś wprost magicznym. Zatłoczone ulice tętniły życiem nawet teraz, gdy temperatura na zewnątrz była bliska zeru.

Nowy Jork był miastem, które nigdy nie kładło się spać.

Chłopiec milczał, gdy auto wjechało na podziemny parking, a także chwilę później, gdy razem z tatą wsiedli do windy. W przeciwieństwie do większości dorosłych, wnętrze filharmonii nigdy nie było dla niego niczym zachwycającym. Czerwone, misternie zdobione dywany i błyszczące żyrandole wydawały mu się niemal babcine.

U szczytu szerokich i nieznośnie długich schodów czekał na nich Andre Brown, ówczesny dyrektor nowojorskiej filharmonii. Był człowiekiem niezwykle pogodnym i zawsze witał Haydena tymi samymi słowami:

– Ależ wyrosłeś, chłopcze!

Pan Brown przypominał George'a Wilsona – miał podobne do niego gęste, czarne wąsy, głębokie zmarszczki na twarzy i tak jak bohater filmu Dennis Rozrabiaka – lubił do swoich szarych garniturów dobierać kolorowe krawaty.

– Pan też trochę się postarzał – odpowiedział chłopiec.

Oliver Sanclair posłał synowi karcące spojrzenie.

– Haydenie.

– Nie szkodzi – zapewnił z ciepłym uśmiechem dyrektor. – Nie możemy odebrać mu racji, w końcu nie młodnieję, prawda? – zaśmiał się. – Przejdziemy do mojego gabinetu? Chciałbym załatwić tę sprawę przed pierwszym koncertem.

– Oczywiście.

''Ta sprawa'' była, jak przypuszczał chłopiec, kłopotami dyrektora filharmonii, o których rodzice wspominali kilka razy podczas śniadania. Zwykle nie słuchał, gdy mówili o pracy, ale tego poranka skończyły się jego ulubione płatki czekoladowe i wszystko wydawało się ciekawsze niż owsianka.

Gabinet pana Browna mieścił się na pierwszym piętrze i aby się do niego dostać, należało najpierw pokonać nieznośnie długi korytarz wyłożony dokładnie tym samym czerwonym dywanem, co schody, które witały gości na wejściu do filharmonii.

Podczas tej trwającej dobrych kilka minut wędrówki, można było usłyszeć dobiegające zza drzwi dźwięki skrzypiec, wiolonczeli, równe rytmy puzonów, a także przebijający się przez nie wszystkie piskliwy głos operowej śpiewaczki, który sprawił, że na dziecięcej twarzy Haydena zagościł grymas.

Gdy w końcu dotarli do gabinetu, dyrektor zwrócił się do swojej sekretarki:

– Cindy, zajmiesz się Haydenem?

Starsza kobieta w eleganckiej białej koszuli i ołówkowej spódnicy posłała chłopcu uśmiech podobny do tych, jakie zwykle widzi się na twarzach tych przesadnie miłych nauczycielek, które zachowują się zupełnie tak, jakby urodziły się tylko po to, aby zajmować się dziećmi.

– Z przyjemnością.

Hayden zerknął na swojego tatę. Chciał obiecać, że nie będzie przeszkadzał podczas rozmowy, byleby tylko nie zostawiał go samego z tą straszą kobietą. Ale było już za późno – zarówno Oliver Sanclair, jak i pan Brown zniknęli już za drzwiami opatrzonymi złotą tabliczką z napisem: Dyrektor.

Tymczasem Cindy wstała zza biurka.

– Chcesz zobaczyć, jak niszczymy tutaj stare dokumenty? – zapytała, odwracając się w stronę niszczarki.

Na twarzy Haydena odznaczył się grymas. Jego ramiona nieznacznie opadły, gdy z płuc wyrwało się pełne irytacji westchnienie. Mimowolnie pomyślał o lodach, które obiecał mu tata i po raz pierwszy w jego dziecięcym umyślę narodziło się pytanie, z jakim przez następne lata nieustannie miało przyjść mu się mierzyć – być może niektóre nagrody nie były warte aż takich poświęceń?

Chłopiec powiódł wzrokiem za kobietą, gdy ta z uśmiechem chwyciła plik kartek i wsunęła je do niszczarki, rzucając przez ramię:

– To całkiem wciągające, wiesz? Jeżeli chcesz, mogę dać ci spróbować. Mam jeszcze sporo dokumentów do...

Hayden już jej jednak nie słuchał. Korzystając z okazji, że kobieta stała odwrócona do niego tyłem, bezszelestnie wymknął się na wyłożony czerwonym dywanem korytarz. Następnie ruszył wzdłuż rzędu podobnych do siebie drzwi, zza których dobiegały stłumione dźwięki instrumentów.

Idąc tak przed siebie, z dłońmi głęboko wepchniętymi w kieszenie spodni i ze spuszczoną głową, pomyślał o Charliem Evansie, o meczu Jetsów i przesolonym popcornie. I znów poczuł to samo, tak dobrze mu już znajome, uczucie niesprawiedliwości.

Hayden kochał swoich rodziców, ale czasami chciał, aby byli trochę mniej... niezwykli. Aby nie pracowali do późna, nie udzielali wywiadów w telewizji i nie pojawiali się na pierwszych stronach nowojorskich gazet. No i nie zabierali go do filharmonii, kiedy Aaron Rodgers debiutował na Sid Luckman Field.

Chłopiec skręcił w lewo i przystanął, gdy na końcu kolejnego korytarza dostrzegł automat z wodą i przekąskami. Poczuł się jak szczęściarz, który po długiej wędrówce po pustyni, wreszcie odnalazł źródło wody i odrobinę cienia.

Nie myśląc zbyt wiele, zerwał się z miejsca i podbiegł do automatu. Przesunął spojrzeniem po rzędzie czekoladowych batoników, a jego szeroki uśmiech odbił się w szybie.

Kiedy już miał sięgnąć do kieszeni, aby wyjąć z niej kilka dolarów, ciszę, jaka od dłuższej chwili zalegała w tym skrzydle filharmonii, przerwał dźwięk na tyle dziwaczny i obcy, że Hayden, straciwszy zainteresowanie batonikami, rozejrzał się dookoła.

Niezwykle rzadko coś zdołało zaciekawić go na tyle, aby z taką łatwością zapomniał o słodyczach.

Niewiele myśląc, powiódł za owym dźwiękiem. Już po chwili znalazł się w kolejnym korytarzu. Jego trampki z każdym kolejnym krokiem coraz mocniej zatapiały się w miękkim, szkarłatnym dywanie. Chłopiec szedł jednak uparcie przed siebie, aż dotarłszy do dwuskrzydłowych drzwi, popchnął je delikatnie, pozwalając, aby stare zawiasy wydały z siebie zduszony jęk.

Z natury był bardzo ciekawskim dzieckiem, co już nie raz wpakowało go w kłopoty.

Wsunął głowę do pomieszczenia zadziwiająco dużego i równie... pustego. Oprócz całej masy zakurzonych kartonów, z trudem było można czegokolwiek się tutaj doszukać. W samym jego sercu, za ogromnym, błyszczącym w słabym blasku żółtych lamp instrumentem, siedział starszy człowiek, który wyglądem nijako nie pasował do pełnego przepychu wnętrza filharmonii. Wątłe ramiona starca pokrywała szara koszula, nieco za duża jak na jego mizerną posturę.

Pochylony nad rzędem czarno–białych klawiszy, z na wpół przymkniętymi powiekami, grał melodię, za sprawą której chłopiec trafił do jednego z najbardziej zapomnianych zakamarków filharmonii.

Czysty dźwięk roznosił się wśród pustej przestrzeni. Zdawał się dotykać ścian, muskać zawieszone na suficie czerwone płótna i sunąć po podłodze. Był wszędzie, wirując i krążąc tak bez umiaru, aby niespodziewanie zniknąć.

Jego echo zdawało się jeszcze przez kilka długich sekund pobrzmiewać pomiędzy pustką i ciemnością.

Gdy Hayden znów zerknął w kierunku starca, ten patrzył wprost na niego swoimi małymi, ciemnymi oczami.

Chłopiec przełknął z trudem i cofnął się o pół kroku, nagle mając wrażenie, że wcale nie powinno go tutaj być.

– Zgubiłeś się? – zapytał mężczyzna.

– Nie – odpowiedział zgodnie z prawdą. – Uciekłem.

Na twarzy starca pojawił się ciepły uśmiech.

– Jeżeli mowa o uciekaniu, zapewniam, że nie ma lepszego miejsca, niż to, do którego właśnie trafiłeś, mój chłopcze. – Z tymi słowami i lekkim grymasem bólu, powoli wstał na równe nogi. – Od lat praktycznie nikt tutaj nie zagląda.

– Oprócz pana.

– Tak – zgodził się. – Oprócz mnie. Podobało ci się jak gram?

Hayden wzruszył ramionami.

– Nie znam się na muzyce.

– Och, ależ wcale nie musisz się na niej znać, żeby móc stwierdzić, czy przypadła ci do gustu.

– Była okej. Chyba.

– Uznam to zatem za komplement – zaśmiał się, po czym schylił się i sięgnął po skrzynkę z narzędziami.

Hayden nie spuszczał z niego wzroku. W końcu, zapominając o wcześniejszych obawach, otworzył drzwi nieco szerzej i wsunął się do środka. W pomieszczeniu pachniało kurzem i drewnem, a zalegające w nim powietrze wydawało się nieznośnie ciężkie i wilgotne.

– Jest pan muzykiem? – zapytał.

– Nie. Zajmuję się strojeniem instrumentów.

– Strojeniem? – powtórzył z zaciekawieniem.

– To trochę jak lekarz. Dbam o to, aby każdy instrument w tym budynku wydawał z siebie dźwięk najwyższej jakości.

Stare deski drewnianej podłogi zaskrzypiały, gdy chłopiec zatrzymał się nieopodal instrumentu. Przyjrzał mu się uważnie, co nie uległo uwadze mężczyzny.

– Jak ci na imię?

– Hayden, proszę pana – odpowiedział.

– Ja jestem Richard. Grałeś kiedyś na fortepianie, Haydenie?

– Czy to nie jest instrument dla dorosłych? – zapytał, wywołując tym samym kolejny uśmiech na twarzy starca.

– Chopin skomponował swój pierwszy utwór, gdy miał zaledwie siedem lat.

Hayden zmarszczył brwi. Z trudem umiał spamiętać całą tabliczkę mnożenia, a większość jego kolegów z klasy wciąż miała problem z przeczytaniem kilku stron książki, więc chłopiec śmiał sądzić, że historia o siedmioletnim geniuszu była z całą pewnością zmyślona.

Dorośli nie mieli sobie równych w wymyślaniu niestworzonych opowieści.

– Chcesz spróbować? – zaproponował Richard.

– Nie wiem. Tata będzie zły, jeżeli coś tutaj popsuję.

No i nici z lodów, pomyślał.

– Ten fortepian trafił tutaj zaraz po drugiej wojnie światowej, chłopcze. Nie wiemy, co działo się z nim wcześniej. Więc jak sam widzisz, przeszedł naprawdę wiele. Raczej nie jesteś w stanie mu zaszkodzić.

Hayden zerknął niepewnie na starca. Wahał się tylko przez krótką chwilę.

– Naprawdę mogę? – spytał.

– Śmiało.

Chłopiec wdrapał się na podest. Obszedł fortepian, uważnie mu się przyglądając. Obudowa z ciemnego drewna już wiele lat temu straciła swój blask. Niektóre klawisze były zapadnięte, inne z kolei odcieniem przypominały bardziej szarość betonu niż biel. Marka fortepianu, niegdyś dumnie błyszczące złote litery układające się w Petrof, wyblakły tak bardzo, iż były już praktycznie niewidoczne.

Hayden usiadł niezgrabnie na obitym czarnym welurem stołku. Przesunął spojrzeniem po rzędzie czarno–białych klawiszy, zastanawiając się, ile ich jest.

Richard, zupełnie jakby był w stanie usłyszeć zadane w myślach pytanie, powiedział:

– Osiemdziesiąt osiem. Pięćdziesiąt dwa białe i trzydzieści sześć czarnych. Zdarzają się także fortepiany z mniejszą liczbą klawiszy, ale w filharmonii zwykle z nich nie korzystamy.

Chłopiec spojrzał na starca. W panującym dookoła półmroku jego przyozdobiona zmarszczkami twarz wydawała się dziwnie niewyraźna. Był jednym z tych ludzi, obok których inni zwykle przechodzili obojętnie, zwykle nawet ich nie spostrzegając.

– Co to za miejsce? – zapytał chłopiec.

Richard rozejrzał się dookoła. W pomieszczeniu nie było żadnych okien, a blask, jaki padał z zawieszonej na suficie lampy, z trudem oświetlał coś więcej prócz starego fortepianu i kawałka podłogi.

– Wszyscy nazywają to graciarnią. To właśnie tutaj trafiają stare instrumenty, które już nie nadają się do używania podczas koncertów.

Hayden zmarszczył brwi.

– Czy nie lepiej się ich pozbyć, skoro i tak są martwe?

Na szarej twarzy Richarda znów zagościł ten niespotykany rodzaj uśmiechu, który niektórzy szczęśliwcy mają okazję ujrzeć w życiu tylko kilka razy – było w nim wiele zrozumienia i tyle samo szczerości, co zwykłej, choć tak rzadko spotykanej w obecnych czasach życzliwości.

– Fortepiany nie umierają – odrzekł. – A ten tutaj, mój drogi, ma w sobie o wiele więcej życia niż mógłbyś przypuszczać. Sam spróbuj. Zagraj coś na nim.

– Nie potrafię – odpowiedział chłopiec.

– Skąd możesz to wiedzieć, skoro nigdy nie próbowałeś?

Hayden przeniósł wzrok ze starca na rząd klawiszy. Teraz, gdy miał ich dotknąć, nagle wydały mu się o wiele bardziej przerażające niż jeszcze chwilę wcześniej.

– Śmiało, chłopcze – zachęcił go pogodnie Richard. – Co złego może się wydarzyć? W najgorszym wypadku zagrasz coś tak okropnego, że Mozart przewróci się w grobie. Nic ponad to.

Chłopiec nabrał w płuca głęboki wdech, po czym uniósł swoje drobne dłonie, aby wreszcie opuszkami palców dotknąć kilku białych klawiszy. Ten pełen nieśmiałości i niepewności ruch wystarczył, aby puste ściany pomieszczenia zapełniły dźwięki. Nie układały się w żadną melodię i przypominały bardziej kompletnie niepasujące do siebie połączenie kilku nut, ale zdołały wywołać na jego twarzy mimowolny, szeroki uśmiech.

Było coś niebywale magicznego w tym, że za sprawą zaledwie kilku ruchów swoich palców, udało mu się przepędzić nużącą ciszę i wypełnić pokój brzmieniem. Jego echo trwało jeszcze przez krótką chwilę, nawet gdy Hayden odsunął dłonie od fortepianu i zamknąwszy oczy, wypuścił z drżący wydech.

Zupełnie jakby muzyka nie chciała odejść. Jakby raz zaproszona, pragnęła zagościć tutaj na dobre.

Kiedy chłopiec powoli uniósł powieki i spojrzał na Richarda, ten po raz kolejny obdarzył go łagodnym uśmiechem.

– Widzisz? Nie trzeba grać jak Chopin czy Beethoven, żeby czerpać z tego radość. Wystarczy... – Zawiesił głos i powiódł wzrokiem dookoła. – Odrobina ciszy, trochę samotności i stary fortepian.

Hayden nie odrywał spojrzenia od starca.

Dopiero wiele lat później miał przekonać się, jak niewielu ludzi podobnych do Richarda uchowało się jeszcze w tym zepsutym świecie. Nikt nie potrafił już bowiem doszukiwać się piękna w rzeczach najprostszych i najbardziej przyziemnych.

Mężczyzna zastukał palcami o drewnianą obudowę instrumentu.

– I jak? Podobało ci się? – zapytał.

Chłopiec odpowiedział bez wahania:

– Tak.

– A więc obawiam się, że już nie ma dla ciebie ratunku, mój drogi.

– Słucham?

– Gdy fortepian choć raz skradnie twoje serce, już nigdy nie będziesz w stanie mu się oprzeć. Kto wie? Może właśnie mam przed sobą drugiego Chopina.

Na twarzy Haydena wkradł się kolejny uśmiech.

Nagle zza drzwi, które oddzielały to zapominane pomieszczenie od bogatych korytarzy filharmonii, dobiegł stłumiony głos:

– Hayden!

Siedmiolatek westchnął.

– To mój tata – odparł, zeskakując ze stołka. – Muszę już iść. Dziękuję, że pozwolił mi pan zagrać na fortepianie.

– Cała przyjemność po mojej stronie, chłopcze.

Idąc w stronę drzwi, Hayden zawahał się zaledwie kilka kroków przed wyjściem. Odwróciwszy głowę, po raz ostatni spojrzał na Richarda, który właśnie pakował narzędzia do skrzynki.

– Jak się nazywała? – zapytał.

Mężczyzna uniósł wzrok.

– Melodia, którą pan grał – wyjaśnił chłopiec.

– Och, no tak. – Wytarł dłonie w materiał koszuli. – To Dream A Little Dream Of Me. Spodobała ci się?

– Była okej – odpowiedział.

Richard znów się uśmiechnął.

Hayden odwrócił się, zapewne nawet nie podejrzewając, że spotkanie z tym człowiekiem miało na zawsze odmienić jego życie, po czym popchnął drzwi i wyszedł na korytarz.

Minął automat z przekąskami, nie poświęcając mu nawet najkrótszego spojrzenia i wrócił do głównego holu, gdzie natknął się na swojego tatę.

– Szukałem cię – poinformował typowym dla siebie ojcowskim tonem. – Cindy o mało nie dostała zawału, gdy zorientowała się, że zniknąłeś.

– Chciałem znaleźć toaletę – skłamał.

– Dlaczego nie poprosiłeś ją o pomoc?

Chłopiec wzruszył ramionami.

– Wydawała się bardzo zajęta niszczeniem dokumentów.

Oliver Sanclair pokręcił głową.

– Chodźmy. – Skierował się w stronę schodów. – Wybrałeś już smak lodów?

Hayden z zaskoczeniem odkrył, że zapomniał już nie tylko o obiecanych lodach, ale także o meczu Jetsów i Aaronie Rodgersie.

– Tylko nie mów o tym mamie, dobrze? Gdyby dowiedziała się, że w taką temperaturę dałem ci się namówić na lody, przez następny tydzień musiałbym spać na kanapie. Powiedzmy, że to będzie nas mały sekret.

Chłopiec odebrał od ojca lody. Ostatecznie, po kilku długich minutach bicia się z myślami, które widocznie zirytowały młodą sprzedawczynię i kilkoro stojących w kolejce klientów, stanęło na gumie balonowej.

– Jasne, tato.

Hayden był mistrzem w dochowywaniu sekretów. Wciąż nie powiedział tacie, że w poprzedni weekend podczas zakupów, mama kupiła sukienkę, która, jak to sama określiła ''Była zbyt droga, aby mogła powiedzieć o tym tacie.'' Tak, jak jej wówczas obiecał, nie pisnął o tym nawet słowa.

Ruszyli w drogę powrotną do zaparkowanego kilkanaście metrów dalej samochodu.

Śnieg spadał z czarnego nieba drobnymi, ledwie widocznymi płatkami, które połyskiwały w żółtym świetle ulicznych lamp. Nawet pomimo stosunkowo późnej pory i pogodzie raczej nie sprzyjającej do opuszczenia ciepłego mieszkania, minęli wielu spacerowiczów.

– Tato? – zapytał w pewnej chwili Hayden.

– Tak?

– Od zawsze wiedziałeś, że zostaniesz prawnikiem?

Oliver Sanclair spojrzał na swojego syna z góry. Marszcząc ciemne brwi w geście zamyślenia, odpowiedział:

– Tak sądzę.

– Mhm.

– To w porządku, jeżeli jeszcze nie wiesz, kim chcesz być w przyszłości. Nie dorastaj zbyt szybko, Haydenie.

– Dlaczego nie?

– Bo gdy ty dorośniesz, ja się zestarzeję. No i nie będę już tak łatwo dawał się namówić na lody w środku zimy.

Chłopiec zareagował na słowa taty grymasem niezadowolenia, który z kolei wywołał u Olivera lekki uśmiech. W sercu mężczyzny zrodził się natomiast zalążek bólu. Sam był dzieckiem zbyt krótko i nie chciał, aby Haydena spotkał podobny los.

– Wiem, kim chcę zostać, tato – oznajmił niespodziewanie.

– Doprawdy?

Oliver spodziewał się, że jego syn zapragnie, podobnie jak on sam, związać swoją przyszłość z prawem lub zostać piłkarzem jednej z drużyn piłkarskich, których plakaty zdobiły ściany jego pokoju. Nie krył więc zdziwienia, gdy chwilę później nadeszła odpowiedź:

– Zostanę fortepianistą!

Mężczyzna nie zdołał powstrzymać pełnego rozbawienia uśmiechu, który samoistnie zagościł na jego zwykle poważnej i niewzruszonej twarzy.

– Fortepianistą? – powtórzył.

– Tak. Będę grał na fortepianie.

– Więc zostaniesz pianistą – poprawił go.

– Przecież właśnie to powiedziałem. Nie słuchasz mnie, tato! – oburzył się.

Oliver Sanclair skrzyżował dłonie za plecami. Niekiedy dostrzegał w Haydenie o wiele więcej samego siebie, niż mógłby podejrzewać.

Zbliżali się już do zaparkowanego przy ulicy białego porsche.

Śnieg zaczynał sypać z nieba coraz mocniej, okalając pobliskie ławki białym puchem.

– W takim razie, gdy zagrasz swój pierwszy koncert, zajmę miejsce w rzędzie najbliżej sceny i będę klaskał najgłośniej ze wszystkich.

Hayden spojrzał na tatę i zapytał:

– Obiecujesz?

– Tak, Haydenie. Obiecuję.

Po tych słowach ruszyli w dalszą drogę przez zaśnieżone ulice Nowego Jorku.

W tamtej chwili żaden z nich nie miał pojęcia, że tych kilka złożonych pochopnie obietnic, kryło w sobie nieprawdopodobnie wielką moc, która miała pociągnąć za sobą nie tylko żal i smutek, ale przede wszystkim – skryte głęboko w sercu małego chłopca pełne śmiałości marzenie.


----

Sid Luckman Field – boisko do piłki nożnej na Brooklynie, w Nowym Jorku.

New York Jets – zawodowy zespół footballu amerykańskiego z siedzibą w New Jersey.

Lincoln Center – kompleks budynków znajdujący się w obrębie dzielnicy Lincoln Square na Manhattanie. W jego skład wchodzą m.in.: Filharmonia nowojorska, Metropolitan Opera i New York State Theater.

Petrof – wywodzące się z Czech przedsiębiorstwo produkujące fortepiany, które działa od 1864 roku. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro