Rozdział II - Z popiołów narodzony...

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

        Odbił zaklęcie w powietrze i przystanął w pozycji obronnej. Musiał przyznać, że był w nieciekawej sytuacji. Z jednej strony mógł w każdej chwili użyć teleportacji i zniknąć, nim którykolwiek z członków Zakonu zdążyłby wypowiedzieć choćby kawałek inkantacji, z drugiej zaś był ciekaw, jak rozwinie się akcja z Potterem i Rudą, która w tej chwili leżała nieprzytomna obok niego. Wybraniec mierzył w dalszym ciągu różdżką w jego stronę, zaś pozostali za jego plecami czekali na rozwój wypadków.

         W oczach Albusa Dumbledore'a czaiły się ogniki niepewności, ale było w nich też coś, czego blondyn nie mógł odczytać. Tak jakby wielki naczelny mag Wizengamotu, dyrektor Hogwartu i jedyna osoba, której Ten-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać się bał, odczuwał swego rodzaju strach. Pytaniem było, przed czym...?

        — Snape przekazał mi, że mamy się tu spotkać, ale nie wspominał, że będzie na mnie czekał cały oddział wypadowy Zakonu Feniksa... — warknął cicho Draco, mierząc ich zza maski surowym, wyniosłym, arystokratycznym wzrokiem, tak dobrze wytrenowanym odkąd skończył sześć lat.

        — Harry, odłóż różdżkę. — Dumbledore po dłuższej chwili postanowił zabrać głos. — Gdyby to była w rzeczywistości pułapka, sądzę, że już byśmy toczyli walkę. — Jego głos wydawał się spokojny, a blondyn mógłby nawet zasugerować, że wyczuł w nim nutkę ciepła.

        — Profesorze... — Harry nie wiedział, co ma odpowiedzieć, więc jedynie posłusznie opuścił różdżkę i nerwowo obracał ją w dłoni.

        Draco uśmiechnął się pod nosem, widząc, jak zapał wybrańca maleje z każdą sekundą coraz bardziej po słowach dyrektora. Mimo tego w rysach, wyrazie twarzy Złotego Chłopca dostrzegł coś, na co wcześniej nie zwrócił uwagi. Potter wydoroślał po latach do tego, co zostało mu zapisane w dniu śmierci rodziców. Zresztą sam fakt, że na Pokątnej stanął do walki ramię w ramię z Aurorami sprawił, że blondyn poczuł nutkę podziwu. Może jest jeszcze nadzieja, pomyślał ponuro dotykając machinalnie lewego przedramienia, szkoda że nie dla mnie.

        — Grzecznie, Potter, grzecznie — rzucił sarkastycznie, by nie zdradzić swoich uczuć. — Nie mam pojęcia, jakich zaklęć użyli, ale z pewnością nie było to coś przyjemnego. Przebadajcie ją dokładnie pod kątem wszystkich znanych czarnomagicznych zaklęć. — W jego głosie przez chwilę można było dosłyszeć zmartwienie. — A teraz wybaczcie, drodzy panowie, chciałbym zostać, ale wiecie jak jest, obowiązki wzywają. Mam nadzieję, że do niezobaczenia!

        Nim zniknął w charakterystycznym trzasku deportacji, zerknął po raz ostatni na Ginny, która choć obolała i poraniona była przytomna i przyglądała mu się z mieszanką zaciekawienia i strachu. Na jego nieszczęście tego drugiego było więcej. Właśnie wtedy zrozumiał, że niektóre marzenia nie mają prawa się spełnić. Nigdy.

        Poczuł nieprzyjemne ukłucie żalu a później... po prostu wyparował.

        Pojawił się na jednym z licznych niewielkich wzgórz otaczających Malfoy Manor i usiadł zrezygnowany z głośnym plaśnięciem na wilgotną ziemię. Patrząc na kwiaty, które w dawnych latach zasadziła tu Narcyza, zastanawiał się, kiedy ostatni raz czuł się tak paskudnie jak teraz. Od powrotu Voldemorta przed kilkoma latami jego rodzina systematycznie goniła wprost na dno. Matka przez ciągłe zmartwienia popadała w depresję, a ojciec po paśmie nieustających porażek zszedł w otchłań szaleństwa i stał się człowiekiem, którym nigdy nie powinien być.

        — Tak myślałam, że cię tu znajdę. — Czyjś głos wyrwał go z zamyślenia, a kilka chwil później zza nielicznych drzew wyszła Pansy Parkinson. — Zawsze, gdy miałeś coś do przemyślenia, bądź po prostu chciałeś odreagować, wybierałeś się tutaj. Co cię gryzie, Draco? Martwisz się Blaise'em? Wyjdzie z tego, nasi uzdrowiciele już zażegnali widmo śmierci, jakie nad nim wisiało. Znasz go, nie poddaje się tak łatwo.

        — To nie Blaise... Znaczy tak... Znaczy... Sam nie wiem — mruknął zrezygnowany.

        — Wiesz, że masz w nas pełne wsparcie, prawda? Cokolwiek postanowisz, jesteśmy z tobą. Teraz i na zawsze.

        Starała się, by jej głos brzmiał jak najbardziej wspomagająco i ciepło. Draco, choć był już przeszłością, nadal stanowił ważny element jej życia. I tak miało już pozostać na wieki, pomyślała z przekąsem.

        — Miałaś kiedyś tak, że nie wiedziałaś co zrobić ze swoimi uczuciami? Jak je ulokować, uwolnić, mając świadomość, że to sprzeczne ze wszystkim, co wpajano ci do głowy od najmłodszych lat? Że jedna decyzja może zaważyć na całym twoim dotychczasowym życiu?

        — Miałam, Draco. Nadal mam — odpowiedziała po krótkiej chwili zawahania.

        Blondyn spojrzał na nią zaskoczony, usilnie próbując sobie przypomnieć podejrzane zachowania przyjaciółki w ostatnim czasie. Nic nie przychodziło mu do głowy.

        — Więc? Kim jest ta szczęściara, przez którą wielki Draco Malfoy nie wie, co zrobić?

        — Ja... No... — westchnął zrezygnowany. Czy był gotowy na jej oskarżycielski ton? Wiedział, że Pansy jest jego przyjaciółką i mimo wszystko będzie go wspierała, ale nadal miał cholerne obawy, że coś się zmieni i jedna z nielicznych przyjaźnie nastawionych osób się od niego odwróci. Musiał jednak zareagować. — Ginny. Ginny Weasley.

        — CO?!



        Następne kilka dni minęło wszystkim we względnym spokoju. Nie licząc rzecz jasna kilku chwil, gdy Voldemort wrócił do dworu i zorientował się, że jego cenny więzień zdołał zbiec z lochów. W przypływie złości zamordował dwóch niedawno przyjętych śmierciożerców, a najbliższe grono – w którym również znajdował się Draco – potraktował wyjątkowo bolesnym Cruciatusem. Później deportował się z rezydencji, z całą pewnością by wyżyć się na biednych mugolach. Draco do teraz czuł skutki kary. Ciało w niektórych momentach, zwłaszcza przy większym wysiłku, odmawiało mu posłuszeństwa.

         Siedział właśnie w salonie Malfoy Manor w towarzystwie matki, z zamyśleniem spoglądając na płonący kominek. Z jakichś powodów ojciec nakazał mu pozostać w dworze przez pierwszy tydzień nauki i dopiero przed kilkoma godzinami zezwolił na wyruszenie w mury Hogwartu. Zastrzegł jednak, że ma na niego zaczekać, bo muszą sobie poważnie porozmawiać. Choć dawniej przejąłby się tymi słowami, teraz siedział opanowany, obojętnie czekając na to, co ma nadejść.

         W końcu doczekał się po przeszło trzech godzinach oczekiwania. Lucjusz wyszedł niespodziewanie z kominka i przystanął zaskoczony, gdy dojrzał, jak jego syn siedzi z kamienną twarzą na fotelu. Draco miał podwinięte rękawy śnieżnobiałej koszuli, więc starszy Malfoy mógł przyjrzeć się jego lewej ręce. Uśmiechnął się nikle pod nosem, widząc, że syn pogodził się z losem. Sposępniał jednak, gdy uświadomił sobie, że jeśli on miał przekichane u Czarnego Pana to razem ze sobą na dno zabierze swoją rodzinę.

         — Chciałeś ze mną porozmawiać, ojcze. — Głos Dracona był oziębły. — Chciałbym znaleźć się jak najszybciej w murach Hogwartu, więc jeśli możesz, to...

         — Pamiętaj, do kogo mówisz, synu — syknął Lucjusz i zmierzył swojego syna pogardliwym spojrzeniem. — Ale dobrze, skoro tak ci pilno, to porozmawiamy teraz. Czarny Pan zlecił ci misję. Chciałby przekazać ci ją osobiście, niestety pewne sprawy zatrzymały go w pewnym miejscu, więc powierzył ten zaszczyt mnie. — Uśmiech, który wykwitł na jego twarzy po wypowiedzeniu tych słów, przeraziłby niejednego starszego czarodzieja, ale spadkobierca Malfoyów i Blacków zdołał już do tego przywyknąć. — W nadchodzącym roku szkolnym czeka cię wypełnienie kilku ważnych rzeczy. Po pierwsze, ta ruda suka, zdrajczyni krwi, Ginevra Weasley ma zginąć. Czarny Pan nie jest zadowolony z tego, że zdołała uciec i chce, by cierpiała za to. Po drugie, Albus Dumbledore, dyrektor Hogwartu ma zostać otruty. Ten cel masz wykonać jak najszybciej. I po trzecie, najważniejsze... Musisz znaleźć sposób na zdobycie zaufania Pottera. To jest twój główny priorytet. Ten chłopak może zagrozić naszej pozycji, synu. Pamiętaj, że jeśli Czarny Pan dzięki nam zdoła zabić tego wątłego chłopaczka, nasza rodzina wzniesie się ponad wszelkie zaszczyty!

         — O czym ty mówisz, ojcze? — Pięć słów które wypowiedział bez zastanowienia miały zmienić całe jego życie. Nie mógł ich po prostu zatrzymać. Wzburzenie, które w nim panowało było silniejsze niż chłodna kalkulacja i rozsądek Po wypowiedzi jego ojca poczuł ogromną chęć mordu, zaś jego wnętrze płonęło nieznaną wcześniej siłą. On, ON śmiał wydawać mu rozkazy? Gdzie podział się jego ojciec z dawnych lat?! Czy naprawdę służba Czarnemu Panu zaślepiła go na tyle, że był gotów poświęcić całą rodzinę? Jak mógł doprowadzić na skraj przepaści wielowiekową rodzinę czystej krwi dla chorej, spaczonej ideologi?! . — Jak ty sobie to wyobrażasz? Po tych wszystkich latach wiecznej wojny pomiędzy nim a mną mamy stać się przyjaciółmi?! Twoja ślepa wiara w moc Vo... Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, sprowadza naszą rodzinę na samo dno, a nie na wyżyny zaszczytów! Nie będę wykonywał twoich bezsensownych rozkazów!

         — Draco! — Narcyza próbowała zareagować na nagłe oziębienie i zgęstnienie atmosfery, ale została uciszona przez mordercze spojrzenie obu mężczyzn.

         — Synu, to rozkazy naszego Pana, masz je wykonać bez zająknięcia, rozumiemy się?!

         — Nie będę na każde jego zawołanie, nie będę psem! — warknął młodszy przyjmując postawę bojową. — To TWOJA droga, ojcze! Nie moja! To ty od lat wpajasz nam jego ideały, nie licząc się z tym, że możemy mieć swoje zdanie! Zapomniałeś, jacy byliśmy szczęśliwi w okresie, gdy tego psychopaty nie było?! Wybrałeś za mnie to, jaką drogą mam podążać i do końca życia ci tego nie wybaczę. — Był już bliski wybuchu i ostatkiem sił starał się zapanować nad emocjami. — Patrz na moją rękę, ojcze! Myślisz, że chciałem przyjmować ten znak? Być naznaczony już do końca życia?! A co, jeśli twój Pan przegra?! Zgnijemy w Azkabanie jak cała reszta! I tym razem nie zdołamy się od tego uwolnić, dobrze o tym wiesz!

         Poczuł silne uderzenie, a kilka sekund później leżał na rozbitym szklanym stoliku. Lucjusz emanował złością na kilometr i Draco wiedział, że pozwolił sobie na zbyt wiele. Krwawiący nos uświadomił mu to aż nadto.

        Jego mama próbowała po raz kolejny zareagować, ale tym razem i ona dostała. Lewy prosty centralnie w oko ostudził jej zapały, z kolei jemu dodał sił. Nie zdążył ich jednak dobrze spożytkować, bo ojciec był zdecydowanie zbyt szybki. Cruciatus ostudził i jego zapał.

         — To nie była prośba, synu — wysyczał, ocierając obolałą dłoń. — Masz czas do przerwy świątecznej. Do tego czasu przynajmniej jedna z zaleconych misji ma zostać wykonana. Do tego masz stawiać się na zebraniach. Znak uświadomi cię, gdy nadejdzie ta chwila. I pamiętaj, gówniarzu — spojrzał na syna pogardliwie — że jeśli zawiedziesz, to nie tylko ty to odczujesz. Pamiętaj o matce, jeśli naprawdę ci na niej zależy, wykonasz to wszystko bez mrugnięcia okiem.

          Dracon westchnął cicho, gdy Lucjusz wyszedł podenerwowany z pomieszczenia, zostawiając go samego z matką. Narcyza siedziała na fotelu i trzymała się za miejsce, w które dostała od męża. Z oczu spływały nieliczne łzy.

         — Nic ci nie jest, synu? — zapytała z troską, spoglądając na poplamioną koszulę syna.

         — Mną się nie przejmuj, mamo — odpowiedział jej zmartwiony. — Uważaj na siebie, gdy mnie nie będzie, proszę. Zadbam o to, byś była bezpieczna. Ani jeden, ani drugi nie sprawi ci żadnej krzywdy. Przysięgam.



         Po przybyciu do Hogwartu po kilku godzinach od kłótni nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Lekcje już się skończyły, uczniowie albo siedzieli w Wielkiej Sali, albo porozchodzili się po błoniach i dormitoriach. On jednak nie miał najmniejszej ochoty na spacery, ani tym bardziej na rozmowy z przyjaciółmi. Musiał przemyśleć wiele spraw, włącznie z tą, która wydarzyła się przed kilkoma godzinami.

         Niewiele myśląc, skierował się na wieżę astronomiczną, wiedząc, że o tej porze nie zastanie tam nikogo i będzie mógł w spokoju przemyśleć wszystko, co go nurtuje. Nie spodziewał się jednak, że w połowie drogi spotka dyrektora Hogwartu, samego Albusa Dumbledore'a. Staruszek nie wydawał się jednak zaskoczony jego obecnością i z naturalnym, przyjemnych uśmiechem zagaił rozmowę.

         — Cieszy mnie pana widok, panie Malfoy. Moglibyśmy porozmawiać?

         — Oczywiście, panie dyrektorze. O co chodzi?

         — Nie tutaj. Zapraszam do swojego gabinetu. Sprawa, którą chcę omówić ma delikatną wagę, przeznaczoną jedynie dla naszej dwójki.

         — Rozumiem. — Jego głos był teraz taki cichy, bezbronny, pozbawiony dawnego pazura. — Chodźmy w takim razie.

         Droga do gabinetu dyrektora nie zajęła mu długo.

         — Usiądź. — Dumbledore wskazał na jeden z kilku foteli w gabinecie, samemu zasiadając za przestronnym dębowym biurkiem. Spoglądał na niego dłuższą chwilę, jakby analizując słowa, które chciał mu przekazać. — Jeśli to pana interesuje, Ginevra Weasley wyszła cała i zdrowa z incydentu, który wydarzył się przed kilkoma dniami.

         Draco, choć starał się tego nie okazywać, odetchnął w głębi duszy. Na swój sposób cieszył się, że wszystko skończyło się dobrze.

         Nie ukrył jednak emocji zbyt dobrze, bo Dumbledore uśmiechnął się ponuro do niego i zaczął wątek, którego blondyn nie chciał nigdy poruszać.

         — Moje przypuszczenia były słuszne. To ty ją wtedy uratowałeś — bardziej stwierdził niż zapytał.

         — To nie jest ważne, profesorze — burknął cicho. — Jeden dobry uczynek nie sprawi, że zło, które we mnie siedzi, nagle zniknie.

        — Ty nie jesteś zły, chłopcze. Jesteś zagubiony, zmęczony i wyczerpany tą ciągłą wędrówką. Ciągłe modły, by twojej mamie nic się nie stało, są dla ciebie zbyt ciężkie. Musi w końcu zacząć pan działać, panie Malfoy. Wziąć sprawy w swoje ręce, nie oglądać się za siebie, iść z wysoko podniesioną głową...

        Draco niewiele myśląc, odpiął guzik od rękawa koszuli i podwinął lewy rękaw. Oczom dyrektora ukazał się Mroczny Znak, wyraźnie odcinający się czarnymi liniami na bladej skórze. Chłopak prychnął cicho, coś na wzór pogardliwego śmiechu połączonego z rozżaleniem.

        — Dla mnie już nie ma nadziei, profesorze. — Głos ociekał mu jadem, choć nie taki był pierwotny cel blondyna. — Nawet jeśli wygracie, to co wtedy? Trafię do Azkabanu, gdzie do końca swych dni będę błąkał się w obłokach szaleństwa, albo zginę zaraz po wojnie przez pocałunek dementorów. A nawet jeśli nie, jeśli zostanę oczyszczony, to co wtedy? Gdzie znajdę pracę? Kto przy mnie zostanie? Jestem naznaczony do końca życia. Ten jeden znak zadecydował za mnie. Do końca życia będę śmierciożercą. Nawet, jeśli wojna się skończy. Ludzie nie zapomną.

        — Panie Mal...

        — Nie, profesorze. Voldemort jest u szczytu potęgi, a z każdym dniem jego moc rośnie. W połowie wakacji był w stanie wymordować wioskę pełną mugoli w niespełna trzydzieści minut. Sam, bez niczyjej pomocy. Nawet się nie zmęczył. Nie rozumie pan, że już nic się nie da zrobić? Nawet jeśli zwyciężycie, ślady po Czarnym Panu zostaną do końca naszego życia. Tego i następnych pokoleń. To samo było ostatnim razem, nieprawdaż, profesorze? Siedemnaście lat temu Potter jakimś cudem zdołał go pokonać, a mimo tego nikt nie zapomniał, a jego imię do jego powrotu w wielu wzbudzało strach i niepewność. O takich szaleńcach ciężko jest zapomnieć. Zwłaszcza w tak ciężkich czasach.

        — Masz rację, Draconie. Masz całkowitą rację. O Voldemorcie jeszcze długo będziemy słyszeć, nawet jeśli zdołamy wygrać tą wojnę. Wiesz dlaczego? Bo ludzie będą opowiadać, przekazywać wiedzę, by wydarzenia z ostatnich lat już nigdy się nie powtórzyły. Będą wspominali tych, którzy przyczynili się do jego upadku. O Zakonie, o Harrym, o wielu innych czarodziejach którzy są gotowi oddać życie, by zakończyć terror, który sieje Lord Voldemort.

        — Skąd w profesorze taka pewność, że wygracie? Nasz... — zaciął się na krótką chwilę, ale nie mógł zaprzeczyć, że niestety, ale należy do jego armii. — Nasza armia jest naprawdę potężna. Nie tylko ludzie oddani mu do ostatniej kropli krwi, ale również istoty magiczne i olbrzymy, które widujemy tylko w snach. Ślepo zapatrzeni zrobią wszystko, by został u władzy. Bo tylko to daje im szansę na godne życie.

        — Dlatego, Draco, potrzebujemy ludzi takich jak ty...

        — Takich jak... ja? Co ma pan na myśli? — Nie ukrywał zaskoczenia po słowach dyrektora. Co ten stary trzmiel kombinował? — Czego pan ode mnie oczekuje?

        — Draco, wysłuchaj mnie, proszę. — Albus podszedł do niego i położył delikatnie rękę na ramieniu chłopaka. — Chciałbym ci zaproponować udział w tej wojnie po stronie dobra. Dołącz do Zakonu, do tych, którzy walczą za słuszną sprawę. Twoja pomoc może okazać się nieoceniona.

        — Ale...

        — Ze swojego źródła wiem, że dostałeś misję od Lorda Voldemorta, czyż nie? — zapytał, spoglądając na chłopaka przenikliwym spojrzeniem. — I obaj doskonale zdajemy sobie sprawę, że jest to kara za nieudaną próbę pojmania pana Pottera. Pomożemy tobie i twojej matce. Ochronimy was. W zamian proszę tylko o małe poświęcenie dla dobra ogółu.

        Dracon odtrącił rękę dyrektora i wstał niczym oparzony. Nie skomentował słów profesora, miał zamiar już wyjść oburzony z gabinetu i zniknąć z oczu Dumbledore'owi, ale przystanął w pół kroku przed drzwiami. Czy był gotów na taki krok?

        — Zgoda — mruknął w końcu, gdy jego oddech się uspokoił. — Ale tylko pod warunkiem, że moja mama będzie bezpieczna. Robię to tylko dla niej, więc nie spieprzcie tego — warknął.

        — Proszę się o to nie martwić. — Głos Albusa był wyjątkowo ciepły i spokojny. — Jeszcze jedno, panie Malfoy. Został pan Prefektem Naczelnym. Pańskie rzeczy zostały już przeniesione do nowego dormitorium na piątym piętrze. Pokój znajduje się za obrazem rozszalałego rycerza. Hasło to „Cytrynowe psikusy". Proszę go nikomu nie zdradzać. Drugim Prefektem została...

        — Hermiona Granger — stwierdził, nie zapytał. — Tylko ona mogła zostać wyróżniona w taki sposób.

        — Zgadza się. — Staruszek uśmiechnął się dobrotliwie. — Będę pana informował na temat zebrań Zakonu.

        Dracon skinął jedynie głową i wyszedł z pomieszczenia. Jeśli do teraz uważał, że jego życie to porażka, to od dnia dzisiejszego musiał zmienić zdanie. Dopiero teraz zacznie się prawdziwa gra. A on będzie jednym z nielicznych elementów, które przechylą szalę. Pytanie, w którą stronę?

        Prychnął. Potrafił sobie uprzykrzyć życie jak mało kto. Cholera, pomyślał, jesteś pojebany, blondasku...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro