Rozdział III - Zalążek zaufania

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

         Wraz z pierwszym grzmotem otworzył gwałtownie oczy, zrywając się z łóżka. To był tylko koszmar, Draco, tylko koszmar, myślał gorączkowo, wycierając strużki potu z czoła. To nie mogła być prawda, nie mogła...

         — Kurwa! — warknął głośniej, niż chciał, gdy jego pięść uderzyła prosto w lustro wiszące na ścianie. Szklana tafla pękła i rozsypała się, aż ręki blondyna trysnęła krew.

         Westchnął ciężko i opadł na wielki, wściekle zielony fotel znajdujący się w rogu jego nowego dormitorium. Przymglonym wzrokiem rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym panował teraz istny burdel. Mimo przeprowadzki przed czterema dniami nadal nie zdołał zebrać się do porządków.

         Czuł się jak śmieć. Cholerne koszmary męczyły go przez cały tydzień, nie dając zmrużyć oka na dłużej niż kilka godzin, co powodowało, że blondyn z dnia na dzień wyglądał coraz gorzej, a stan jego psychiki zahaczał niebezpiecznie o załamanie nerwowe. Nie pomagały również boje, które Malfoy toczył wewnątrz siebie każdego dnia. Część duszy wiedziała, że jest jeszcze dla niego nadzieja, że zgadzając się na dołączenie do Zakonu Feniksa postawił krok na drodze do szczęścia i miłości, ale druga część zawsze szybko odganiała te myśli. Znak na ręce zdecydowanie w tym pomagał.

         Miał się już kłaść z powrotem do łóżka, gdy do jego szyby zapukała sowa. Blondyn przetarł oczy ze zdziwienia i powolnym krokiem podszedł do okna. Sowa o tej porze była zdecydowanie zbyt dziwna, ale jeśli o tym pomyśleć, to nie powinno go już nic dziwić.

         Odebrał list, który sowa trzymała w dziobie i bez większego pośpiechu rozerwał pieczęć. Co go zaskoczyło po raz drugi, była to pieczęć Hogwartu. Wiedział już, czego może się spodziewać. Tylko Dumbledore mógł do niego napisać, zwłaszcza o tej porze. Czyżby przyszedł czas, by udowodnić wszystkim, że naprawdę przystał do Zakonu?

         Założył czarne, idealnie dopasowane spodnie, narzucił na siebie koszulę i marynarkę w tym samym kolorze, po czym wyszedł cicho z dormitorium. Tak jak przypuszczał, dyrektor poinformował go w liście o małym spotkaniu Zakonu Feniksa w jego gabinecie i prosił, by Malfoy również się tam zjawił.

         Droga do gabinetu dyrektora zajęła mu niemal dwadzieścia minut. Zeszłoby szybciej, ale musiał uważać na tego przeklętego charłaka, zwłaszcza, że nigdy zbytnio się nie lubili. Gdy w końcu dotarł pod drzwi, już stąd słyszał rozmowę toczącą się w środku. Jeśli się nie przesłyszał, wśród zebranych znajdowali się Granger i Potter. Heh, pomyślał i uśmiechnął się drwiąco, będzie zabawnie.

         Zapukał trzy razy i nie czekając na zezwolenie, pchnął drzwi. Tak jak przypuszczał, w pomieszczeniu trwało właśnie zebranie, w którym uczestniczyła dwójka gryfonów, a także trzech starszych czarodziejów. Wśród nich rozpoznał znienawidzonego byłego Aurora, Alastora Moody'ego, jak również Kingsleya Shackebolta.

         — Witam, panie profesorze. — Mimo że po wejściu blondyna do pomieszczenia rozmowa zamilkła, a wszystkie oczy skierowały się w jego stronę, Malfoy zbył to i przybrał na twarz maskę opanowania i lekceważącego zachowania. — Przybyłem na wezwanie.

         — Wezwanie? — Z ust Pottera wydobyło się pytanie. Błądził pomiędzy Draconem a Dumbledorem zagubionym wzrokiem. — O co chodzi?

         — Dyrektor ci nie powiedział, bliznowaty? — prychnął cicho rozbawiony. — Zostaniemy wspólnikami, partnerze. Razem zbawimy świat przyjaźnią i miłością! — zaszydził i posłał mu piorunujące spojrzenie. — A jak myślisz, paszczurze? Co mogę robić na zebraniu Zakonu o trzeciej w nocy?

         — Niemożliwe! — warknął okularnik podnosząc się do pozycji stojącej i wyciągając różdżkę z tylnej kieszeni spodni. — Niech profesor powie, że to jakiś żart!

         — Spokojnie, Harry. — Głos Albusa był opanowany, ale emanował taką ciepłą energią, że w kilka chwil napięta atmosfera wyparowała z pomieszczenia, zostawiając za sobą jedynie ponurą rzeczywistość. — Pan Malfoy zjawił się tutaj na moje zaproszenie. To prawda, przed kilkoma dniami przyjął moją propozycję i dołączył do naszej społeczności. — powiedział cicho i uśmiechnął się pokrzepiająco do blondyna. — Wiem, że pomiędzy waszą trójką nigdy nie było przyjaźni. Ba, ciężko nawet mówić o jakiejkolwiek znajomości. Nastały jednak takie czasy, że musimy zakopać topory wojenne, zwłaszcza wśród członków Zakonu Feniksa. Musicie się nauczyć sobie ufać i być gotowym do obrony życia tego drugiego. Nie możemy sobie pozwolić na żadne straty.

         — Ale profe...

         — Nie, Harry. Dracon zgodził się przejść na naszą stronę i jest gotów do poświęceń. — W głosie dyrektora dało się wyczuć delikatną nutę przestrogi. — Dlatego postanowiłem, przy uzgodnieniach z dwoma obecnymi tu członkami, wysłać was na kilkudniową misję. Od pewnego czasu słyszy się o tym, że Lord Voldemort wysyła swoich popleczników na północ kraju. Wiemy z zaufanego źródła, że gdzieś w tamtych okolicach znajduje się obóz uchodźców wojennych. Są to w większości kobiety i dzieci, zdane na łaskę bądź niełaskę śmierciożerców. Chciałbym, byście ich odnaleźli i przetransportowali do naszej bazy wypadowej. Wiecie gdzie. Niestety, wolałbym nie wysyłać cię Harry tak daleko, zwłaszcza bez odpowiedniego wsparcia, ale jeśli chcesz wziąć udział w misji Sam Wiesz Jakiej, to musisz nauczyć się radzić sobie samemu.

         Malfoy przysłuchiwał się wypowiedzi dyrektora z obojętnością wypisaną na twarzy, choć wewnątrz szalał w nim huragan uczuć. Wspólna misja z Potterem i Granger? Czy ten stary trzmiel zwariował? Jak on to sobie wyobrażał?

         — Nie ufam mu, profesorze. — Brunet wyglądał na nieprzekonanego. Chociaż w tym się zgadzali.

         — I vice versa, Potter.

         — Spokój, panowie! — Albus wyglądał na lekko podenerwowanego. — Jeśli to ma w czymś pomóc, to wiedzcie, że to właśnie Dracon uwolnił i dostarczył nam Ginny Weasley, narażając się tym samym Voldemortowi, który z pewnością sprawiłby mu karę niezapomnianą do końca życia. Zaryzykował jednak i zrobił to, bo wiedział, że tak należy postąpić.

         W pomieszczeniu zapanowała niezręczna, ciężka do zniesienia cisza. Na twarzy Harry'ego panowała mieszanka kilku uczuć, w tym nienawiści, zaskoczenia, podziękowania i zażenowania, zaś Hermiona zachowała powagę pomieszaną z niemałym zaskoczeniem. Cóż, pomyślał Draco, tego się raczej nie spodziewali.

         Nie było mu w smak, że ta mała tajemnica wyszła na światło dzienne, ale musiał się z tym pogodzić. Modlił się tylko, by Złota Trójca nie zadawała żadnych pytań. Wiedział, że jeśli chodzi o Ginny, nie będzie mógł ich okłamać. A zdradzić swoje uczucia przed Potterem i szlamą mu się nie uśmiechało. Nie chciał także ich niezręcznych podziękowań. Nie zrobił tego dla nich. Zrobił to dla niej i dla siebie. Z egoistycznych pobudek, nadziei, że kiedyś, w odległej przyszłości da radę uzyskać odkupienie w oczach Ginevry i magicznego świata. Że jego przeszłość zostanie zapomniana.

         — Kominek jest już gotowy do przetransportowania. Z uwagi na bezpieczeństwo niewskazane jest, byście używali swoich prawdziwych imion. Zwłaszcza pan, panie Potter i pan, panie Malfoy.

         W pokoju rozległy się trzy głośne westchnięcia. Później już tylko po kolei wchodzili do kominka i znikali w szmaragdowych płomieniach. Draco czuł, że właśnie zaczął się kolejny rozdział w jego życiu.



         Lądowanie po teleportacji nie należało do najprzyjemniejszych, przemknęło mu w głowie, gdy próbował się podnieść z wilgotnej ziemi. Razem z Potterem i Granger pojawili się znikąd w środku ogromnego, rozciągniętego na kilometry lasu. Draco próbował zrozumieć w jaki sposób dyrektor sprawił, że pojawili się właśnie tutaj, a nie w kominku któregoś z czarodziejów. Sieć Fiuu miała swoje ograniczenia. A może to nie była sieć Fiuu?, pomyślał.

         Jako pierwsza z trójki podniosła się Hermiona, która kilka krótkich chwil później już rzucała zaklęcia ochronne i zacierała ślady ich przybycia. Choć tego nie chciał, to musiał przyznać, że robiła dobrze. Sam o tym nie pomyślał nawet przez chwilę, a ona najwidoczniej planowała wszystko od początku do końca. Mimo że nie miała czasu na stworzenie żadnego planu.

         Harry zebrał do kupy kilka grubszych gałęzi i ułożywszy je w zgrabny stosik podpalił zaklęciem. Draco miał wrażenie, jakby to nie była ich pierwsza taka misja. Od jak dawna działali w Zakonie?

         — Malfoy — mruknął ponuro okularnik, nie obracając w jego stronę nawet głowy. — Czemu to zrobiłeś?

         Widział, jak Granger napina mięśnie i podchodzi delikatnie do ogniska. Ona także oczekiwała odpowiedzi, pomyślał, mogłem się tego spodziewać.

         — Co ci mam odpowiedzieć, Potter? — Westchnął ciężko i również przysiadł się do ogniska, zachowując jednak odpowiednią odległość od dwójki gryfonów. — Że nie jestem zły? Że tak naprawdę jestem kulturalnym, miłym, spokojnym chłopakiem, który pogubił sens życia, wychowując się w rodzinie ubóstwiającej czystość krwi? I tak byś nie uwierzył. Jestem złym człowiekiem, przesiąkniętym na wskroś doktryną ojca, z wypranym mózgiem. Jestem zły i wiem o tym. Robiłem rzeczy, przez które ciężko mi spojrzeć we własne odbicie, ale czasu nie cofnę, nikt nie jest w stanie naprawić moich błędów.

         — Więc dlaczego? — Tym razem głos zabrała Hermiona. Choć miała powody by go nienawidzić z całego serca, w tej chwili wydawała się poruszona, a jej głos brzmiał jakby chciała dodać mu otuchy.

         — Dla matki, Granger. — Jego głos brzmiał oschle. — Wszystko robiłem tylko dla niej. To dla niej zniżyłem się do służenia Czarnemu Panu. Wszystko, by tylko oszczędzić jej bólu i konieczności walki. Gdybym ja tego nie zrobił, Voldemort zabiłby mnie, ją i wszystkich, na których mi zależy. Albo zabiłby tylko mnie, a ją wciągnął w szeregi śmierciożerców.

         — A nie jest w nich? — wymsknęło się wybrańcowi.

         — Nie — odparł chłodno, podwijając lewy rękaw. Czarne linie Mrocznego Znaku w blasku ogniska wyglądały jeszcze mroczniej niż w rzeczywistości. — To jest cena którą zapłaciłem, by jej tego oszczędzić.

         — Myślałem, że...

         — Jest blisko Czarnego Pana, ale nie w jego ścisłym kręgu. Szaleńcza miłość do mojego pożal się Merlinie ojca ją do tego zobowiązuje. Mimo tego jednak nie jest skazana na jego szaleńcze rozkazy.

         Sam nie wiedział czemu akurat im się z tego zwierzył. Swoim odwiecznym wrogom. Po prostu czuł, że musi z siebie wyrzucić wszystko, co leżało mu na żołądku. Inaczej nie będzie w stanie im zaufać. Nie będzie w stanie walczyć z nimi ramię w ramię.

         — A co z Ginny? — zapytała cicho Hermiona. — Dlaczego ją uratowałeś?

         — Cóż, to pytanie... Nie wiem. Nie wiem, czemu to zrobiłem. Albo i wiem, ale nie chce się do tego przyznać — parsknął cicho, jakby warczał i próbował powstrzymać chichot. — Z Wiewiórą sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana. Widzicie, rok temu, z niewiadomych mi przyczyn stała mi się o wiele bliższa niż bym chciał. Wbiła się w moje martwe, kamienne serce niczym szpila i już nie chciała wyjść. Gdy po bitwie na Pokątnej zdołaliśmy ją porwać — przełknął ślinę zdając sobie sprawę, że przyznał się do udziału w walce — coś we mnie pękło. Nie mogłem pozwolić, by szczezła w lochach mojego dworu. Nie potrafię także wyzbyć się myśli o niej, a co noc śnię koszmary o tym, że nie żyje. Że zginęła z mojej ręki, ugodzona zaklęciem uśmiercającym, zadźgana, uduszona. Co noc budzę się niemym krzykiem na ustach, oblany potem. Nie wiem czemu. Zapytasz, czy się zakochałem? Może. Nie wiem, jak wygląda miłość pomiędzy dwójką niespokrewnionych osób. Nie wiem, czy ją kocham. Ale czy chciałbym, by coś z tego było? — zapytał bardziej siebie niż ich. — Myślę, że tak.

        Gryfoni słuchali tego wyznania z otwartymi buziami. Nie spodziewali się, że po tylu latach usłyszą takie słowa od Naczelnego Ślizgona Hogwartu, Dracona Malfoya.



        Podróżowali trzeci dzień. Ukrywali się po lasach, a gdy upewniwszy się, że okolica jest bezpieczna, rozpytywali o dziwnie wyglądających podróżnych. Mało który z mieszkańców północy mógł im pomóc, ale zdołali natrafić na ślad. Nie byli jednak jedyni, bo w ich ślad ruszył także dobrze wyszkolony oddział śmierciożerców.

         Tego dnia przebywali właśnie na skraju lasu, gdy do ich uszu doleciały krzyki i wybuchy. Nie zważając na grożące im niebezpieczeństwo, ruszyli biegiem w kierunku odgłosów. Po drodze wyciągali już różdżki i szykowali się do walki. Wiedzieli, że nie będą sami i byli gotowi do wszystkiego, byle ocalić istnienia uchodźców.

         Polana, na którą dobiegli po kilkunastu minutach, spłonęła. Nieliczne namioty rozsypywały się pod naporem trzaskających płomieni, a dzieci i kobiety uciekały we wszystkie strony z nadzieją, że ominie ich śmiercionośny pocisk z różdżki.

         Draco szybko przekalkulował sytuację. Voldemort wysłał do tego zadania czterech śmierciożerców, więc musiał zadziałać ostrożnie. Nie mógł wdać się w otwartą walkę, bo jeśli którykolwiek z nich zdoła go rozpoznać i ucieknie, to nie dożyje do końca tego tygodnia. Nie mógł też stać bezczynnie bo wiedział, że ta wyprawa to swoisty sprawdzian i gryfoni z całą pewnością zdadzą relację Dumbledore'owi.

         — Kurwa.

         Skoczył przez płomienie i zaczął rzucać zaklęcia obezwładniające. Nie chciał ich zabijać. Nie to, że nie zasłużyli, pomyślał, ale ja nie będę taki jak oni.

         Słudzy Voldemorta dość późno zorientowali się o przybyciu nowych gości, ale jednak gdy nastąpił ten moment zaatakowali pełną siłą. Cztery różdżki przeciw trzem, niemal wyrównane szanse można było powiedzieć. No niestety nie.

         Walka trwała długo i okupiona była ogromną ilością rzuconych zaklęć. Harry i Draco skryci za drzewami rzucali zaklęcia we wszystkie strony, dając czas Hermionie, która kilka chwil wcześniej przekradła się na tyły, na ewakuowanie tych nielicznych, którzy zdołali przeżyć tę walkę. W końcu po przeszło trzydziestu minutach dwóch z czterech zmarło na skutek przygniecenia drzewem, zaś trzeci leżał ranny, powoli wykrwawiając się na śmierć. Choć ofiary były konieczne, nie spodziewali się, że przyjdzie im mordować śmierciożerców i zniżać się do ich poziomu.

        — Sectumsempra! — wykrzyknęli z Potterem niemal w tym samym momencie, celując różdżką w tego samego człowieka.

         Cóż, stan ciała po klątwie nie należał do najprzyjemniejszych.

         Zagrożenie zostało wyeliminowane, więc Dracon mógł w spokoju wyjść zza drzewa i podejść do miejsca, w którym spoczywał ostatni ze śmierciożerców. Oddychał ciężko, krwawił z co najmniej trzech ran, zaś jego oczy matowiały z każdą sekundą coraz bardziej. Blondyn uśmiechnął się parszywie na ten widok i przykląkł przy dogorywającym osiłku. Przez dłuższy czas jednak nie mógł zwrócić na siebie uwagi.

         — Zostawmy go, Malfoy — mruknął Potter zza pleców. — I tak nie przeżyje, nie zdoła się również aportować.

         — Ma... Malf...foy — wyjąkał cicho żołnierz Czarnego Pana. — Zdrajca, pluga...wa żmija. Gdy Czarny P...Pan się dowie, zgi...niesz, Draconie — wycharkał — i zginą wszyscy twoi bli...scyyy...

         — Masz może rację, śmieciu. — Dracon przyłożył mu czubek różdżki do gardła. — Nim jednak ta informacja do niego dojdzie, wojna już dawno zostanie zakończona. Tak jak ty, tak i on będzie cierpiał katusze. Zbliża się nieuchronny koniec jego rządów — wysapał mu do ucha i wstał.

         Miał już odchodzić od umierającego, gdy instynkt samozachowawczy ostrzegł go przed niebezpieczeństwem. Odwróciwszy się na pięcie, dostrzegł, jak śmierciożerca z trudem podnosi różdżkę i wycelowuje ją prosto w plecy Harry'ego Pottera, zbawcy świata.

         Zadziałał.

         — Potter, uważaj! — krzyknął i wymierzył różdżkę — Avada Kedavra!

         Zielony promień ugodził mężczyznę prosto w pierś, kończąc marny żywot na tej ziemi w niespełna sekundę.

         — Dziękuje, Mal... Draco — wyszeptał wybraniec, ale blondyn nie zwracał na to uwagi. Zbyt zajęty był spoglądaniem na martwego wyznawcę Voldemorta. — Jestem ci wdzię...

         — Nie kończ. — warknął cicho, ale groźnie. — Nie.... Nie kończ tego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro