AKT I: Koperta, 15 października 1951 roku

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Poczta. Przy tej instytucji spędził całe swoje stosunkowo krótkie, bo dopiero dwudziestoletnie, życie Raymond Gibney, młody listonosz i jedyny żywiciel swojej rodziny, w skład której wchodziła schorowana matka i nieletnia siostra. Jak każde szanujące się miasto w Stanach Zjednoczonych, Meredith Hills posiadało własny gmach poczty, skąd rozwożono listy i paczki na całe hrabstwo. Tylko dwie rzeczy kochał w tym miejscu, była to praca i rodzina. No i był jeszcze Adam, jego jedyny przyjaciel. Jedyna osoba, o której mógłby powiedzieć, że cieszy się na jej widok w wolnych chwilach. Raymond Gibney przyuczał się do zawodu od dzieciństwa, kiedy to podglądał swojego ojca siedzącego za biurkiem i stemplującego listy. Pomyślał, że to jest to. "Jego cel", jak to mawiał jego ojciec. Każdy powinien mieć taką rzecz w życiu, coś, do czego będzie dążyć. Czy to będzie kariera piosenkarza, mistrz kowalstwa albo żebrak, nie ma to znaczenia. Najważniejsze jest po co żyć. Bo człowiek bez celu jest jak maszyna do pisania bez tuszu. Nie jest nikomu potrzebny.

Więc Raymond sumiennie wypełniał ten jedyny w życiu obowiązek i od dwóch lat pracował w zawodzie listonosza. Na początku było mu ciężko nadążyć za innymi pracownikami, jednak z czasem zaczął sam siebie zaskakiwać. Ustanawiał nowe normy, pracował sumiennie i prawie bez przerw, byleby zarobić jak najwięcej. Brał dodatkowe godziny i sprzątał budynek po zamknięciu, a wszystko za garść dolarów. Jednak te kilka dodatkowych banknotów odsuwało jego rodzinę od śmierci głodowej, więc Raymond mógł zaakceptować takie stawki. Bo jaki miał wybór?

Pewnego dnia się obudził. Nie żeby inne dni tygodnia spędził w śpiączce, ale to nie był zwykły dzień. Był 15 października, czyli data najbliższa jego sercu. Bo to od tego dnia łańcuch zdarzeń potoczy się w taki sposób, że teraz będzie siedział w więzieniu i tłumaczył swoje bazgroły jakiemuś ważniakowi w garniturze. Zwlókł się z łóżka o szóstej i zaczął się ubierać. Kąpiel wziął poprzedniego dnia u sąsiadów, którzy za odpowiednią cenę użyczali jego rodzinie swojej łazienki. Bo rodzina Raymonda Gibneya nie żyła w luskusie, o nie! Mieli tylko dwa pokoje, większy służył za sypialnię, jadalnię oraz "pokój informacyjny", jak nazywała to miejsce jego siostra, Jessica, a to ze względu na radio stojące w kącie. Odbierało słabo, ale było to lepsze niż nic, prawda? Mniejszy pokój był kuchnią, naprawdę malutką. Naczyń mieli akurat wystarczająco dla całej trójki, toteż o gościach mogli zapomnieć. Kto by chciał ich zresztą odwiedzić? W sumie Adam czasem wpadał, ale chyba tylko z obowiązku niż z prawdziwej chęci przebywania w tej klitce. Raymond nie miał mu tego wcale za złe, znali się od dziecka, toteż rozumieli się bez słów i Adam wiedział, że Raymond woli spotykać się poza domem. Kuchnia w awaryjnych sytuacjach mogła działać jak łazienka, a to ze względu na kran. Nieraz mężczyzna mył tu pachy przed wyjściem do pracy, jednak tego dnia nie było takiej potrzeby. 

Gmach poczty przywitał go jak zwykle, czyli odgłosem stemplowania, tupotem biegania stenotypistek z piętra na piętro, darcia papieru, skrobania piór i szumem wiatru, który wdzierał się do hali przez zepsute okno. Było wcześnie, jednak już o tej godzinie robiły się kolejki, ponieważ górne piętra były zaadaptowane na nowe biura urzędników miejskich, a poczta stanowiła idelane miejsce na archiwa i skład wszelkiego rodzaju szablonów dokumentacji. Dopiero około dwunastej, ewentualnie trzynastej zaroi się tu od ludzi, którzy jakby nie mieli nic innego do roboty, tylko codziennie stali w kolejkach i wysyłali paczki, odbierali polecone listy i pakunki, kupowali znaczki i papier pakowy, przechodzili na wyższe piętra po różne zezwolenia czy kupowali przekąski w kantynie. Właśnie, kantyna. To miejsce sprawiało, że Raymondowi chciało się rzygać. Wszyscy chodzili tam jeść. Wszyscy, tylko nie on. Nie chodziło tylko o oszczędzanie, choć to też był poniekąd powód unikania tego miejsca zbiorowego koryta pełnego jedzenia. Ci wszyscy ludzie go obrzydzali, wyniośli, bogatsi od niego, z wyższych niż on, choć nadal z przeciętnych, sfer. Przynajmniej sprawiali takie wrażenie. Przez ostatnie lata pracy na stanowisku pracownika poczty katalogującego listy, a zarazem listonosza na drugą zmianę, z nikim nie nawiązał konwersacji dłuższej niż kilka zdań o pogodzie i nawale obowiązków. Inni zresztą też nie kwapili się do rozmowy z chudym wyrostkiem, którego blond kudły opadały na spocone czoło, a krótki zarost wymuszał na nim ciągłe drapanie się w szczękę. Siedział całymi dniami zgarbiony na swoim stanowisku numer 2, źrenice się rozszerzały w miarę jak dzień przeradzał się w popołudnie, a popołudnie w wieczór. Analizował znaczki, adresy, segregował, przekładał, a kiedy już wykonał swoją normę, zakładał torbę z listami, które miał doręczyć. Były to prywatna korespondencja, prenumeraty gazet i magazynów, paczki wymagające podstawienia pod sam gruby brzuch zamawiającego, który nawet nie spojrzy na człowieka, który mu przytargał nowe radio bądź mebel. Spławi go jak najszybciej, by tylko cieszyć się nowym nabytkiem. Ale czy Raymond mógł go winić? Mógł. Nigdy się nie skarżył, ale w duchu winił ich wszystkich. Bo mógł. Trzymał te emocje na wodzy. Liczyła się dla niego tylko praca a nie ludzie, i ją też chciał wykonywać najsumienniej jak potrafił. Odrzucał gniew i frustrację, przynajmniej do czasu. W łóżku drżał ze złości, bił pięścią w chudą poduszkę, kiedy słyszał płacz siostry, której było zimno, bo nie opłacili ogrzewania. Jego pensja nie była wystarczająca, by wszystkim dogodzić, toteż ich życie było pełne kompromisów. A od czasu choroby matki kompromisy wzrosły jeszcze bardziej. 

Raymond Gibney zerknął na ogromny ścienny zegar, który wybił dwudziestą. Jutro od rana miał biegać z torbą pełną listów, więc postanowił od razu skierować się do domu na spoczynek. Gdy miał już wychodzić ze swojego stanowiska, podszedł ostatni interesant. Był wysoki, musiał nachylać się do okienka pod nienaturalnym kątem. Wytarty kaszkiet miał przekrzywiony na lewą stronę, oczy błyszczały w świetle wiszącego żyrandolu, przyprawiały Raymonda o gęsią skórkę. Nic nie mogło umknąć tym dwóm punkcikom wbitym w gładkie lico człowieka, który uśmiechnął się krótko do urzędnika poczty. 

- Mam list do odebrania.

- Nazwisko? - spytał beznamiętnie Gibney. Robił to automatycznie, wyuczony miesiącami pracy z ludźmi po drugiej stronie. Nie byłby w stanie okazywaç codziennie radości i słodzić każdemu na prawo i lewo. Pewnie szybko wypaliłby się z chęci sortowania i dostarczania listów, co mogło być tragiczne w skutkach dla niego i całej rodziny Gibney'ów.

- Brian Vernons - powiedział mężczyzna i rozejrzał się ostrożnie po otoczeniu. Hala była bardzo czysta, gładkie, marmurowe ściany odbijały światło zawieszonych wysoko żyrandoli, które o tej godzinie rzucały usypiające i ciepłe światło, rozleniwiając każdą interakcję i wywołując nieodparte wrażenie zmęczenia. Albo to po prostu wina długiej zmiany... Raymond zapisał sobie w pamięci dane interesanta i poprosił, by ten zaczekał chwilę. Po pięciu minutach Raymond wrócił z zaplecza z grubą kopertą. Pokwitował, co trzeba i sprawdził dowód osobisty pana Vernonsa. 

- Wszystko się zgadza. Wysłał pan listy sam do siebie? Widzę, że zatrzymał się pan na King's Route, myślałem, że nikt tego nie kupi...

- Dopiero co przeprowadziliśmy się z Nowego Jorku, musiałem przesłać kilka dokumentów. Niedługo pewnie wrócę po resztę listów, panie...

- Gibney.

- Ta... Cholera, ale późno. - Po tych słowach Brian Vernons machnął ręką na urzędnika i wybiegł z budynku. Raymond stał tak chwilę skonfundowany z kurtką zawieszoną przez jedno ramię i patrzył w miejsce, gdzie przed chwilą jeszcze stał ten wysoki mężczyzna. Ktoś w końcu kupił tamtą ruderę, może nareszcie zostanie doprowadzona do porządku... Może. W końcu to człowiek z Nowego Jorku. Biznesmen, wnioskując po "ważnych dokumentach". Już nawet nie chodziło o strój, możliwe też, że był tylko chłopcem na posyłki dla kogoś innego, jakiejś korporacji może... Ale co go to, Raymonda, obchodziło? Tak tylko sobie rozmyślał. Postanowił przejść się obok King's Route, nadłoży przez to nieco drogi. Kiedyś tam chodził z bratem bawić się między kolumnami starego kompleksu sportowego. Nie był tam od czasu jego śmierci. Adrian Gibney Junior zmarł na wojnie, jak zawiadomił ich Czerwony Krzyż. Starał się nie myśleć za nadto o Adrianie, bo ten zawsze był mądrzejszy, bardziej doświadczony i na pewno znalazłby lepszy sposób na zarobek niż mordowanie się za biurkiem do nocy. Przy nim, wojennym bohaterze, przystojnym młodzieńcu i popularnym chłopaku z liceum Raymond wypadał w swojej opinii blado. Był przy swoim bracie jak duch, a ojciec bardzo silnie przeżył śmierć najstarszego syna, to tego stopnia, że popełnił próbę samobójczą połykając jakieś prochy. Udało się go uratować, ale ani on ani Raymond nie byli tacy sami po tym incydencie. Mimo wszystko Raymond wiązał z King's Route przyjemne wspomnienia, więc co szkodziło mu zajrzeć teraz, po tylu latach? 

Był w połowie drogi do opuszczonych hal sportowych, gdy usłyszał tupot butów za swoimi plecami. Minęło go trzech wielkoludów w bordowych melonikach. W mieście byli znani jako "Czerwone Kapelusze", była ich dwudziestka i to oni stanowili jedyny silny gang w mieście. Ostatnio stali się bardziej agresywni po tym, jak aresztowano jednego z ich kamratów, niejakiego Małego Pete'a. Raymond postawił kołnierz kurtki i przywarł do ściany w taki sposób, że był prawie niewidoczny. Taką miał przynajmniej nadzieję. Takim ludziom jak Czerwone Kapelusze lepiej schodzić z drogi. Wiedzieli to wszyscy, nawet gliniarze, toteż aresztowania były sporadyczne. Jednak po odejściu na emeryturę komendanata Jasona Burne'a skończył się immunitet dla tej grupy przestępczej, co doprowadziło do eskalacji napadów. Nikt o zdrowych zmysłach nie zapuszczał się na ich teren, którym była opuszczona rozgłośnia radiowa za miastem. 

Dlatego Raymond odetchnął z ulgą, gdy zobaczył, że grupka nie skupiła się na nim, tylko pobiegła dalej i skręciła w jeden z zaułków. Już miał przemknąć obok, kiedy z zaułka rozległy się odgłosy szamotaniny. Trzech ludzi kopało z mocą tego samego mężczyznę, który przyjechał tu aż z Nowego Jorku. Chyba nie spodziewał się takiego powitania w Meredith Hills. Raymond mimo woli skrzywił się, gdy usłyszał trzask łamanej kości. Na dźwięk, który wyrwał mu się ze ściśniętego gardła, trzy głowy w melonikach obróciły się w jego stronę. Przełknął ślinę. Kątem oka dostrzegł budkę telefoniczną, w głowie obmyślił plan, który w sferze imaginacji wydawał się wykonalny. Rzucił się w stronę telefonu i zerwał słuchawkę. Zaczął grzebać w kieszeniach w poszukiwaniu monet. Jeden z Czerwonych Kapeluszy ruszył w stronę budki, jednym zdecydowanym ruchem rozciągnął pałkę teleskopową, które rok wcześniej podbiły świat militariów i półświatka. Broń ta była niezwykle skuteczna, a spustoszenie, które mogła sprawić z ofiarą były zatrważające.

Raymond już wybrał numer. Mężczyzna był coraz bliżej, dyszał ciężko i kręcił bączki pałką, której świst wwiercał się w głowę listonosza utrudniając koncentrację. Potem był głos w słuchawce i trzask tłuczonego szkła. Raymond ku swojemu przerażeniu poczuł, że grube a zarazem silne ręce łapią go od tyłu za gardło i wyciągają go przez wybitą szybę, rozcinając mu plecy i kalecząc ramiona odłamkami które zostały we framudze. Czuł, że traci dech w piersiach, że zaraz odpłynie... Wodził rękoma po chodniku, czuł że cały czas się przemieszczali. Po kilku głosach poznał, że znów są w zaułku... Jest! Kostka brukowa. Ostatkiem sił zacisnął palce na zimnym kamieniu i wykonał słaby ruch, jego ręka była jak rozciągnięty łańcuch rowerowy, zwiotczały i bez polotu. Mimo wszystko trafił. Rozległy się krzyki, a nacisk na gardło ustał. Raymond zachłysnął się powietrzem i zemdlał. Był nieprzytomny może kilka sekund, bo gdy znów odzyskał wzrok zobaczył uciekające niewyraźne sylwetki, jedna z nich się słaniała na nogach, biegła zakosami. To była pewnie ofiara kostki brukowej. Zobaczył też powód ucieczki Kapeluszy - radiowóz, którego migacze na moment go oślepiły. Mimo wszystko czuł, że Czerwone Kapelusze wcale nie zamierzają odpuścić, oni zawsze domykali swoje sprawy. A sądząc po ilości bandziorów, to była chyba jedna z tych ważniejszych. I Raymond wpakował się w sam jej środek. Spróbował wstać, ale ból pleców zniweczył wszelkie wysiłki. Runął w szlam. 

- Hej! Wszystko dobrze? - zawołał zduszonym szeptem w stronę Vernonsa, mężczyzny z poczty. Nie doczekał się reakcji. Zaczął się czołgać w jego stronę, odgarniając stare butelki i strzępy gazet. Zobaczył, że powieki mężczyzny się poruszają, co było dobrym znakiem. Raymond poklepał Briana Vernonsa po brudnym policzku. Tamten poruszył się niespokojnie i jęknął z bólu. Gibney namierzył wzrokiem brudną od błota wypchaną kopertę. Może był tam dokładny adres, albo numer do rodziny? 

Kiedy rozchylił klapę koperty, omal nie zachłysnął się ciężkim powietrzem. Były tam najprawdziwsze banknoty studolarowe. Razem wychodziły jakieś cztery tysiące. W tamtej chwili trzymał w ręku taką ilość gotówki, na którą pracowałby wiele długich lat. Miał to wszystko w dłoni, dodatkowo był w stanie utrzymać się na nogach, czego nie mógł powiedzieć prawowity właściciel koperty. To mogła być jego szansa.

Raymond zastanowił się, spojrzał w stronę wyjścia z alejki. I znów na pobitego mężczyznę. Ale nie był w stanie się ruszyć, nawet gdyby chciał. Nogi miał jak z ołowiu. Schował kopertę za pazuchę i pomógł wstać mężczyźnie, który zaczął głośno jęczeć. Kiedy już prawie był na nogach, stracił równowagę i pociągnął Gibneya za sobą na ziemię.

- Złamali mi biodro, sukinsyny! Musimy... dostać się do telefonu... - jęczał pod nosem Brian poprawiając umorusany w brudnej wodzie kaszkiet. Złapał rękę Raymonda i wolno się dźwignął, opierając ciężar ciała na lewej nodze. Podeszli do zdemolowanej budki telefonicznej, Brian oparł się ciężko o całą jeszcze ściankę budki i drżącą ręką włożył monetę do automatu. 

Raymond już miał odejść, gdy przypomniał sobie o kopercie. Adrian Gibney nie posunąłby się do takiej kradzieży. Raymond też nie był w stanie wystawić okaleczonego mężczyzny na pastwę losu w obcym mieście. Wyciągnął kopertę w stronę Briana, który schował ją do wewnętrznej kieszeni kurtki i skinął mu głową.

- Dzięki, młody. Nie uciekłeś, choć miałeś okazję. Pomogeś mi. Będę o tym pamiętał, Gibney... Ja i moi ludzie pamiętamy o swoich.

- No... Dobrze - bąknął zmieszany Raymond. Nie wiedział za bardzo co powiedzieć, bo nigdy nie przechodził przez dialog z człowiekiem, którego uratował przed śmiercią bądź ciężkim kalectwem. 

- Poczekaj! Masz... - Brian wyciągnął z koperty dwa banknoty studolarowe i wręczył je listonoszowi, który zrobił wielkie oczy. - ...nieźle sobie poradziłeś. Możemy zająć się twoimi ranami, jeśli chcesz...

- My? Co ma pan na myśli, panie Vernons?

- Moi, że tak to ujmę, wspólnicy w interesach nie raz wyjęli kulę z ciała lub zszywali rany. Dodatkowo nikt nie będzie pytał o powód tych... ran. Już tu jadą, mogę ich poprosić, żeby się panem zajęli. Oczywiście... wszystko musi zostać między nami, rozumiemy się?

- Tak. Ro... rozumiem - wyjąkał listonosz i przełknął ślinę. Nagle zaschło mu w gardle, jakby przed chwilą zjadł wióry. 

- Więc? Jak będzie? - Niebieskie oczy świdrowały Gibneya, który pod ich lustrującym spojrzeniem drżał jak galareta.

- Nie, dam sobie radę. - Raymond uśmiechnął się blado i ruszył w tylko sobie znaną stronę. Był otumaniony przypływem adrenaliny i utratą krwi, kroki stawiał sztywno i kiwał się na boki jak pingwin. Kilka przecznic dalej zobaczył porzucony radiowóz, ten sam, który ścigał bandytów. Było cicho. Nie było ani policjantów ani członków gangu, tylko świeża krew błyszcząca u wejścia na jakieś ciemne podwórko. Na ten widok przyśpieszył kroku. Raymond Gibney, skromny listonosz z małego miasta w Ameryce, wcale nie chciał mieć do czynienia z grupami przestępczymi. Nic a nic. Dlatego kiedy do bezpiecznego schronienia zostało mu ze sto metrów, wystrzelił jak z procy, nawet pomimo swoich ran. Nie oglądał się za siebie. Bał się, co może tam zastać...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro