Rozdział 7

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Jedno nie całkiem zepsute serce


Kiedy Flora stanęła na chodniku przed wejściem do budynku z narzuconą na ramiona nieco za dużą krótką z czarnego dżinsu, po raz pierwszy pomyślała o tym, że nigdy wcześniej nie była na żadnej imprezie. Nie licząc balu halloweenowego w przedszkolu, kiedy to przebrała się w niezbyt straszną księżniczkę Disneya, aby po zaledwie godzinie wrócić do domu z płaczem, bo Ted Herleys ze starszej klasy pociągnął ją za włosy.

W liceum, choć nie lubiła się do tego przyznawać, była typem kujonki z nosem wiecznie utkwionym w książkach, podręcznikiem w dłoni i wieczorami spędzonymi w towarzystwie notatek, definicji i zagadnień. Nie miała zbyt wielu znajomych, ale samotność nigdy nie stanowiła dla niej problemu.

Dlaczego więc tym razem zrezygnowała ze spokojnego wieczoru z serialem i czymś niezdrowym do jedzenia? Bo wiedziała, że jej mama miała rację. Mogła tkwić na kanapie i użalać się nad sobą albo wykorzystać ten czas i sprawić, że po raz pierwszy, od kiedy zjawiła się w Nowym Jorku, nie będzie niczym się zamartwiać.

Na jej widok Edwin zdjął z głowy czapkę i skinął na znak powitania.

– Pracuje pan tutaj dwadzieścia cztery na dobę? – zapytała. – Gdy wychodziłam rano na uczelnię, też pan tutaj był.

Mężczyzna z powrotem umieścił czapkę na swojej głowie.

– Nie, panienko. Wziąłem dodatkową zmianę, bo zbieram na skrzypce dla wnuka. Wyrósł już z poprzednich, a rodzice uważają to za niepotrzebny wydatek. Chyba nie dostrzegają, jak wielki ma talent.

Choć na twarzy Flory zagościł uśmiech, w jej sercu zatlił się ból. Nie mogła zrozumieć, jak rodzice byli w stanie odwrócić się od własnego dziecka i nie pomóc mu spełniać marzeń. W takich chwilach uświadamiała sobie, jak wielkie tak naprawdę miała szczęście. Zawsze mogła liczyć na swoich rodziców.

– Pana wnuk ma szczęście, że jest pan jego dziadkiem – odpowiedziała, sprawiając, że Edwin uśmiechnął się z wdzięcznością.

Przy chodniku zatrzymał się stary, zielony range rover. Przednia szyba opadła, ukazując uśmiechniętą twarz Jocelyn.

– Muszę już iść. – Zwróciła się do mężczyzny.

– Udanego wieczoru, panienko Sharman.

– Wzajemnie, panie... – zamilkła, uświadamiając sobie, że nigdy dotąd nie poznała jego nazwiska.

– Mów mi po prostu Edwin – powiedział.

– Wzajemnie, Edwinie.

Flora wsiadła do samochodu i niemal natychmiast została wciśnięta pomiędzy dwie niezwykle podobne do siebie istoty – te same jasne włosy, niebieskie oczy, pełne usta i identyczne sukienki, z tą jednak drobną różnicą, że jedna była czerwona, a druga granatowa.

Obie dziewczyny w tej samej chwili pochyliły się w stronę Flory, unosząc kosmyki jej długich włosów.

– Wcale nie wygląda na wariatkę, no nie? – zapytała jedna.

– Ani trochę – odpowiedziała druga.

Jocelyn zerknęła na brunetkę zza kierownicy.

– To bliźniaczki Olsen, tylko w nieco uboższej wersji. Zwykle nie są aż tak bezpośrednie. Po prostu bardzo chciały cię poznać, gdy usłyszały, że to ty w poniedziałek...

– Napadłaś na młodego Sanclaira – dokończyła jedna z nich. Ta w czerwonej sukience.

– Na nikogo nie napadłam – odpowiedziała, marszcząc brwi. – Po prostu...

– Nie musisz nic mówić. Cała szkoła już o tym słyszała. – Machnęła dłonią. – Ale nie martw się. Wszyscy zaraz o tym zapomną. Gdy tylko ktoś inny zrobi z siebie idiotę.

– Zamknij się – warknęła bliźniaczka w granatowej sukience, po czym dotknęła ramienia Flory. – Izy to idiotka. Czasami jej mózg nie nadąża za słowami, które opuszczają jej usta. Jestem Imogen.

– Flora – mruknęła. – Naprawdę wszyscy o mnie mówią?

– Tak – odpowiedziała ze współczuciem. – Ale Izy ma rację. Na uczelni średnio co tydzień wybucha jakaś afera. Zanim się obejrzysz, nikt nie będzie pamiętał o twojej małej wpadce.

Flora zdobyła się na uśmiech. Sama do końca nie wierzyła, że to będzie aż tak proste.

– Dokąd właściwie jedziemy? – zapytała.

Jocelyn spojrzała na nią w lusterku i uśmiechnęła się tajemniczo. Zdążyły już ominąć nowojorskie korki i skierować się w stronę Manhattan Bridge, który nawet z oddali zapierdał dech w piersiach.

– Byłaś kiedyś na West Village, Sharman? – zapytała.

– Nie. Nigdy.

Izy i Imogen spojrzały po sobie. Druga z nich pośpieszyła z wyjaśnieniem:

– Jeżeli istnieje w tym mieście jakieś miejsca, w którym studenci mogą grzeszyć do woli, West Village, z całą pewnością jest jednym z nich.

Flora odnalazła w lusterku spojrzenie Jocelyn i po raz pierwszy pomyślała o tym, że być może tego wieczoru powinna jednak zostać w mieszkaniu.

– Nie martw się, Sharman. Jestem pewna, że to miejsce skradnie twoje serce.

– Tak – zgodziły się jednogłośnie bliźniaczki.

Jocelyn dodała z uśmiechem:

– A potem już nigdy więcej go nie odzyskasz.

Niespełna kilkanaście minut później Flora na własne oczy przekonała się, jak bardzo West Village różniło się od zatłoczonego i gwarnego Manhattanu. W wąskiej uliczce wciśniętej pomiędzy brukowane, ustawione w szeregu kamienice, w której zaparkowała Jocelyn, nie sposób było spotkać żywego ducha.

Aż trudno było uwierzyć, że wciąż znajdowała się w Nowym Jorku.

– To tutaj? – zapytała, wysiadając z auta.

W tej samej chwili pojęła, że krótka spódniczka i cienki sweterek nie były dobrym pomysłem. W ciągu kilkudziesięciu minut, jakie spędziła w aucie, temperatura znacznie spadła. A może to po prostu to miejsce, zapominane, puste i tajemnicze, sprawiało wrażenie dziwnie chłodnego?

– Nie, ale resztę musimy pokonać na własnych nogach – oznajmiła Jocelyn, wrzucając kluczyki do małej torebki. – Tam, dokąd idziemy, wiedzie tylko jedna droga.

Racząc ją tylko tymi słowami, dziewczyna ruszyła wąską uliczką. Flora powiodła za nią, w ciszy słysząc jedynie chlupot wody, gdy w mroku jej buty natrafiały na kałuże i przyciszone głosy Izy i Imogen, które nieustannie o coś się spierały:

– Od początku mówiłam, że czerwień to mój kolor, a nie twój.

– Wyglądasz w nim jak niedojrzała truskawka.

– Więc ty też tak wyglądasz, kretynko. Zapomniałaś, że jesteśmy identyczne?

Idąc za Jocelyn, Flora zerkała w puste okna starych kamienic. Tylko w kilku z nich, jakby nieśmiało i bojaźliwie, paliły się światła małych lampek. Pozostała część mieszkań albo była porzucona albo niezamieszkała.

Sharman pomyślała o tym, jak bardzo różne od siebie oblicza posiadało to miasta. Na Manhattanie każda ulica zdawała się tętnić życiem. W metrze z trudem można było natrafiać na wolne miejsce, nawet nie w godzinach szczytu. Wszędzie krążyli ludzie, wiecznie zabiegani, spóźnieni i zajęci. Ale tutaj... tutaj wszystko było takie spokojnie. Ciche i wolne.

Przystając, Flora uniosła wzrok i spojrzała na nocne niebo. Niczym plama czarnego atramentu wisiało nad szczytami kamiennych budynków. Wśród tej czerni, nawet gdy wytężyła wzrok, nie dostrzegła jednak ani jednej gwiazdy. Nawet tutaj ich nie było.

– Pośpiesz się, Sharman! – zawołała do niej Jocelyn, która sama, ku zaskoczeniu Flory, stała przy wyciętym w płocie z metalowej siatki otworze. Był na tyle duży, że dorosły człowiek bez problemu zdołałby przedostać się na drugą stronę.

Izy i Imogen zdążyły już przez niego przejść.

Jocelyn przytrzymała kawałek siatki, gdy Flora zbliżyła się do płotu.

– Śmiało – zachęciła ją.

Flora spojrzała na czekającą na nią po drugiej stronie pustkę i ciemność. Co złego właściwie mogło ją tam spotkać?

Nie chcąc tracić czasu na analizowanie pytania, na które i tak nie znała odpowiedzi, schyliła głowę i przeszła przez ogrodzenie. Zaledwie sekundę po tym, jak poczuła, że stanęła w wysokiej trawie, Jocelyn chwyciła jej nadgarstek i pociągnęła ją za sobą.

Z każdym kolejnym postawionym krokiem, Flora była w stanie dostrzec coś więcej niż mrok. Gdy jej wzrok częściowo przywyknął do ciemności, zobaczyła zarysy wysokich drzew. Po chwili minęła spróchniałą, starą ławkę.

Jocelyn przyprowadziła ją do... parku?

– Jocelyn...

– Ci... – Zerknęła na nią przez ramię, przykładając palec do ust. – Chcesz, żeby duchy nas usłyszały?

– Duchy? – Flora zmarszczyła brwi.

– Nawiedzony stary teatr to idealne miejsce dla zbłąkanych dusz. Studenci stanowią ich idealną definicję.

– O czym... – Słowa utkwiły w połowie drogi do jej ust, gdy dostrzegła ogromny budynek w oddali.

Nagle miała przed oczami kadr żywcem wyjęty z jednej z upiornych powieści Stephena Kinga – mroczny, zapierający dech w piersiach i zarazem tak nieprawdopodobnie fascynujący. Budowla przypominała gotycki kościół połączony z zabytkowym pałacem. Jedna z dwóch wysokich wieżyczek zachowała się jednak tylko w połowie. Większość okien była powybijana, nie licząc tylko tych na wyższych piętrach.

– Wiele lat temu to miejsce nie było tak martwe, jak teraz – wyjaśniła Jocelyn, wciąż trzymając jej nadgarstek i prowadząc ją w kierunku wejścia. Minęły je, bowiem główne drzwi były zaryglowane drewnianymi deskami. – W latach osiemdziesiątych jakiś cholernie bogaty stary człowiek prowadził tutaj teatr. Podobno najbogatsi ludzie z całego miasta zjeżdżali się tutaj w każdy weekend, aby oglądać wystawiane przez niego przedstawienia.

Dostały się do wnętrza budynku przez jedno z wybitych okien na piętrze. To właśnie wtedy spotkali pierwszą żywą duszę w tym upiornym miejscu. Wysoki chłopak, którego twarz z trudem można było dostrzec, najwidoczniej rozpoznał Jocelyn i przepuścił je dalej.

– W 1994 wybuchł pożar. Nikt nie zginął, ale podobno właściciel poprzysiągł, że już nigdy więcej nikt nie przestąpi progu tego domu. Legenda głosi, że pewnej nocy rzucił się z jednej z wierz. Od tamtego czasu to miejsce powoli umiera.

– To straszne.

– Nie martw się, Sharman. – Posłała jej uśmiech w mroku. – To przecież tylko legenda. Przerażająca, ale tylko legenda. – Wzruszyła ramionami, prowadząc Florę szerokimi korytarzami. – Co roku, w każdy pierwszy weekend zimowego semestru, studenci kilku uczelni spotykają się tutaj, aby wspólnie rozpocząć kolejny rok studiów. Trzecioklasiści ze szkoły aktorskiej przez całe wakacje przygotowują spektakl, aby móc go tej nocy wystawić. Wybierają jeden ze znanych, literackich utworów, a potem kompletnie zmieniają większość wydarzeń i zakończenie. – Uśmiechnęła się. – To tutaj.

Flora przeszła za Jocelyn przez czerwoną kotarę i w jednej chwili z zaciemnionych korytarzy przeszła do niebotycznie dużej sali teatralnej. Scenę oświetlono prowizorycznymi świecami ustawionymi na połamanych krzesłach.

Większość siedzeń na widowni już kompletnie wyblakła. Znaczna część z nich miała w sobie dziury i gąbka, którymi były wypełnione, wypływała na powierzchnię.

– Tędy. Widzę Izy i Imogen.

Jocelyn pociągnęła Florę w kierunku trzeciego rzędu.

– Wybrałyśmy idealne miejsca. – Imogen zabrała torebkę z siedzenia, aby Flora mogła je zajęć.

– Jak zawsze – mruknęła Izy, sprawiając, że jej siostra przewróciła oczami.

– Co wystawiają w tym roku? – zapytała szeptem Flora.

– To tajemnica – odpowiedziała Imogen. – Nikt aż do samego końca nie wie.

Flora rozejrzała się dookoła. Jedynym względnie oświetlonym punktem sali była właściwie tylko scena. Poza nią, wszędzie panował mrok.

Gdy na deski teatru wszedł ubrany w długą, czarną szatę człowiek o poważnej twarzy, wszystkie szepty w jednej chwili zamilkły. Chłopak spokojnym spojrzeniem powiódł po widowni, aby wreszcie donośnym głosem zacząć:

– W pięknej Weronie, w czasach tak odległych, iż większość ludzi myślała jeszcze, że ziemia jest płaska, żyły dwa miłujące się rody. Łącząca ich przyjaźń była tak wielka i trwała, iż pewnego dnia, przy odrobinie taniego wina, wspólnie doszli do porozumienia, z którego jasno wynikało, że ich najmłodsze i zaraz najmniej bystre dzieci, powinny związać razem swą przyszłość. Tak oto, Julia Kapulet i Romeo Monteki, pobrać się zmuszeni zostali. A wiedzieć musicie tylko tyle, że od zawsze szczerze się ta dwójka nienawidziła. – Z tymi słowami ciężka czerwona kurtyna na powrót się zasunęła.

Jej poły rozsunęły się kilka sekund później, ukazując dwie postacie – Julię i Romea.

– Romeo! Czemuż ty jesteś Romeo! – zawołała śpiewnie Julia. – Z wszystkich poczciwych kandydatów do ożenku, akurat ciebie wybrać dla mnie musieli! Jeżeli to nie pech, nie wiem czymże to jest! – Załkała, chowając piękną twarz w drżących dłoniach.

Romeo postawił ku niej niepewny krok, jednak zamarł, z dłonią wyciągniętą w stronę dziewczyny, jakby dopiero wówczas pojął, że rzeczywiście chciał jej dotknąć. Deski zaskrzypiały upiornie pod naciskiem jego buta.

– Och, Julio! – zawtórował. – I ja radością nie pałam, iż to właśnie ty mą żoną wybraną zostałaś! – Odwrócił gwałtownie głowę i spojrzał w górę, mrużąc powieki. Potem teatralnym gestem przyłożył dłoń do własnej piersi i westchnął ciężko. – Tyle pięknych panien... – Rozłożył ręce i objął jednym ruchem pierwsze rzędy. – ... przed sobą widzę. Oczy me niepocieszone, iż z najbrzydszą począć mi pozostanie.

Julia przewróciła oczami na te słowa.

– Och, Romeo, cóż my poczniemy!

– Zaakceptować nasz los okrutny musimy!

– Ale nie, nie musimy! – zawołała.

Romeo odwrócił głowę i spojrzał na Julię.

– Nie? – powtórzył. – Jak to, rodzina nasze przecież już zdecydowały.

– Sposób jeden istnieje, aby od tej decyzji uciec. Umrzeć musimy, Romeo!

– Umrzeć?! Czyżbyś oszalała, Julio?!

Julia postawiła ku niemu krok. Jej długa suknia zafalowała.

– Nie naprawdę. Nieprawdziwą truciznę przyjmiemy, a gdy w grobie nas pochowają, nocą się z niego wydostaniemy i rozchodząc się na dwie różne strony świata, już nigdy widzieć się nie będziemy musieli.

– Och, Julio! Plan obmyśliłaś genialny! Ale skąd truciznę fałszywą weźmiemy? – zapytał.

– Na moich barkach odpowiedzialność tę pozostaw, Romeo. Spotkajmy się nocą, w tym dokładnie miejscu, gdzie teraz stoimy, aby życie nasze wspólnie zakończyć.

Kiedy kurtyna znów opadła, aby unieść się po niespełna minucie.

Tym razem Romeo i Julia mieli na sobie podobne czarne płaszcze.

– Zdobyłaś truciznę? – zapytał.

Julia wyciągnęła dwie fiolki zza płaszcza. Wręczyła jedną z nich swojego narzeczonemu.

– Wiedz, droga Julia, że umrzeć z tobą, nawet nieprawdziwie, to moje największe przekleństwo.

– I mi dokonać żywota przy tobie, mój Romeo, nie jest miło. Ale nie mówmy tyle, czas nas nagli! Zaraz zacznie świtać, znaleźć nas muszą rankiem!

– Kiedy ze snu się zbudzimy? – zapytał pośpiesznie.

– W nocy. Wtedy uciekniemy.

Romeo skinął, po czym, podobnie jak Julia, wyjął korek z fiolki i opróżnił ją do samego dna. Po chwili oboje osunęli się na ziemię.

W sali zapadła cisza. Nikt nie odważył się jej przerwać przez długie sekundy. I gdy przedstawienie zdawało się dobiec końca, Julia poderwała się gwałtownie, wyglądając, jakby właśnie przebudziła się z drzemki. Potem wstała z uśmiechem i otrzepała sukienkę z kurzu.

Spojrzała na leżącego wciąż Romea i kręcąc głową, wypowiedziała ostatnie zdania spektaklu:

– Idiota – prychnęła. – Czy naprawdę, mój Romeo, sądziłeś, że przez ciebie porzucę własną rodzinę? Przez rozum swój niewielki, nie pojąłeś wnet, że prawdziwą truciznę w swej fiolce miałeś.

Dookoła rozległy się oklaski.

Dopiero wtedy Flora zorientowała się, że przez cały ten czas nawet na moment nie oderwała wzroku od sceny. Z uśmiechem rozbawienia na twarzy, spojrzała na Jocelyn.

– To było świetne.

– A nie mówiłam? Rok temu wystawili Mistrza i Małgorzatę. Żałuj, że tego nie widziałaś. – Chwyciła nadgarstek Flory. – Chodźmy, teraz czas na najlepsze...

– To nie było najlepsze? – zapytała.

– Och, Sharman. To tylko przedsmak.

Hayden nie dostrzegł jej od razu. Stało się to dopiero krótko po tym, jak Julia zabiła Romea. Odwrócił wówczas wzrok od sceny, kompletnie nie słuchając terkoczącej tuż obok jego ucha Bree, która, jak zwykle nie miała niczego mądrego do powiedzenia.

Właśnie wtedy zobaczył Florę Sharman. Siedziała w jednym w pierwszym rzędów, więc światło ustawionych na krzesłach świec, nieśmiało oświetlało jej twarz, a tę, gdy tylko przedstawienie dobiegło końca, przyozdobił uśmiech tak szczery i beztroski, że Sanclair mimowolnie się skrzywił.

Wiedział, że nie powinien zawracać sobie nią głowy. Ale ilekroć tracił czujność, jego myśli nieustannie powracały do słów, jakie wypowiedziała tamtego dnia, gdy ujrzał ją po raz pierwszy. Wspominał uśmiech, który dostrzegł na jej twarzy, kiedy się odwrócił. Powracał pamięcią do wszystkich pięknych rzeczy, jakie mówiła o jego grze. I mimo że przecież nie miały one większego znaczenia, nie potrafił tak po prostu pozbyć się ich z pamięci.

I choć przecież były to tylko słowa, Hayden nigdy wcześniej nie usłyszał niczego podobnego. Nikt nigdy nie skomentował jego gry. Nikt nigdy nie chciał jej słuchać. Nawet w smętne wieczory w Sleepy Hallow, gdy stoliki były zapełnione, wśród gości nie znalazła się choćby jedna osoba, która przystanęłaby na moment, aby posłuchać granej przez niego melodii.

Aż do dnia, w którym Flora Sharman pojawiła się w Nowym Jorku.

– Idziemy?

Głos Bree przedarł się przez plątaninę jego myśli. Hayden zmarszczył brwi. Flora zniknęła, podobnie jak towarzyszące jej trzy dziewczyny, których imion nie znał.

Kiedy odwrócił głowę, blondynka stała tuż nad nim, poprawiając materiał obcisłej sukienki.

– Pytałam, czy idziemy. Zaraz zaczyna się impreza. Nie słuchałeś mnie?

Hayden nigdy jej nie słuchał.

Wstał bez słowa i ruszył za Bree w kierunku podscenia. Imprezy organizowane na początku każdego roku akademickiego zawsze wyglądały tak samo – zaczynały się przedstawieniem, a kończyły albo przyjazdem policji albo jakąś bójką. Hayden nigdy nie lubił brać w nich udziału i choć uważał je za niepotrzebną stratę czasu, Bree za każdym razem jakimś cudem zdołała go namówić.

Mimo wszystko lubił to miejsce. W czasach swojej światłości, musiało być świadkiem nieprawdopodobnie pięknych scen i widowisk. Nawet teraz, martwe i zapomniane, wciąż skrywało w sobie odrobinę magii.

Ktoś wcisnął w rękę Haydena butelkę piwa, poklepał go po plecach i życzył dobrej zabawy. Nie znał większości z tych, którzy posyłali mu uśmiechy, gdy przedzierał się przez tłum. Ale wszyscy znali jego.

Noszenie nazwiska Sanclair wiązało się z masą przywilejów. Nigdy nie musiał o nic prosić, aby to dostać. Profesorowie na uczelni zawsze traktowali go łagodniej niż innych studentów. Nie musiał martwić się o przyszłość. Nie musiał szukać przyjaciół ani znajomych. Gdziekolwiek by się nie obejrzał, zawsze znalazł się ktoś, kto rozmawiał z nim tak, jakby znali się od lat, mimo że on nie nawet nie potrafił sobie przypomnieć imienia osoby, którą właśnie miał przed sobą.

Wszyscy go znali i jednocześnie nikt nie miał pojęcia, kim był Hayden Sanclair.

– Och, czy to nie nasza mała Sharman?

Na dźwięk słów, które opuściły usta Bree, Hayden odwrócił wzrok. Minęła dłuższa chwila, nim odnalazł ją w tłumie. Stała kilka metrów dalej i podobnie jak on, tylko dla zachowania pozoru trzymała w dłoni butelkę piwa.

– Od kiedy pierwszaki mają tutaj wstęp? – prychnęła, marszcząc brwi w typowy dla siebie sposób. A to nigdy nie zwiastowało niczego dobrego. – Może przekonajmy się, jak mocną ma główkę, hm?

– Odpuść, Bree.

– Nie bądź taki sztywny, Sanclair – rzuciła i jakimś cudem w mgnieniu oka udało jej się zdobyć nową butelkę.

Wolną dłonią wyjęła z kieszeni małą, nieopisaną buteleczkę. Hayden wiedział, że wypełniający ją przezroczysty płyn był w istocie wódką. Bree praktycznie zawsze miała ją przy sobie i czasami sięgała po nią nawet podczas zajęć, kompletnie nie przejmując się tym, że przecież ktoś mógł ja przyłapać.

Podobnie jak Sanclair, nazwisko Bundy, które dziewczyna odziedziczyła po swoim dziadku, jednym z najbardziej cenionych prawników w Nowym Jorku, niosło za sobą wiele przywilejów.

W przeciwieństwie do Haydena, Bree nie krępowała się, aby do woli z nich korzystać. Była, co prawda, niezwykle bystra i gdyby tylko odrobinę się wysiliła, aby ową bystrość wykorzystać, z całą pewnością w przyszłości stałaby się niesamowitym prawnikiem. Ale Hayden niestety nie wróżył jej świetlanej kariery. Znane nazwisko było w stanie wiele ułatwić, ale w sądzie nie miało większego znaczenia.

– Nie patrz tak na mnie – fuknęła pod nosem.

– Po prostu dziwię się, że marnujesz czas na nic nieznaczących pierwszoroczniaków – rzucił bez cienia emocji w aksamitnym głosie.

– A ja dziwię się, że tak łatwo jej odpuściłeś...

– Nie odpuściłem – wtrącił. – Nie lubię zaprzątać sobie głowy ludźmi, którzy nie mają znaczenia. I tobie radzę zrobić to samo.

Bree przewróciła oczami.

– Nie martw się, nasza mała Sharman skończy z kacem, być może nawet moralnym. – Wlała wódkę do butelki, po czym spojrzała na Haydena z uroczym uśmiechem – Nic jej się nie stanie.

Sanclair uniósł wzrok i spojrzał na Florę Sharman w dokładnie tej samej chwili, w której dziewczyna głośno się zaśmiała. Jak przez mgłę dostrzegł tylko, że Bree gestem ręki przywołała jednego z chłopaków z drugiego roku i wykorzystując swój urok osobisty, poleciła:

– Dopilnuj, żeby tamta dziewczyna to wypiła, jasne?

Jocelyn miała rację – to miejsce skradło serce Flory. Od kiedy przeszła przez dziurę w płocie, ani razu nie pomyślała o tragicznym tygodniu, jaki miała za sobą. O tęsknocie za rodziną. O tym, jak daleko od domu właśnie się znajdowała. O samotności i marzeniach, które, skonfrontowane z rzeczywistością, nie wydawały się już tak samo piękne.

Jocelyn wcisnęła w jej dłoń butelkę piwa, wyjaśniając:

– Najtańsze, jakie tylko można gdziekolwiek kupić, ale ujdzie.

Flora odpowiedziała:

– Nie piję.

– Większość z nas nie piła, gdy zaczynała studia. – Rozłożyła ręce. – Rozejrzyj się.

Sharman przesunęła wzrokiem po stojących w pobliżu osobach. Nie dostrzegła nikogo bez butelki z piwem. Nie natrafiła też na żadną znajomą twarz, choć w gruncie rzeczy w ciągu ostatnich dni nie miała okazji poznać nikogo oprócz Jocelyn i bliźniaczek, które teraz gdzieś przepadły.

– Widzisz tamtego chłopaka w niebiesko–białej bejsbolówce? – Jocelyn przystanęła tuż obok starych, drewnianych schodów, które chyba prowadziły prosto na scenę. – To Dan.

Flora dopiero po kilku dłuższych sekundach odnalazła Franka. Stał kilka metrów dalej, swobodnie opierając jedno ramię o ścianę. Przez szerokie barki, jasne włosy i hollywoodzki uśmiech wyglądał jak większość stereotypowych dzieciaków, które w szkole średniej są kapitanami drużyny bejsbolowej, na studiach poznają swoją przyszłą żonę, a potem otwierają własną firmę i kupują duży dom na przedmieściach.

– Dan Simmons. Siedzę za nim na angielskim. Od jakiegoś czasu próbuję do niego zagadać.

– Od jak dawna?

– Od... – Jocelyn zmarszczyła brwi. – Od roku.

Flora otworzyła nieco szerzej oczy, nawet nie próbując ukryć zdziwienia. Jocelyn nie wyglądała na kogoś, kto miałby problem, aby jako pierwszy rozpocząć rozmowę. Zawsze sprawiała wrażenie, jakby doskonale wiedziała, co powinna powiedzieć lub jak się zachować.

– Powinnaś do niego podejść.

– Teraz?

Flora skinęła.

– Mój dziadek zawsze powtarza, że jeżeli zbyt długo czeka się na odpowiedni moment, nawet nie zorientujemy się, gdy on przemknie nam tuż przed nosem.

Jocelyn uśmiechnęła się na te słowa.

– Twój dziadek wydaje się super gościem. Koniecznie muszę go poznać.

– Tak. Jest świetny. – Ruchem głowy wskazała miejsce, w którym stał Dan Simmons. – Śmiało. Być może to jest właśnie twój odpowiedni moment.

Jocelyn nabrała w płuca głęboki wdech i uniosła wyżej podbródek, zupełnie jakby właśnie przygotowywała się do bitwy. Następnie podała Florze swoje piwo.

– Potrzymaj.

I ruszyła pewnym krokiem przed siebie.

Nagle stało się to, przez co Flora nigdy wcześniej nie chodziła na imprezy – została zupełnie sama, na dodatek z dwoma butelkami piwa i kompletnie nie wiedziała, co powinna zrobić. Stanie w miejscu wydawało jej się czymś dziwacznym, a podejście do kogoś i zaczęcie rozmowy – cholernie trudne i krępujące.

Najpierw postanowiła pozbyć się alkoholu – odłożyła butelki na jeden z wyższych stopni starych schodów i niemal natychmiast poczuła się odrobinę lepiej. Potem zerknęła w kierunku Jocelyn i uśmiechnęła się, widząc, że dziewczyna rozmawiała z Danem Simmonsem.

Tak, to zdecydowanie był jej odpowiedni moment.

– Hej, piękna.

Istniał taki rodzaj duszącego uczucia, dla którego określenie ''zażenowanie'' zdawało się niewypowiedzianie śmieszne i marne. Stanowiło mieszankę skrępowania, obrzydzenia i rozbawienia jednocześnie. Właśnie tak poczuła się Flora, gdy zorientowała się, że owe słowa były skierowane właśnie do niej.

Odwróciła głowę i napotkała spojrzenie chłopaka, który stał teraz tuż obok niej. Był niewiele wyższy od niej samej i miał na sobie skórzaną kurtkę i jasne dżinsy. Brązowe, długie mniej więcej do linii szczęki włosy, założył niedbale za prawe ucho. Żuł gumę w nonszalancki, bardzo głośny sposób.

Flora z trudem powstrzymała chęć skrzywienia się.

– Stoisz tutaj sama? – zapytał.

– Nie – odpowiedziała. – Z przyjaciółką, ale ona stoi teraz na drugim końcu pomieszczenia, bo lubimy do siebie krzyczeć, gdy rozmawiamy.

Chłopak parsknął udawanym śmiechem.

– To żart, co nie? – Podciągnął nosem. – Jestem Jared, a ty jesteś...

– Niezainteresowana – wtrąciła.

Jared zmierzył ją oceniającym spojrzeniem. Wydawał się nie zrozumieć zawartej w jej słowach aluzji. Albo więc był idiotom albo pewność siebie kompletnie zaćmiła mu mózg.

– Posłuchaj, Niezainteresowana. Zobaczyłem, że stoisz tutaj zupełnie sama, a ja nie jestem typem gościa, który zostawia damy w opałach.

– Nie wyglądasz na księcia z bajki – mruknęła, podobnie jak on chwilę wcześniej, mierząc go wzrokiem od dołu do góry.

Chłopak zmarszczył brwi. Nagle nie był się już tak pewny, jak chwilę wcześniej.

– Dla ciebie mogę zostać kimkolwiek tylko chcesz.

Flora tym razem nie zdołała powstrzymać grymasu, jaki cieniem rzucił się na jej twarz. Nic nie obrzydzało jej bardziej niż sok jabłkowy, gorące letnie poranki i mężczyźni, których ktoś wychował w przekonaniu, że na każdą kobietę działały podobne tanie sztuczki.

– Przyniosłem dla ciebie piwo – wtrącił, zanim zdołała po raz kolejny dać mu do zrozumienia, że nie była jedną z dziewczyn, które uda mu się tego wieczoru oczarować swoim prostackim humorem.

– Dzięki, ale nie piję alkoholu.

– Daj spokój. – Wzruszył ramionami. – Każdy tutaj pije.

– Ale ja nie...

Jared podsunął jej butelkę niemal pod sam nos.

– To pomoże ci się rozluźnić. Jesteś strasznie spięta.

Flora cofnęła się o krok, gdy Jared się do niej przybliżył, coraz nachalniej podsuwając jej butelkę. Nieprzyjemnie mocny zapach chmielu przyprawił ją o mdłości.

– Ja naprawdę...

– To tylko piwo, mała...

– Powiedziała: ''Nie''. – Głos, który wdarł się pomiędzy nich, nie należał ani do Jareda, ani tymbardziej do Flory. Był jak powiew chłodnego wiatru, w jednej chwili ostudził atmosferę i sprowadził wszystkich na ziemię.

Flora dostrzegła, że stojący przed nią chłopak zmarszczył brwi i zerknął przez ramię, na człowieka, z którego ust padły te słowa. Od góry do dołu ubrany w czerń, niczym jakiś upiór czyhający w ciemnościach, wydawał się nienaturalnie wysoki i szczupły. W pierwszej chwili go nie rozpoznała. Być może przez otaczający ich mrok, a może przez fakt, że w nawet najgorszym koszmarze nie ośmieliłaby się sądzić, że to właśnie Hayden Sanclair przyjdzie jej z pomocą.

Jared rozpoznał go jednak niemal od razu. Cofnął się o krok, a dłoń, w której trzymał butelkę piwa, swobodnie opadła.

– Zluzuj, Sanclair – Podniósł obie ręce w obronnym geście. – Tylko rozmawiamy.

Hayden powoli uniósł wzrok.

Serce Flory zabiło mocniej, gdy spojrzał na nią pociemniałymi ze złości oczami. Jego twarz wciąż jednak pozostawała bez wyrazu, choć w panującym dookoła półmroku, sprawiała wrażenie surowszej niż za dnia.

– To prawda, Sharman? – zapytał.

Flora powoli pokręciła głową, przełykając gulę w gardle.

– Nawet go nie znam.

Tych kilka słów wystarczyło, aby Sanclair przeniósł wzrok na Jareda. Ten, stojąc tuż przed brunetem, wydawał się jeszcze mniejszym, niż był w rzeczywistości. Cała pewność siebie, jaka jeszcze tak niedawno od niego biła, teraz gdzieś uciekła.

Tymczasem Hayden postawił krok w przód, skrzyżował dłonie za plecami i pochylając się, powiedział spokojnie:

– Zastanawiam się, w jaki sposób powinienem wytłumaczyć ci, co oznacza słowo: ''nie''. – Omiótł wzrokiem bladą twarz Jareda. – Mam kilka pomysłów i zapewniam, że żaden z nich ci się nie spodoba.

Flora przyglądała się tej scenie i nie mogła pozbyć się wrażenia, że gdzieś już ją kiedyś widziała. Być może w jakimś przerażającym horrorze Stephena Kinga albo w jednej z powieści Brama Stokera. Ale ten obraz nie był fikcją literacką. Był prawdziwy i zarazem tak dziwnie nierzeczywisty.

Hayden Sanclair, od góry do dołu ubrany w czerń, niczym postać żywcem wyjęta z literatury grozy, z tą swoją obojętną miną, spokojem w niewzruszonym głosie i groteską kryjącą się w czarnych oczach i Jared, przestraszony niczym małe bezbronne stworzenie zapędzone w róg klatki.

Flora nie potrafiła zdecydować, czy ten widok bardziej ją przerażał, czy fascynował.

Jared zaśmiał się nerwowo.

– Spokojnie, Sanclair. Chciałem tylko przywitać się z nową koleżanką...

– Sam odejdziesz, czy w tym też mam ci pomóc? – przerwał mu.

– Nie. Właściwie i tak miałem już spadać. – Zerknął przez ramię na Florę. – Sorry.

Dziewczyna zdobyła się na blady uśmiech.

Jared jeszcze raz spojrzał na Haydena, zanim nieporadnie nie wyswobodził się spod ciężaru jego bliskości, aby zaledwie sekundę później rozpłynąć się wśród tłumu innych studentów.

Sanclair powiódł za nim wzrokiem.

– Nie potrzebuję księcia na białym koniu...

– Tak – wtrącił i odwrócił ku niej twarz. – Widziałem, jak świetnie sobie radziłaś, Sharman.

Dziewczyna zmarszczyła brwi, odnajdując w jego głosie kpinę.

– Nie musiałeś mnie ratować.

– Nie jestem twoim księciem na białym koniu – odpowiedział.

– Wiem. Przypominasz raczej... – Zmierzyła go spojrzeniem. Dopiero wtedy dostrzegła, że miał na sobie czarny golf, czarne spodnie i czarny płaszcz. Wyglądał jak reklama zakładu pogrzebowego. – Chodzący koszmar wszystkich pięciolatków, których rodzice straszą strasznym panem, który ich porwie, gdy będą niegrzeczni.

Sanclair prychnął, a kącik jego ust nieznacznie drgnął ku górze.

– Czy to... – Flora postawiła ku niemu spory krok, robiąc to tak gwałtownie i niespodziewanie, że Hayden zdążył tylko cofnąć głowę, gdy dziewczyna stanęła na palcach i przekrzywiając głowę, przyjrzała się uważnie jego twarzy. – Nie. – Pokręciła głową, a w jej głosie rozbrzmiało rozczarowanie. – Już myślałam, że się uśmiechnąłeś, ale to tylko grymas. Czasami zapominam, że ludzie twojego pokroju nie potrafią się uśmiechać.

– Masz doprawdy dziwny sposób okazywania wdzięczności – zauważył.

Flora, wciąż się od niego nie odsuwając, uniosła wzrok i spojrzała prosto w jego oczy.

Czarne jezioro pozbawione dna. Bezgwiezdna, ponura noc. Atrament, który wydostał się z pióra. Nie była pewna, czym właściwie były.

Jej pełne wargi rozchyliły się, jakby zamierzała coś powiedzieć, ale zamarły, zanim jakiekolwiek słowo zdołało się przez nie wydostać.

– Czyżby zabrakło ci...

– Jaki miał tytuł? – zapytała.

Hayden zmarszczył brwi.

– Co?

– Utwór, który grałeś tamtego wieczora w Sleepy Hallow. Jaki ma tytuł?

Choć jej głos był niewiele wyraźniejszy od ciszy, Sanclair usłyszał każde z wypowiedziany przez nią słów.

Nikt nigdy wcześniej nie zapytał go o nic podobnego. Goście Sleepy Hallow mieli gdzieś, jakie piękne utwory danego wieczora akurat zdecydowały się zagrać jego dłonie. Większość z nich zapewne nawet nie wiedziała, kim był Chopin, Mozart czy Liszt.

Hayden przełknął z trudem, a potem, podobnie jak chwilę wcześniej Flora, rozchylił usta, aby odpowiedzieć na zadane przez nią pytanie. Zanim jednak wypowiedział te dwa słowa, ktoś w oddali krzyknął:

– Gliny!

Ostatnim, co udało mu się zobaczyć, zanim porwał go rozszalały tłum uciekających studentów, było przerażenie w oczach Flory Sharman.

Wszystko zadziało się zbyt szybko, aby Flora była w stanie w porę zareagować. Ktoś ją popchnął, sprawiając, że wpadła na stojącą tuż obok dziewczynę. Ta krzyknęła coś do niej, chwytając jej ramię i szarpnięciem wpychając ją za siebie. Ci sami ludzie, którzy jeszcze kilka minut wcześniej bawili się i śmiali, teraz przypominali rozszalałe zwierzęta za wszelką cenę szukające ucieczki.

A ona nawet nie pamiętała, w którą stronę znajdowało się wyjście. Rozglądając się dookoła, starała się odszukać Jocelyn albo którąś z bliźniaczek. Nie powinny się rozdzielać. Flora była teraz pewna, że nie powinna nawet znajdować się w tym miejscu.

Ktoś krzyknął tuż obok jej ucha:

– Z drogi!

Odwróciła się, chcąc odsunąć się na bok, ale ktoś znowu ją popchnął. Runęła na brudną podłogę, wydając z siebie zduszone strachem krzyknięcie. W plątaninie mijających ją ludzi, wśród echa krzyków, zdołała usłyszeć to jedno skierowane do niej słowo:

– Sharman.

Odwróciła głowę i ujrzała wyciągniętą ku niej męską dłoń o długich, smukłych palcach. Chwyciła się jej bez namysłu i już sekundę później stała na własnych nogach. Hayden Sanclair stał tak blisko, że niemal czuła, jak szybko biło w tej chwili jego serce.

– Jesteś cała? – zapytał.

Flora skinęła. Ściśnięte z przerażenia gardło nie pozwoliło jej wydobyć z siebie żadnego słowa.

Hayden pociągnął ją za sobą.

– Jocelyn – zdołała wydukać, zerkając przez ramię. – Nie mogę jej zostawić...

– Nic jej nie będzie – zapewnił. – Tobie też, jeżeli się ruszysz.

Flora odwzajemniła spojrzenie, którym ją obdarzył. Znów skinęła.

– Nie ważne, co by się stało, nie możesz mnie puścić, jasne, Sharman?

– Tak.

– Świetnie.

Nie protestowała, gdy zaczął prowadzić ją w zupełnie innym kierunku do tego, w którym biegła większość studentów. Nie wydusiła z siebie nawet słowa. I tylko raz zerknęła przez ramię. Dostrzegła światła policyjnych latarek przecinających mrok.

Wraz z Haydenem przecisnęła się przez niewielką przestrzeń pomiędzy schodami. Tuż za nią kryło się coś, co dawniej musiało być garderobą. W rogu niewielkiego pomieszczenia wciąż stała mała toaletka z ozdobnym lustrem oraz wyblakły parawan. Deski drewnianej podłogi skrzypiały złowieszczo, gdy biegli wąskim korytarzem. Na jego końcu znajdowało się wybite okno, dzięki któremu wydostali się na zewnątrz.

– Tędy. – Hayden odrobinę mocniej ścisnął drobną dłoń Flory.

Gdzieś w oddali rozbrzmiały krzyki policjantów. Światła latarek przecinały drzewa w parku, czyniąc go jeszcze bardziej przerażającym niż wydawał się, gdy Flora przemierzała go w całkowitych ciemnościach.

Co jakiś czas zerkała za siebie, mając nadzieję, że wśród biegnących w różną stronę studentów, uda jej się dostrzec jasne włosy Jocelyn. Ale z każdym kolejnym krokiem widziała już coraz mniej. W końcu nie potrafiła doszukać się już nawet policyjnych latarek ani niewyraźnych zarysów wysokich drzew.

Hayden wyprowadził ją na ulicę. Nie było to jednak to samo miejsce, w którym Jocelyn zostawiła swój samochód. Znajdowali się po przeciwległej stronie posiadłości. Wysokie kamienice zastąpiło kilka wciąż czynnych restauracji oraz bar, z którego wnętrza wypływał jazz.

– Wsiadaj, Sharman – polecił chłopak, gdy zatrzymali się przy czarnym chevrolecie.

– Ale... – Wydyszała z trudem. Hayden posłał jej twarde spojrzenie. Nagle uświadomiła sobie, że nie powinna się z nim spierać. – Okej.

Zajęła miejsce w obitym skórą fotelu i drżącymi dłońmi sięgnęła po pas. Natrafiła jednak tylko na kawałek urwanego materiału.

– To stary samochód – wyjaśnił Hayden.

Silnik wydał z siebie zduszone warknięcie, gdy Sanclair przekręcił kluczyk w stancyjce. Samochód zjechał z krawężnika i ruszył kamienną ulicą.

Flora oddychała tak ciężko, że zagłuszała nawet płynące z radia dźwięki.

– Cholera, Sharman. Uspokój się.

– Jak... – Zerknęła na niego, poruszając bezgłośnie ustami. – Najpierw włamałam się do zabytkowej posiadłości, potem uciekałam przed policją, a teraz wsiadłam do samochodu z zupełnie obcym człowiekiem.

– Brzmi jak całkiem udany wieczór – skomentował.

– Jak możesz być taki spokojny? – Zmarszczyła brwi. – To nie pierwszy raz, prawda?

– To zdarza się co roku. – Wzruszył ramionami. – Większość studentów uważa, że uciekanie przed policją to najlepsza część. Jeżeli uda im się kogoś złapać, zwykle wypuszczają go po godzinie.

Flora osunęła się w fotelu.

Dlaczego Jocelyn o niczym jej nie powiedziała?

– Gdzie mieszkasz?

– Co? – Odwróciła ku niemu wzrok.

– Gdzie mieszkasz, Sharman? – powtórzył. – Może nie jestem księciem na białym koniu, ale nie każę ci wracać do domu zupełnie samej.

Och.

– Na Greenwich Street.

W kieszeni jej płaszcza zawibrował telefon. Na ekranie pojawiła się natomiast wiadomość.

Jocelyn: Błagam, Sharman, powiedz mi, że cię nie zgarnęli.

Flora: Nic mi nie jest. Uciekłam. A co z tobą i bliźniaczkami?

Odpowiedź nadeszła niespełna minutę później.

Jocelyn: Zgarnęłam je po drodze. Gdzie jesteś? Podjedziemy po ciebie.

Opuszki palców Flory zatrzymały się tuż przed ekranem. Przygryzła wewnętrzną stronę policzka, po czym zdecydowała się odpisać:

Flora: Znajomy podrzuci mnie do domu.

Następnie wsunęła telefon do kieszeni i nabierając w płuca głęboki wdech, zamknęła oczy. Czuła jak bicie jej serca zaczyna wracać do normalności. Oddech także powoli się uspokajał.

Gdy po chwili uniosła powieki, pierwszym, co ujrzała, był Hayden Sanclair. Kosmyki jego czarnych włosów pod wpływem deszczu, na jaki natrafili po wyjściu z posiadłości, zakręciły się na końcach i opadły na jego czoło i skronie.

– Schlebiasz mi, Sharman – przerwał ciszę.

Flora drgnęła.

– Co?

– Przyglądałaś mi się.

– Nie.

Flora utkwiła wzrok w przedniej szybie. Nie mogła więc dostrzec, że, wbrew temu co sądziła, Hayden Sanclair potrafił się uśmiechać.

Patrzyła na rozświetlony w oddali Manhattan Bridge, na samochody, które mijali, na świecące się światła w mieszkaniach. Na ludzi pod parasolami na ulicach. I zrozumiała, że jej mama miała rację – Nowy Jork zaczynał żyć dopiero po zmroku.

Valse Sentimentale No.2

Flora oderwała wzrok od obrazu, jaki rozciągał się za pokrytą kroplami deszczu szybą.

– Utwór, który grałem w tamten wieczór to Valse Sentimentale No. 2 – powiedział i na moment odwracając wzrok, spojrzał prosto w jej oczy. – Podobał ci się?

– Tak – odpowiedziała. – Chyba nigdy nie słyszałam czegoś równie... – zamilkła, szukając odpowiedniego słowa. – Równie chłodnego, poruszającego i smutnego.

Kącik ust Haydena drgnął.

Spodobał mu się sposób, w jaki to opisała.

– To ten budynek po prawej – wskazała.

Sanclair zaparkował tuż przy chodniku. Przekręcił kluczyk w stacyjce, gasząc silnik. Gdy odwrócił wzrok, Flora obdarzyła go uśmiechem. Boleśnie szczerym i łagodnym.

– Dziękuję za... Za wszystko.

– Sharman – zatrzymał ją, gdy sięgnęła do klamki.

Dziewczyna spojrzała na niego przez ramię.

– Tak?

Hayden wiedział, że słowa, które zamierzał wypowiedzieć, nie były ani zbytnio przemyślane, ani tym bardziej nie mogły przynieść za sobą niczego dobrego. Ale i tak zdecydował się je powiedzieć. Być może był po prostu egoistą.

– Pomogę ci. – Zmarszczył brwi.

Ramiona Flory opadły.

– Porozmawiasz ze swoim ojcem? – zapytała.

– Nie, Sharman. Ma zasady, którymi się kieruje. Musisz udowodnić mu, że nie znalazłaś się tam przez przypadek, że zasługujesz, aby być w gronie studentów. Pomogę ci w tym.

– Nie zamierzałam cię szantażować – wyznała. – Nigdy bym tego nie zrobiła...

– Wiem.

– Więc dlaczego?

Hayden wzruszył ramionami.

– Być może nie jestem aż tak zepsuty, jak sądzisz.

Flora znów się do niego uśmiechnęła.

– Nie. Nie jesteś. – Znów sięgnęła do klamki i otworzyła drzwi.

– Jutro. O szóstej wieczorem. W bibliotece. Nie spóźnij się, Sharman.

– Mam na imię Flora – poprawiła go i wysiadła na chodnik.

– Wiem, Sharman.

Kąciki jej bladych ust ponownie zadrżały.

– Dobranoc, Haydenie – były to ostatnie słowa, jakie tamtego wieczoru do niego wypowiedziała.

Potem zamknęła drzwi i ruszyła w stronę wejścia do budynku. Hayden nie odjechał, dopóki nie zniknęła za szklanymi drzwiami.

W tamtej chwili żadne z nich nie myślało o tym, że każda przysługa niosła za sobą odpowiednią cenę.


West Village – tradycyjna dzielnica artystyczna w Nowym Jorku, słynąca głównie z urokliwych, wąskich uliczek zachowanych w stylu federalnym, licznych klubów jazzowych, kabaretów, a także teatrów.

Podscenie – w oprze i teatrze, najczęściej muzycznym, miejsce przeznaczone dla orkiestry. Jest to przestrzeń na tyle duża, że zdoła pomieścić całą orkiestrę lub zespół instrumentalistów. Inna nazwa tego miejsca to orkiestron.

Bram Stoker – pisarz pochodzenia irlandzkiego, jeden z czołowych twórców literatury grozy. Najpopularniejszą napisaną przez niego powieścią jest ''Dracula''.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro