Rozdział I - Gniew Czarnego Pana wzmógł się po upadku...

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

         Pojawili się na ulicy Pokątnej z donośnym trzaskiem, jaki zazwyczaj towarzyszył aportacji. Każdy z nich ubrany był w czarną szatę ze srebrnymi wstawkami, na głowie mieli kaptury, zaś twarze skryte były pod kościanymi maskami, które wzbudzały lęk niemal w każdym czarodzieju. Osoby, które przebywały właśnie w alejce — a także w uliczce odbiegającej na zachód od miejsca ich aportacji — po zobaczeniu, kto zjawił się w „odwiedziny", rozpierzchły się migiem.

         Draco wzdrygnął się na ten widok. Od lat zdawał sobie sprawę z tego, że prócz jego paczki w Hogwarcie nikt poza nimi tak naprawdę go nie lubi, a większość można w sumie rzec, że go nienawidzi. Od pierwszego roku grał wyniosłego, aroganckiego arystokratę, który nie potrzebował nikogo poza sobą. I mógł szczerze przyznać, że przez jakiś czas naprawdę taki się stał. Tępił wszystkie szlamy, lubował się w ich krzywdzie i płaczu, a dla wszystkich swoich znajomych był wyjątkowo opryskliwy i władczy. Wszystko zmieniło się dwa lata temu, gdy Lord Voldemort został ujawniony.

         To chyba wtedy po raz pierwszy od dawna zrzucił maskę arystokracji i zastanowił się nad swoim życiem. Od lat jego ojciec był dla niego wzorcem i to na niego się kreował. Jednak tamtego lata, gdy Potter po raz kolejny pokonał Czarnego Pana w Ministerstwie, a jego ojciec trafił do Azkabanu, mógł na spokojnie przemyśleć, jaką drogą chce podążać. I był niemal pewny, że to nie po stronie Voldemorta chce stanąć w nadchodzącej wojnie. Ale w jaki sposób wydostać się z tak przesiąkniętej nienawiścią do zdrajców krwi i szlam rodziny? Jak wyprzeć się czystości krwi, o którą tak starannie dbają pradawne rody czarodziejów?

         A później nastąpił kolejny rok, kolejne mroczne doświadczenia i kiełkujące uczucie, które blondyn ze wszystkich sił starał się zagłuszyć. A to wszystko przez wydarzenia, które zdarzyły się w czasie szóstego roku nauki...

         Nie zdążył się jednak zagłębić we wspomnienia z tamtego ponurego roku, bo został przez kogoś dźgnięty. Wyrywając się z zamyślenia, spojrzał stalowymi tęczówkami na Zabiniego, który kiwał głową wskazując coś za plecami blondyna. Nim Draco obrócił głowę, do jego uszu doleciał krzyk wypowiadającego zaklęcia i automatycznie rzucił na siebie tarczę.

         W odległości piętnastu metrów od ich miejsca pobytu utworzył się klin aurorów, z Harrym Potterem na czele. W głębi zaroiło się także od wielu innych czarowników, wśród których wyłapał znajome twarze. Widział tam Ginny Weasley, Deana Thomasa, tego rudego skurwysyna Rona, szlamę Granger i ciamajdę Longbottoma. Byli bardzo zdeterminowani, by pokonać zespół, który wyznaczył Czarny Pan. Mieli tylko jeden problem. Zwolennicy Voldemorta znali o wiele więcej zaklęć i to takich, że na samą myśl włosy się na plecach jeżyły.

         — Protego! — krzyknął, gdy kolejne z wielu zaklęć leciało w jego stronę.

         Zaklęcie odbiło się od kryształowo czystej bariery i uderzyło w jeden z kilku sklepów z magicznymi produktami, powodując, że ten zapłonął jak zapałka. Bordowe dachówki pospadały na ziemię, tłucząc się na miliony kawałków, zaś ściany koloru błękitu stały się strasznie czarne.

         Śmierciożercy rozprzestrzenili się po całym placu szukając jakiejkolwiek kryjówki. Choć część zdawała sobie sprawę, że z taką obstawą, jaką otrzymał Potter, nie mają szans uprowadzić Chłopca-Który-Przeżył, ale nie mogli uciec, bo żaden nie przeżyłby więcej ani jednego dnia.

         — Avada Kedavra! — Z ust Malfoy'a wydobyły się tylko dwa słowa, a różdżka sama powędrowała w górę i skierowała w jednego z czarodziejów. Nim zdążył wziąć oddech, nim zdążył mrugnąć, szmaragdowy promień trafił w jednego z aurorów.

         — Atakować ze wszystkich sił! — Głos Avery'ego rozniósł się po okolicy. — Czarny Pan nie przebaczy nam, jeśli nie dostarczymy mu kogokolwiek ze świty Pottera!

         Malfoy wzdrygnął się po raz kolejny tego dnia. Jak bardzo nienawidziłby Avery'ego i innych śmierciożerców, te kilka słów, które wyrzucił z siebie pomiędzy zaklęciami, trafiły do niego jak nigdy. Był jeszcze zbyt młody, by umierać. Nie, gdy nie wyjawił tego, co czuł. Gdy nikt nie wiedział, jakim był dobrym, acz skrzywdzonym i osamotnionym chłopakiem.

         — Avada Kedavra! Sectumsempra! — Zaklęcia wypowiadał mechanicznie, za wszelką cenę starając się przeżyć. Nie zważał na to, że już po raz drugi tego dnia użył formułki uśmiercenia, za które w przyszłości mógł trafić do Azkabanu. W tej chwili liczyło się to, by najbliższe kilka minut przeżyć.

         Pierwsze z zaklęć zbłądziło i uciekło gdzieś w dal, drugie natomiast uderzyło w szybę nieco dalej od Pottera roztrzaskując ją i raniąc tych, którzy byli dostatecznie blisko epicentrum.

         Usłyszał krzyk Avery'ego i w jednej chwili zdarzyło się kilka rzeczy. Mulciber zdołał w jakiś sposób przebić się przez aurorów i pochwycić zakładnika, jego najlepszy przyjaciel został trafiony zaklęciem ogłuszającym, a on sam dostał magicznym pociskiem prosto w maskę. Nim zdążył się spostrzec kościane fragmenty maski upadły na brukowaną ziemię z cichym brzdęknięciem.

         Jego twarz nie była już chroniona żadną osłoną. I zdołał zobaczyć, że jeden z arurorów przystaje i spogląda na niego z zaskoczeniem i nienawiścią, a jego różdżka wędruje z zawrotną prędkością w górę.

         — Avada Kedavra... — wypowiedział, nim czarodziej naprzeciw niego zdołał kogokolwiek poinformować o jego tożsamości. Zielony promień trafił bezbłędnie w czarownika.

         Poczuł gwałtowne szarpnięcie w okolicach pępka i zamknął oczy, a gdy otworzył je po krótkiej chwili, znajdowali się już przed ogromną bramą dworu Malfoy.

         — Zabini?

         Jego przyjaciel gwałtownie tracił krew. Umierał na jego oczach.



         Draco dopiero we dworze zobaczył kto napatoczył się do rąk Mulcibera i pozwolił im przeżyć następne dni. Ginny Weasley leżała nieprzytomna na jego barkach, rudawe włosy opadały luzem na twarz. Blondyn poczuł niezbyt przyjemny ucisk w żołądku. Nie podzielił się z nikim swoimi odczuciami, nawet Zabini — który notabene został już poniekąd wyleczony eliksirem Wineggowym — niezbyt wiedział co się z nim dzieje za każdym razem, gdy Ginny była w pobliżu. A prawda była taka, że gdy tylko ją widział miał ochotę skakać, a jego wnętrze płonęło nieznanym mu wcześniej płomieniem.

         Śmierciożerca sapnął z obrzydzeniem, ale z jego ust nie wyleciało ani jedno słowo, gdy niósł swoją ofiarę w stronę lochów ciągnących się niemal pod całym dworem. Draco nie potrafił zliczyć ilu więźniów było tam torturowanych odkąd Czarny Pan założył kwaterę główną w jego domu. Nie zdążył jednak wgłębić się liczbę pokrzywdzonych i wymordowanych czarodziejów i mugoli, bo zza jednego z licznych filarów wyszedł Ten Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. Na jego ustach błąkał się ledwo widoczny uśmiech, zaś oczy ciskały gromy. Wydawałoby się, że Czarny Pan był w wyśmienitym humorze, ale oni wiedzieli, że to, co przeżyli przed kilkoma chwilami na ulicy Pokątnej to pikuś w porównaniu z tym, co sławny na cały świat Lord Voldemort im sprawi z powodu zawodu.

         — Avery — zasyczał cicho spoglądając w oczy wymienionego śmierciożercy. — Kazałem wam przyprowadzić Pottera. Pottera, nie jakąś nic niewartą dziewczynę!

         — Panie, Potter miał ogromną ochronę. Cały batalion aurorów i członków Zakonu Feniksa! Pojawili się znikąd, nie mieliśmy czasu zastawić pułapki! — Drżał na myśl o gniewie Lorda Voldemorta. Mimo pochodzenia z rodziny szczycącej się czystością krwi od pokoleń, w tym momencie czuł się jak małe dziecko, które czekało na karę. Bał się. Bał się jak cholera tego, co miało nastąpić.

         — A ta dziewczyna ma mi wynagrodzić kolejną zmarnowaną szansę na porwanie „Chłopca, który przeżył"?! Czy ty ze mnie kpisz, Avery? Chcesz poczuć prawdziwy gniew?

         — Nie, panie, błagam... — Avery upadł na kolana i zaczął czołgać się w stronę stóp Riddle'a.

         Draco spoglądał na tą scenę z obrzydzeniem. Co strach potrafił zrobić z ludźmi takimi jak on? Każdy z nich był kiedyś nastolatkiem wychowanym w rodzinie, która czciła Czarnego Pana.

         — Crucio!

         Smok nie zdążył nawet zareagować. Poczuł niewyobrażalny ból i upadł na kolana ze łzami w oczach. Miał wrażenie jakby setki małych, mikroskopijnych sztyletów krążyło w jego ciele i szastało po każdym organie i każdej komórce, jaką posiadał. I nagle, jakby ręką odjąć, ból minął pozostawiając po sobie jedynie nieprzyjemne uczucie.

         — Powstań, Draco. — Głos Voldemorta wyprany był z jakiegokolwiek uczucia. — I chodź za mną. A reszta na tą chwilę jest wolna. Nie skończyłem jeszcze z wami — dodał, gdy przez ułamek sekundy dojrzał rozluźnienie na twarzy Goyle'a.

         Blondyn powstał z ziemi i ruszył wolnym krokiem za Czarnym Panem. Panowała między nimi niezręczna — przynajmniej dla niego — cisza. Bał odezwać się choć jednym słowem, zaś samego Voldemorta cieszyła ta chwila. Draco nie wiedział czym podpadł, że zmierza na spotkanie sam na sam z Czarnym Panem, ale bał się nawet o tym myśleć z obawy przed wyczytaniem jego myśli. Nie od dziś było bowiem wiadome, że Ten, Którego Imienia Nie Można Wymawiać był mistrzem we włamywaniu się do cudzych głów, wyciągania z nich najbardziej skrywanych prawd i obracania ich przeciw swoim ofiarom.

         Przełknął ślinę, gdy Pan zatrzymał się przed drzwiami prowadzącymi do jednego z wielu pokoi i jednym skinięciem różdżki otworzył je na oścież.

         Pierwszym co dostrzegł po wejściu do pomieszczenia to kilka osób, które wpatrywały się w niego z mieszanką uczuć. U Narcyzy, jego matki, która w tej chwili stała oparta o balustrady łóżka zdołał dojrzeć nutę strachu i współczucia, u Lucjusza palącego fajkę przed kominkiem aprobatę, zaś u ciotki Bellatrix szczęście. Tylko jego ojciec chrzestny, Severus Snape, stał z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Kto jak kto, ale postrach Hogwartu potrafił maskować swoje uczucia bezbłędnie, niejednokrotnie wodząc Lorda Voldemorta za nos.

         — Draco. — Głos Voldemorta wyciągnął go z odmętów zamyślenia, w które popadł przed kilkoma chwilami. — Czas, byś złożył mi przysięgę żywotnej lojalności i wstąpił w nasze szeregi jako pełnoprawny śmierciożerca.

         W jednej chwili świat stanął w miejscu, a serce blondyna przestało bić. Czyli to już dzisiaj? W ostatni dzień wakacji zostanie naznaczony Mrocznym Znakiem? To z dniem trzydziestego pierwszego sierpnia jego życie miało już na zawsze ulec Ciemnej Stronie? Wiadome było, że jeśli nadchodząca wojna zakończy spór raz na zawsze, to naznaczenie odbije się w jego dalszej karierze. Jeśli do tego czasu przeżyje, pomyślał z przekąsem.

         — Wystaw lewą rękę, Draco — nakazał, kierując różdżkę w przedramię Malfoya.

         Krzyk, jaki później wydobył się z jego gardła niósł się jeszcze długo potem po korytarzach dworu Lucjusza Malfoya. Ból był niewyobrażalny, czuł, jakby każda część jego ciała z całych sił odrzucała to, co Voldemort wyczarował na jego przedramieniu. Znamię, które już nigdy nie zniknie.



         Siedział w swoim pokoju wpatrzony w obraz swojej szczęśliwej rodziny, machinalnie dotykając znaku wypalonego na ręce. Chciało mu się płakać, gdy patrzył jak ruchome zdjęcia machają do niego i uśmiechają się. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz usłyszał od ojca jakieś ciepłe słowa, kiedy zjedli wspólnie obiad w wesołej, nieskrępowanej atmosferze.

        Jakaś jego część wiedziała, że jest osoba na tym świecie, która mogłaby to wszystko odmienić. Ktoś, kto da radę pokonać Czarnego Pana, ale tylko wtedy gdy za swojego sojusznika będzie miał kogoś takiego jak on, śmierciożercę działającego na dwa fronty.

         Usłyszał ciche pukanie do drzwi, a później zobaczył jak do pokoju wchodzi jego ojciec chrzestny.

         Snape mierzył go przez jakiś czas chłodnym, kalkulującym wzrokiem, po czym przysiadł obok niego na łóżku i objął go ramieniem, wciskając do kieszeni zwitek papieru. Milczał przez dłuższy czas, w końcu jednak wstał, a jego cichy, głęboki głos rozniósł się po pomieszczeniu niczym wzmocniony tysiącami głośników.

         — Przeczytaj notatkę, gdy tylko stąd wyjdę. Większość Śmierciożerców została wysłanych w teren, a sam Czarny Pan opuścił niedawno dwór. Lochy w tej chwili nie są pilnowane przez nikogo. Jeśli tylko trochę się postarasz, dasz radę wyjść z dworu niepostrzeżenie. I... — Spojrzał na niego jeszcze uważniej niż przed chwilą — ...pilnuj jeszcze bardziej swoich barier umysłowych. Mogę czytać z ciebie jak z otwartej księgi, a sam Czarny Pan bez problemu wedrze się do twojego umysłu. Nie zapominaj czego cię nauczyłem.

         Draco nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć, ale kiwnął posłusznie głową. Gdy Snape opuścił jego pokój, wyciągnął z kieszeni zwitek papieru, na którym widniało tylko kilka słów, przez które jego życie miało się jeszcze bardziej odmienić.

        „Zakon został już poinformowany o spotkaniu. Czekaj przy Mungu, członkowie na pewno się tam zjawią. Spal wiadomość."

         Już wiedział co ma zrobić. I choć zdawał sobie sprawę z tego, że skazuje się na wyrok śmierci, ten mały gest mógł go uchronić przed tragicznymi wydarzeniami nadchodzącymi w tym ponurym roku.

         Podpalił zwitek papieru, resztki popiołu wrzucił do kominka, zaś samemu wyszedł z pokoju. Mroczny Znak nadal go palił.

         Ginny leżała w kącie lochu. Najwidoczniej zdążyli się już nią zająć, bo dziewczyna cała była we krwi, z wielu miejsc na jej ciele sączyła się szkarłatna posoka, zaś z ust wydobywały się ciche majaczenia. Chyba nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, gdzie jest ani co ją czeka, jeśli się stąd nie wydostanie.

         Draco poczuł nieprzyjemny uścisk, gdy patrzył na ten żałosny widok, ale to go tylko upewniło w tym, że postępuje dobrze. Ostrożnie, by nie skrzywdzić jej jeszcze bardziej objął ją ramionami i podniósł. Jej oczy, dotąd przymknięte, otworzyły się szeroko z przerażenia i spojrzały w jego.

         — Nie bój się — szepnął cicho, w duchu dziękując sobie, że założył maskę. — Odstawię cię do twoich. Czekają już tylko na nas.

         To był tylko moment. Gwałtowne szarpnięcie w okolicy pępka i, zamiast obskurnych i przerażających ścian lochu, widział dziesięć różdżek wystawionych prosto w jego pierś. Harry Potter, Alastor Moody, Artur Weasley i inni członkowie Zakonu, w tym sam Albus Dumbledore, który jako jedyny nie wyciągnął różdżki, czekali na rozwój akcji.

         — Hola, spokojnie! — warknął Malfoy, odstawiając dziewczynę na ziemię i podnosząc ręce w górę. — Mieliśmy układ!

         — Z mordercami się nie układam... — warknął Potter. A później już tylko czerwony błysk światła leciał w jego stronę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro