Konwój, 19 sierpnia 1952 roku

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Plum. Plum. Plum.

Raymond westchnął z ulgą, poprawił się na sedesie. Ostatnio przez stres miał problemy z wypróżnianiem, ale na szczęście leki przepisane przez doktora Forda pomogły. Stres wynikał w głównej mierze z tego, że dzisiaj miał nastąpić jego pierwszy w życiu napad. Raymond Gibney nie zdawał sobie sprawy, że za wiele lat będzie to dla niego chleb powszedni, dlatego od wielu dni nie mógł usiedzieć na miejscu. Nocami dzwonił do Claudii i prosił, by podjechała swoim motorem, co ta czyniła chętnie. Następnie jechali za miasto, gdzie pod samotnym drzewem leżeli obserwując gwiazdy. Pewnego razu gdy tak leżeli, Claudia podniosła się na łokciu i spojrzała na Raymonda.

- Więc? Co chcesz zrobić?

- Z czym? - zapytał zmęczony Raymond, przysypiał trochę, jednak utrzymywał przytomność na tyle, by kontrolować dyskusję. Nie chciał palnąć czegoś głupiego, czegoś co by go pogrążyło w jej oczach. Starał się być naturalny.

- Ze swoimi pieniędzmi. Chyba, że rezygnujesz z napadu i rzucasz wszystko w kąt.

- Chciałabyś tego? Mam to zrobić? - zapytał Raymond, który również podniósł się na łokciu, przez chwilę patrzyli sobie w oczy z pożądaniem, aż Claudia trąciła go palcem wskazującym, przez co Gibney stracił równowagę i upadł plecami na mokrą trawę.

- Nie zrobisz tego. Nie zrezygnujesz. Tym bardziej, że Brian wrócił. Chcesz mu zaimponować. Do tego...

- Co do tego? To, że mam rodzinę, którą muszę utrzymać? To jeden z głównych aspektów, dla których robię to, co robię. Wiesz to aż za dobrze - mruknął zdenerwowany Raymond. - A dzięki tym pieniądzom, będę wolny. Nie będę musiał niczego takiego robić nigdy więcej. Tylko ja, moja rodzina, warsztat Adama... I ty, jeśli zechcesz.

- Dzięki. - Uśmiechnęła się Claudia popijając piwo z butelki. Rozpięła swój szary płaszcz i wyprostowała nogi, eksponując nowo zakupione pończochy. - Widziałeś?

- Teraz widzę. Kto ci je kupił? Wuj?

- Nie, Brian. Zna się na rzeczy, sporo ich kupował swojej ostatniej... dziewczynie. Niestety, domyślasz się co się stało, że nie chce o niej wspominać.

- Central Park?

- Tak. Bardzo ją kochał, ona chyba jego też. Jakoś nie miałam z nią dobrego kontaktu, ale to bez znaczenia... To zawsze jest tragedia. A Brian... jest kochany, wiesz i tym. Dba o każdego, o kogo tylko może. O mnie, o ciebie, całą naszą gromadkę.

- Czego nie można powiedzieć o Wuju, który ma najwyraźniej swoich ulubieńców. Takich jak Luka i jego ludzie. Jak myślisz, ile minie czasu zanim ten włoski drań wbije nam nóż w plecy?

- Nam?

- Nie czepiaj się słówek, proszę. Jestem waszą częścią, nie? Listonosz. Człowiek Pracy, jak to się wyraził Wuj. A ten "człowiek pracy" za jakiś czas napadnie na własną instytucję dającą mu utrzymanie. Czy istnieje większe poświęcenie? - Wzruszył ramionami Raymond odbierając Claudii butelkę z chmielowym trunkiem. Kobieta zastanawiała się chwilę, po czym opadła na plecy obok Raymonda. Powoli wstawał świt, a Raymond miał za kilka godzin odebrać dostawę fałszywych dolarów od Triple J'a, na specjalne życzenie Rogera Johnsona. Raymond nie wnikał już w cele swojego szefa, robił tylko to co zapewniało mu dodatkowpulę dolarów potrzebną do opłacenia rachunków i łapówki dla doktora Forda. Tak mijały mu dni i noce, od zlecenia na dostarczenie walizki z punktu A do punktu B, przez monotonną pracę na poczcie i spędzanie czasu z Brianem na piciu piwa i graniu w domino, kończąc na nocach z Claudią. Pragnął, by ten stan rzeczy trwał wiecznie, co niestety było niemożliwe. Wszystko było podyktowane jednym celem, którego realizacja przypadła na 19 sierpnia. Konwój pełen gotówki. Już na kilka dni przed tym walnym wydarzeniem Raymond sprawdzał każdy szczegół planu i swojej roli w nim: kiedy ma otworzyć drzwi, o której wybuchną ładunki, wreszcie moment gdy razem z Brianem wejdą do gabinetu Rogera. Obliczył, że na wyduszenie kombinacji do sejfu mają maksymalnie pięć minut, podczas gdy Derek będzie negocjował z przedstawicielami władz by kupić czas. Wuj zaplanował drogę ucieczki za miasto, gdzie pieniądze zostaną podzielone i ukryte na jakiś czas. Następnie każdy miał zapaść spod ziemię, a Raymond miał nadal udawać dobrego listonosza, za jakiego w swoim mieście uchodził. Cała farsa miała trwać do czasu, aż Wuj ureguluje płatności ze swoimi przyjaciółmi z południa oraz wspomoże finansowo robotnicze rodziny, co dobitnie obiecał. Niepokój Raymonda wynikał z jeszcze innego powodu. Zostawił na swoim stanowisku piętro niżej pistolet. Stary, lecz naoliwiony i naładowany rewolwer spoczywał w jego pudełku na lunch, między termosem z herbatą a kanapkami z kurczakiem. Raymond modlił się tylko, by nie musieć użyć tej broni. Pragnął by wszystko poszło jak najbardziej bezboleśnie dla obu stron, napadających i napadniętych. Pragnął łatwej kasy i jeszcze łatwiejszej ucieczki od tego przestępczego życia, pragnął pomóc rozbudować interes Adama, zapewnić matce zdrowie i odpowiednią edukację Jessice. A on? On chciał mieć spokój. Już sobie wyobrażał jak w kilka dni po napadzie zwalnia się z pracy, rzucając w Wesołego Rogera wypowiedzeniem ze swoim podpisem. Następnie cisnął by swój krawat i uniform na podłogę, a resztę dnia spędziłby na piciu z Brianem, by następnego ranka przerzucić się na posiedzenie u Adama. Taki miał piękny plan. Jednak czasem nie każdy plan udaje się tak, jak to sobie zaplanowaliśmy. A plan Wuja nie był wyjątkiem. Odskocznią dla Gibneya w ciągu tych stresujących dni była wycieczka do kina razem z całą rodziną. W samo południe trafiło do kin 24 lipca, o czym nie omieszkała trąbić lokalna gazeta, Meredith Hill's Courier. Zarówno Adam jak i Raymond, poza uwielbianiem filmów i literatury wojennej, pałali miłością do ery kowbojów z odważnymi szeryfami. Zebrali się rano i całą gromadą składającą się z Raymonda, Adama, matki Raymonda oraz jego siostry zapakowali się do jednego z samochodów Adama z warsztatu. Samochód tak czy siak wymagał próbnej jazdy, toteż O'Neil postanowił połączyć przyjemne z pożytecznym. Kiedy podjechali czarnym dodgem kingsway'em pod kino, większość miejsc była już zajęta, a sznurek ciekawych wrażeń ludzi wskazywał się to, że szanse na znalezienie wolnych foteli spadły do wartości bliskich zeru. Jednak kiedy mieli dać za wygraną, Raymond dostrzegł znajomą twarz. Derek siedział w budce i sprzedawał bilety na seans. Gibney przeprosił swoich bliskich na chwilę i podskoczył do budki, tuż przed wielkim brzuchem jakiegoś bankiera, który ściskał za rączkę syna przebranego za kowboja z drewnianym rewolwerem.

- Ejże, co pan! Do kolejki! Teraz ja miałem... - warknął grubas i popchnął Raymonda.

- Clint, zastąp mnie, co? Zaraz przyjdę, wpadłem na kumpla - zawołał Derek do mężczyzny który właśnie wyszedł przez budynek z papierosem. Clint westchnął i schował papierosa. Derek wyszedł z budki i podszedł do Raymonda. - No, o co chodzi, Listonoszu?

- Potrzebujemy biletów. Czterech. Dasz radę coś wykombinować? Czekałem na ten film całe wieki! A tak w ogóle, to nie spodziewałem się, że zmieniłeś branżę. Spawanie już cię nie kręci?

- Nie, wylali mnie. Cięcia w zatrudnieniu, psia ich mać. Ale Wuj obiecał zabrać mnie do Nowego Jorku, wiesz co mam na myśli. Tam czeka nas życie, stary! Na razie nie jest tak źle, wytrzymam do... sam wiesz czego. Teraz chodź, załatwię ci te bilety.

- Naprawdę! Nie gadaj! - wykrzyknął Raymond i przyjacielsko objął biletera, który poklepał go po ramieniu.

- Dobra dobra, nie rozklejaj się. To nic wielkiego. Zaraz ci je dam. Trzymaj się Listonoszu. I pamiętaj o naszej misji.

Już kilka chwil później cała trójka Gibneyów razem z Adamem siedziała w czwartym rzędzie na sali kinowej. Pod sufitem zbierał się dym wydobywający się z papierosów należących do widzów. Raymond sam wyciągnął paczkę cameli i podał ją Adamowi, który po omacku wyciągnął papierosa. Błysnęła zapalniczka Briana. Raymond dbał, by była cały czas pełna benzyny, co jakiś czas wymieniał również watę oraz knot. Była to jedna z rzeczy, które przypominały mu o jego drugiej tożsamości w trakcie prywatnego życia. Za każdym razem, gdy błyszczał płomień Gibneyowi nasuwały się myśli o jego alter ego, Listonoszu. Listonosz był odważniejszy od zwykłego Raymonda, był silniejszy, bardziej zdecydowany i był gotowy zrobić rzeczy, o których zwykły i poczciwy Raymond Arthur Gibney nawet nie śnił. Raymond wierzył, że wraz z powodzeniem napadu będzie mógł zostawić swoją drugą tożsamość w cieniu. Z rozmyślań o kinie wyrwał go chlupot wody z sąsiedniej kabiny oraz głośne stękanie pełne ulgi, jakby ktoś pozbył się zalegającego balastu, co najpewniej nie odbiegało od prawdy. Raymond spojrzał na zegarek. Jeszcze pół godziny.

- Ej, kolego? Masz papier? Skończył mi się... - Raymond popukał w boczną ściankę swojej kabiny, tam skąd dochodziły wcześniejsze odgłosy.

- Oczywiście, sir, już podaję sir. Proszę bardzo. - Ręka z rolką papieru pojawiła się w szczelinie między kabinami. Raymond od razu poznał tą czarną rękę, należała do sprzątacza, Gabriela.

- Dzięki, ratujesz mi tyłek - mruknął Raymond podcierając się świeżo zerwanym skrawkiem papieru.

- Proszę bardzo sir. Nie zaraportuje mnie pan? Przerwa skończyła mi się pięć minut temu, a nie chcę dostać nagany. Bardzo przepraszam, sir.

- Co? Nie nie, nie mam z tym problemu. Choć pewnie wielu z południa uznało by, że lepiej żebyś zrobił w spodnie. Ale ojciec mówił mi o tobie, Gabrielu. Robisz dobrą robotę, budynek jest dzięki tobie czysty, toteż nie mam jakiś oporów przed przyjmowaniem z twojej ręki papieru. Mój ojciec w sumie też chyba nie miał. Ty pamiętasz jaki był w swoich złotych latach, nie? - zapytał Raymond wychodząc z kabiny i kierując się do umywalek. Obok niego przystanął około pięćdziesięcioletni czarny mężczyzna z grubym dywanem siwych włosów wystającym z niedopiętej koszuli, również jego roztrzepane włosy na głowie i krótki zarost były przypruszone siwizną.

- Och tak, sir. Pan Benjamin był zawsze miły i poczciwy, nigdy by nikogo nawet nie skrzywdził. Pracuję tu już dwadzieścia lat u pana Johnsona, wcześniej mój papa tu pracował, a mój świętej pamięci dziad uprawiał pole bawełny u pana Percy'ego Johnsona, dziadka pana Rogera. Pański ojciec był jednym z najlepszych ludzi, jakiego spotkałem. Mówił, że jest dumny ze swoich synów. Z pewnością pójdzie pan w jego ślady, sir. - Uśmiechnął się nieśmiało Gabriel odsłaniając zjedzone przez próchnicę zęby. Raymond odwzajemnił nieco nieśmiało uśmiech w lustrze, po czym skinął głową sprzątaczowi i opuścił łazienkę. Starał się nie wzbudzać podejrzeń, jednak równocześnie musiał się pośpieszyć by sprawdzić, czy jego broń aby na pewno nadal spoczywa w pojemniku na lunch. Ten konflikt interesów zaowocował truchtem i przeskakiwaniem co drugi stopień, przy zachowaniu kamiennej twarzy. Na szczęście nikt nie zwrócił na Raymonda najmniejszej uwagi. Młody listonosz wpadł do swojego okienka i sprawdził pudełko. Wszystko było na swoim miejscu. Poprzedniego dnia ekipa kanalarzy grzebała w rurach i zakładała jakieś uszczelki. Jednak Raymond jako jeden z nielicznych ludzi wiedział, że ładunkom wybuchowym daleko do miana uszczelek. Wszystko było gotowe, teraz należało czekać. Już przed wyjściem do toalety Raymond dostrzegł ośmiu ludzi Wuja nadających i odbierających listy. Teraz większość s nich siedziała na ławkach udając że na coś czekają, czy to jakiś arkusz czy list właśnie. Raymond przeczuwał, jaki będzie wrzask i przerażenie jego współpracowników, kiedy ich klient nałoży na twarz chustę, na głowę wciśnie czerwony kapelusz a następnie wyceluje do nich z broni.

Nadszedł ten moment, że Raymond opuścił swoje okienko i ruszył na tyły poczty, do miejsca gdzie krzesła stały na nieużywanych biurkach, a myszy było więcej niż makaronu w spaghetti. To znaczy że było ich dosyć sporo. Raymond stąpał ostrożnie, żeby przypadkiem nie zwalić sobie na głowę tej całej instalacji artystycznej, co nie było łatwe zwarzywszy na brak żarówek w tym pomieszczeniu. Jakimś cudem, po omacku ocierając się o atak serca spowodowany nadepnięciem na jakąś mysz, Raymond otworzył tylnie drzwi placówki. Klucz wykradł kilka dni wcześniej, a następnie zlecił jego dorobienie w zakładzie. Ślusarz był naprawdę dobry, a dodatkowa dziesięciodolarówka skutecznie zatkała mu ciekawskie usta. Brian mijając go wręczył mu przebranie, na które składał się długi, skórzany płaszcz, czarna chusta wyjęta wprost w westernu oraz charakterystyczny kapelusz. Raymond miał zaledwie chwilę by wpasować się w swoją rolę, a gdy to zrobił, Vernons wcisnął mu w zimne ręce pistolet maszynowy Owen australijskiej produkcji. Jedynie te egzemplarze miał znajomy Wuja z południa, ale według Briana były wystarczające. Miały jedynie groźnie wyglądać w połączeniu z przebraniem, zdrowy rozsądek bogobojnych obywateli zrobi resztę roboty.

Kiedy tylko pierwsza seria przeszyła sufit, o strony ulicy rozległ się niewyobrażalny huk - to dynamit zakopany pod ulicą wystrzelił w powietrze wzniecając przy tym chmurę kurzu i odłamków asfaltu. W kilka sekund ulica została zamknięta przez dwa pickupy, na których pakach stali zamaskowani strzelcy z ckm-ami maxim, wycelowanymi prosto w opancerzony furgon oraz dwa radiowozy eskortujące. Raymond nie miał czasu się napatrzeć, gdyż Brian pociągnął go za rękaw. Mieli własny łup do zgarnięcia. Gibney zaprowadził wspólnika pod gabinet Rogera Johnsona i kiedy skinął głową, Brian przystawił do zamka lufę obrzyna. Rozległ się trzask i drzazgi pofrunęły na wszystkie strony. Spory odłamek nawet utkwił Brianowi w ramieniu, jednak ten się tym nie przejmował. Kopnął zniszczone drzwi, które chętnie ustąpiły. Kiedy weszli, Raymond zobaczył stojącego na środku pokoju Gabriela. Początkowo nie mógł zrozumieć, co się dzieje, jednak granat wciśnięty w skrępowane taśmą klejącą dłonie sporo wyjaśnił. Za biurkiem stał Roger Johnson bawiąc się luźnym końcem żyłki biegnącej przez połowę pokoju, aż do zawleczki.

- Spokojnie, panowie? Wstrzymajcie się! Chyba że chcecie aby ten tu cywil zakończył swój żywot z przytupem! Jasne? - krzyknął Roger wyciągając wolną ręką papierosa i wsadził go sobie do ust. - Swoją drogą, Vernons, dobre papierosy robiłeś u moich kumpli z zachodu. Szkoda, że musiałeś to spieprzyć!

- Ty skurwielu, skąd wiesz... - warknął Brian postępując kilka kroków do przodu, ale żyłka niebezpiecznie się naprężyła, co zmusiło zarówno Briana jak i Raymonda do pozostania w miejscu.

- Mam swoje źródła. Wiem też, że nie chcecie nikogo zabijać. Dlatego, jeśli cenicie życie niewinnego czarnucha, zdejmiecie maski. Nie mamy przed sobą tajemnic, prawda, Gibney? - zaśmiał się Roger wypuszczając z ust kłąb dymu.

- Panie Gibney? Jeśli to pan... Nie wiem, czemu pan to wszystko robi, ale jeśli pan nie zrobi tego, czego chce pan Johnson... błagam! Moje życie jest w pańskich rękach! - zapłakał Gabriel, któremu łzy płynęły po policzkach całymi strugami.

- Brian? Co robimy - szepnął Raymond, ale towarzysz pokręcił głową.

- Daj nam kombinację do sejfu, a nikomu nie stanie się krzywda, jasne? Chcemy tylko tego, co tam jest! Potem każdy pójdzie swoją drogą! Ale jeśli nam to utrudnisz, Johnson, pójdziesz do piachu, rozumiesz? - Brian postąpił jeden krok do przodu, jednak Gabriel krzyknął:

- Proszę! On nie żartuje! Odejdźcie!

- Zdejmijcie maski. Wtedy pozwolę wam wejść do pokoju. Wybór jest wasz. Nie otworzycie sejfu, jeśli nie wejdziecie do pomieszczenia z sejfem. Nie wejdziecie do pomieszczenia z sejfem, jeśli nie zdejmiecie masek, idioci! To chyba prosta logika, nawet głupi chłopak na posyłki jak Gibney to zrozumie! - krzyknął Roger Johnson i wskazał swój fotel za biurkiem. Był to gest zapraszający, sam Roger odsunął się pod ścianę z regałami. Raymond musiał przyjąć to zaproszenie. Zdjął chustę odsłaniając całą twarz. Następnie ostrożnie wyminął Gabriela, który cały aż się trząsł, kurczowo ściskając granat.

- Dobrze, dobrze, brawo! Gibney! Kto by się spodziewał, prawda? Tatusiek chyba przewraca się w grobie. - Roger otarł nieistniejącą łzę z poloczka i zaśmiał się.

- Czego chcesz? Okradamy konwój, nie pocztę. Skąd ty... Jak? - Raymond wskazał na drżacego woźnego, którego wypupiaste spojrzenie było utwkione w Briana, który za wszelką cenę próbował pokazać, że go nie skrzywdzi. Najwidoczniej to nie poskutkowało, gdyż Brian zobaczył ciemną plamę na spodniach zakładnika.

- Ach, pytasz skąd wiedziałem? W sensie, jak to przygotowałem? To proste. Wuj chyba za bardzo wam wszystkim ufa. Dostałem cynk.

- I uznałeś, że wzięcie niewinnego człowieka na zakładnika to dobry pomysł? Będziesz miał tak samo przechlapane, jak my! - warknął Raymond podchodząc do biurka, jednak nadal trzymał się na dystans od Johnsona. Nie chciał go denerwować ani zrobić czegoś, co mogłoby sprowokować Wesołego Rogera do wysadzenia ich wszystkich w powietrze.

- Niewinnego? Naprawdę tak myślisz o tym czarnuchu, Gibney? Dla ciebie to, że on zna twoją twarz i zamiary jest pewnie powodem do mordu. Nie jest teraz taki niewinny. Mayflower też nie był beż winy, prawda? Groził ci, mogłeś stracić przez niego życie, prawda? Jeśli puścisz tego tu Gabriela, skończysz w pierdlu. Chyba że go zabijesz. A ja go zabiję z pewnością. Równie dobrze możemy go zabić razem, co ty na to, Listonoszu? Zabawna ksywka, swoją drogą. Zgrywałeś twardziela przed Triple J., nie? Uznał cię za wytrawnego gracza, za kogoś, z kim może można się liczyć, jeśli chodzi o interesy. Ale ja wiem, że jesteś tylko wystraszonym młodzieńcem szukającym zarobku, który zrobi dla niego wszystko. Nawet się skurwi.

- Słucham? - warknął Raymond, postąpił kolejny krok do przodu, wahanie go opuściło. W tamtym momencie chciał spojrzeć temu sukinsynowi prosto w oczy i dowiedzieć się, co jest grane.

- Tak powiedział doktor Ford. Dla mamusi zrobisz wszystko, nawet obciągniesz. Nawet zabijesz. Okradniesz konwój. Kurwa, może nawet się zabijesz! To byłoby zabawne.

- Ray, spokojnie. Chcemy tylko dokumentów o Wuju. Potem rozstaniemy się w zgodzie! - krzyknął Brian celując w Rogera, który wypuścił pod sufit chmurę dymu. Rzucił papierosa na ziemię i spojrzał na Briana.

- Ty jesteś... Brian Vernons. Jak mówiłem, dobre papieroski robiłeś, szkoda że... No nic. Właź na drabinę, podam ci kod. A ty, Gibney, podejdź do mnie.

Raymond podszedł, był cały biały ze złości. Roger cały czas trzymając żyłkę, która łączyła Gabriela z tym światem sięgnął do biurka i wyciągnął rewolwer, taki mały, jakiego używa policja.

- Weź, proszę. Naładowany, możesz wypalić. Co, boisz się? No nic. Musisz mi zaufać. Ciekaw jestem, do czego się dzisiaj posuniesz, Gibney. Do zrobienia mi krzywdy? Ach, prawda, nie chcesz tego. Bardzo chcesz tego uniknąć, jednak to nieuniknione! Nie rozumiesz?

Raymond podniósł pistolet, zważył go w dłoni. Odciągnął kurek.

- Czego ty chcesz? - jęknął Raymond, opadły mu ręce. Autentycznie nie wiedział, co robić. Roger wyjrzał za okno, jakby sprawdzał czy zgadza się liczba okien w budynku po drugiej stronie.

- Ja? Dziwek i kokainy. To mnie napędza, nie? A więc tamta twoja dziewczyna, też komunistka? Bo wiem? Bo wiem, ze to tylko przebrania. Bądźmy poważni. Więc? Jest z Czerwonych?

- Dawaj szyfr. Ale już! - krzyknął Brian, który już wspiął się na drabinę i trzymał dłoń w rękawiczce na zamku.

- Jeden. Dwa. Osiem. Dziewięć. I... zapomniałem. Autentycznie, to chyba przez to, że jestem na głodzie. Pozwolicie? - spytał Roger. Raymondowi drgnęła ręka. Gdyby nie plan, już by zdzielił tego człowieka kolbą owena. Jeszcze tylko chwilka, ostatnia kreska w życiu Johnsona i nareszcie, Raymond będzie mógł odpłacić mu za wszystkie krzywdy i upokorzenia!

- Pewnie - warknął Raymond. Roger wydobył z szuflady tabakierkę pełną białego proszku. Z kieszeni wyciągnął banknot jednodolarowy i zwinął go w rulon. Następnie wciągnął wszystko, zatoczył się kilka kroków pod okno, luzując linkę pozwalając jej swobodnie przelatywać przez palce. Kiedy doszedł do siebie, dokończył wyliczanie numerów.

- I pięć i... Dwa. Bingo! - zakrzyknął, kiedy Brian otworzył sejf. Vernons przez chwilę patrzył nieobecnym wzrokiem w pustą przestrzeń sejfu, aż w końcu wymamrotał:

- Pusto. Nic tu, do cholery, nie ma!

Raymond ścisnął mocno rewolwer i przystawił go do skroni Rogera, który był obrócony do okna.

- Ty sukinsynu, gdzie te papiery?

- Jakie papiery? Nie było żadnych papierów, idioci! Zostaliście wrobieni! Niebiescy już tu idą, a wy jesteście tu z ręką w nocniku! - ryknął Johnson szczerząc się do okna. - Nikt nie zadziera ze mną, jasne? Ze mną, się kurwa, nie zadziera, Gibney!

Raymond nie chciał go dalej słuchać. Schował rewolwer do kieszeni płaszcza i z całej siły, tak jak sobie to wyobrażał, zdzielił Johnsona kolbą owena w potylicę. Następnie ostrożnie wrócił do Briana, który trzymał palec na spuście. Był wściekły.

- Co teraz? - zapytał Vernons, nasłuchując odgłosów z korytarza. Wtem rozległy się strzały. Głównie z ulicy. Następnie dało się słyszeć kroki na korytarzu i klatce schodowej. Policja.

- Cholera, jesteśmy w pułapce! - warknął Raymond zakładając chustę i kapelusz, spojrzał na Gabriela, który klęczał. - Nic nie powiesz?

Gabriel skinął wolno głową, był cały spocony, a palce ślizgały mu się po powierzchni granatu. Raymond wiedział, że musi mu pomóc, jednak nadciągające siły policji wcale nie pomagały mu w podjęciu decyzji.

- Słuchaj, uwolnię cię z tego, damy ci Dwa tysiące dolarów i dostaniesz nowe życie, dobrze?

- Co? - krzyknął od korytarza Brian, ale Raymond go nie słuchał. Wyciągnął scyzoryk i ostrożnie rozciął taśmę klejącą. Dopiero kiedy to zrobił, zobaczył że coś jest nie tak. Roger Johnson stał oparty o kant biurka i machał luźną żyłką z zawieszoną na jego końcu zawleczką.

- Mówiłem ci, że to twój koniec.

Raymond kątem oka zobaczył, że Brian wychodzi na korytarz i rusza w stronę huków, celował z broni. Wtedy rozległą się seria od strony ulicy, to dwa potężne cekaemy otworzyły ogień, druzgocząc i masakrując zarówno blachę radiowozów jak i elewację budynku. Gabriel podskoczył, a okrągły owoc zniszczenia upadł na dywan. Raymond wstrzymał oddech, przygotował się na uderzenie i falę odłamków, zamiast tego poczuł silne popchnięcie że strony Gabriela. Gibney upadł na plecy za próg gabinetu i ledwo zdążył przeturlać się za framugę drzwi. Zabarwione na czerwono resztki ubrań, mięśni oraz kości przetarły sobie szlak przez cały gabinet, wybijając okno za biurkiem Rogera. Ściana naprzeciw wejścia była cała pokryta resztkami Gabriela, Gibney ledwo zdołał powstrzymać wymioty.

- Co teraz, co! Nie spodziewałeś się tego, nie? Przyznaj to! - ryknął Roger, próbując przekrzyczeć strzały ciężkich karabinów maszynowych Wuja. Raymond ledwo go słyszał, do tego dochodziły krzyki przerażonych zakładników... Po prostu chaos. Raymond wyjrzał zza framugi wgłąb pomieszczenia z którego zostały dosłownie strzępy. Krwawy teraz dywan pasował kolorystycznie do rozrzuconych strzępów książek i bibelotów Rogera, w tym dyplomów, których znjszczone ramki przykryły podłogę szklanym śniegiem. Samo biurko Johnsona było w opłakanym stanie, pełne w koleinach i flakach. Roger zdołał się uchronić przed gradem szrapneli, teraz się śmiał. Najwidoczniej zdołał zażyć jeszcze jedną działkę. Nie wiedział, że będzie to ostatnia działka w jego życiu. Raymond dobył owena. Pragnął poszatkować Rogera tak jak to widział w filmach gangsterskich o mafii, gdzie cały oddział dokonywał rozstrzelania delikwenta thompsonami. Niestety został uprzedzony. Pocisk przeleciał tak szybko, że nawet Raymond go nie usłyszał. Leciał od strony przeciwległego budynku. Snajper. Zęby, chrząstka, strzępki języka, mózg, to wszystko co tworzyło głowę Wesołego Rogera eksplodowało jak arbuz, pozostała jedynie nieregularna podstawa, czyli resztka szczęki i podbródka. Gibney znów uciekł na korytarz, kiedy wrócił Brian.

- Zdejmuj to, nasi przejęli ciężarówkę! Przegoniłem ich. Ja się stąd wydostanę, ty trzymaj się planu. Do kibla! Zaraz... To twoja robota? - Brian spojrzał z niedowierzaniem na pobojowisko w gabinecie. - Co tu się...

- Johnson wysadził woźnego. Potem ktoś go zdjął. Nie wiem czy policja, czy kto, ja ja... - zaczął się jąkać Raymond, ale Brian wepchnął go do łazienki i siłą zdjął z niego płaszcz, rękawiczki, kapelusz i chustę.

- Spokojnie, potem mi powiesz. Teraz masz wyglądać jak przerażony pracownik poczty, któremu właśnie groziłem. Nie będzie to trudne... zważywszy na okoliczności - mruknął Brian i wycelował w Raymonda swoją broń. Ubrania których używał Raymond zostały zapakowane do worka, który niedługo spłonie gdzieś w leśnym rowie.

- To... zobaczymy się w... - Raymond nie dokończył, gdyż wymioty przemknęły mu z żołądka do gardła w mgnieniu oka, by następnie wylądować w pisuarze.

- Ta ta, dobrze się wcielasz w rolę, cholera. Kurwa, nic tam nie było! To wszystko było na nic! - warknął Brian i wybiegł z łazienki. Raymond dyszał ciężko. Nie z powodu strachu przed wykryciem, przezornie nie dotykał zbyt wielu obiektów gołymi rękoma w ferelnym gabinecie, dodatkowo podczas całego napadu nosił rękawiczki. Nie, jego stan zdrowia był spowodowany czymś innym. Strachem po prostu. Omal nie stracił życia, dodatkowo ktoś, kogo prawie ocalił, w perfidny sposób zginął. Biedny woźny, który mógł jeszcze wiele lat pracować i cieszyć się zdrowie pożegnał się z życiem przez głupie porachunki bandytów. Cały rozerwany na strzępy... Gibney spojrzał na swój but. Było na nim coś różowego i krwistego zarazem. Maleńki, ledwo dostrzegalny kawałek jelita przykleił mu się do noska buta, jak rzep do psiego ogona. Raymond ostrożnie złapał kawałek w dwa palce i spuścił go w toalecie. Zdążył tuż przed kolejną falą wymiotów. Opadł na podłogę podpierając się dłońmi muszli klozetowej, nogi mu drżały jak drżą ćpunom domagającym się kolejnych dawek narkotyków. Co się stało później?

- Halo? Wie pan, co się stało później?

Kto to powiedział? Raymond uniósł ciężką głowę znad zawartości klozetu i spojrzał na uzbrojonych policjantów. Wtedy dotarło do Raymonda, że to jego ratunek. Jak się potem okazało, policjanci o nic go nie pytali, szukali cywilów by przewieźć ich albo na komisariat w celu złożenia zeznań, albo na pogotowie.

- Dobrze się pan czuje? Możemy zaczekać na kolejny ambulans albo podwieźć pana na izbę przyjęć. Halo? To jak? - zapytał funkcjonariusz Pendlebury pomagając Raymondowi wstać, ale ten pokręcił głową.

- Mogę... Mogę odpowiedzieć na pytania, jeśli to jakoś pomoże. O Boże, co tu się stało... nasza piękna poczta. A to co zrobili panu Johnsonowi...

- Spokojnie, przewieziemy pana na komendę. Najwidoczniej wie pan sporo, skoro był pan tuż obok tego pobojowiska... na pewno jest pan zdolny odpowiadać?

- Tak... proszę. Chcę to mieć za sobą, a co nieco usłyszałem. Chcę pomóc - powiedział stanowczo Raymond uśmiechając się blado do policjanta, który podrapał się w swoje rude wąsy.

- Dobra. Weźmiemy pana. Mamy już tam gości.

- To znaczy? - zdziwił się Raymond, zamrugał ze zdziwieniem.

- Koledzy z FBI. Pieprzeni, zawsze wtrącają nos w lokalne sprawy. Szukają pewnej grupy przestępczej, jeden facet i jedna ładna babeczka.

- Tak? - Raymond puścił mimo uszu komentarz na temat kobiety, bardziej interesował go główny powód przyjazdu tych ludzi. Najpierw Komisja, teraz to? Plan Wuja nie zakładał rozmowy z FBI. Teraz było już za późno.

- Ta, jakiś szaleniec z Nowego Jorku i jego banda socjalistycznych bandziorów. To zwykłe szumowiny, proszę mi wierzyć. Kilka miesięcy temu była tam spora obława, ale im się wyminął. Proszę sobie wyobrazić, dotarli aż tutaj na podstawie jakiegoś listu i gościa, który również zapadł spod ziemię...

- Ten cały Vernons? Już mnie pytano, ale niestety, pamiętam to mgliście. - Raymond znał oficera Pendlebury'ego, pomógł im nawet kilka lat wcześniej podczas napadu na sklep Adama. Zniknęły tylko części, choć mimo to udało się złapać rabusiów, kilku wyrostków chcących sprzedać je w Hackettstown. Alan Pendlebury był w porządku, toteż Raymond uznał że nawet częściowe odsłonięcie prawdy nie zaszkodzi. Podnosiło poziom jego wiarygodności.

- Ta, Vernons. Brian Vernons... Czemu ten świat jest taki chory, panie Gibney? Uwaga na głowę - mruknął policjant wskazując dach radiowozu. Cała ulicą wyglądała jak z Europa z czasów II Wojny Światowej, elewacja była zniszczona, podobnie ulica. Nad małymi kraterami w ulicy ustawiono metalowe płyty przywleczone z sąsiedniego zakładu pracy, gdyż dziury prawie uniemożliwiały przejechanie samochodom.

- Go... goniliście ich? Tych bandytów znaczy się? Ja... celował do mnie. Prawie umarłem. - Raymond zatrząsł się, a oficer poklepał go współczująco po ramieniu, bo niewiele więcej mógł zrobić.

- Wysłaliśmy samochód, niestety zniszczyli silnik. Nie wiemy nawet skąd mają te ogromne pukawki, ale proszę wierzyć, dowiemy się. Nie jakieś FBI, to nasza sprawa, lokalna! To co zrobili, nie ujdzie im płazem, panie Gibney. Obiecuję to panu.

- Ja... Dziękuję - westchnął Raymond i rozparł się nieco bardziej na siedzeniu. Na twarz wypełzł mu grymas strachu, jednak w duszy prychnął z arogancją. Nigdy nie znajdą winowajców. Wystarczy spojrzeć na to, jak cackali się z prawdziwymi Czerwonymi Kapeluszami, którzy żyli jak królowie Meredith Hills. Bali się ich nie tylko cywile, ale też policja. Na szczęście był ktoś, kto się nie bał. Byli to ludzie Gotfryda Moore'a. A z czasem i sam Raymond Gibney, zwykły listonosz, przestał się ich bać. Ale za jaką cenę?

Komenda policji była przysadzistym budynkiem, mały hall wyłożony był granitowymi i marmurowanymi kafelkami, strop podtrzymywały proste, ociosane również z bladego kamienia z lekką domieszką różu. Ławy przed recepcją pełne były urzędników oraz pracowników poczty, których zeznania niewiele wnosiły nowego jeśli chodzi o napad na konwój. Przed wejściem na komisariat Raymond dostrzegł czterech uzbrojonych policjantów, rozglądających się czujnie na boki, łypali oczami spod daszków swoich czapek w stronę końców ulicy w nadziei, że Czerwone Kapelusze nie wrócą z odsieczą.

- Co do takich zwierząt to nigdy nie wiadomo, czy nie zachce im się więcej krwi... - mruknął Pendlebury i wskazał Raymondowi miejsce na ławce polecając, by zaczekał. Raymond więc czekał. Po półtorej godzinie, gdy został już tylko on, stenotypistka podniosła na niego umęczony wzrok i powiedziała:

- Pan Gibney proszony do pokoju przesłuchań. Na końcu korytarza i w lewo.

Raymond wstał i ruszył niepewnie w kierunku wskazanego pokoju. Niepewne kroki dudniły wśród pustych ścian, sygnalizując jego nadejście mężczyźnie czekającemu przed uchylonymi drzwiami. Człowiek ten był wysoki, ubrany w garnitur oraz czerwony krawat ze złotą spinką. Żuł wykałaczkę i pisał równocześnie coś w notatkiku, który obrócił w kierunku nadchodzącego Raymonda. "Agent Barry Crevik z FBI, dzień dobry panie Gibney". Raymond chciał odruchowo zabrać notatnik i odpisać, jednak agent pokręcił głową, przyłożył otwartą dłoń do ucha a następnie pokazał kciuk w górę. Oznaczało to, że doskonale słyszy Gibneya, ale z jakiegoś powodu nie jest w stanie mówić. Raymond odchylił głowę do tyłu z lekko rozwartymi ustami na znak, że zrozumiał.

- Dzień dobry, panie agencie.

Crevik pchnął drzwi i wskazał Raymondowi krzesło. Przy stoliku z drugiej strony siedziała blondynka, najwyraźniej "pani agent" o której wspominał Pendlebury. Na szpiczastym nosie spoczywały jej okulary w plastikowej oprawie, a na drobnej twarzy Gibney dostrzegł małą bliznę, którą próbowała zakryć zarówno prostymi włosami, jak i kraciastą arafatką. Ubrana była w tweedowy płaszcz, a czerwony kapelusik w stylu pillbox położyła na blacie, tuż obok pliku kartek. Raymond nie przepadał za tym rodzajem damskich kapeluszy, wydawały mu się śmieszne i po prostu absurdalne. Jak można chodzić z takim, jak to się wyrażał jego przyjaciel Adam O'Neil, "ciastkiem na głowie?". Jednak Raymond nic nie wspomniał pani agent o swoich przemyśleniach na temat mody damskiej, tylko pokornie usiadł na metalowym krześle. Właśnie, pani agent... O ile Raymond wiedział, FBI nie zatrudniało kobiet. Jednak pierwsze słowa blondynki rozwiały wątpliwości listonosza.

- Nazywam się Lisa Burnes, jestem z CIA. Zostałam przydzielona do tej delikatnej sprawy która, jak twierdzą moi koledzy z FBI, ma drugie dno.

- Ale... jakiej sprawy? To był napad, prawda? Tych bandytów, tak? To chyba nie jest sprawa CIA, z całym szacunkiem, ale raczej lokalnej policji? Tak? - zapytał Raymond z niedowierzaniem spoglądając na agenta Barry'ego Crevika, który dalej żuł wykałaczkę. Mężczyzna zapisał coś w notatkiku i pokazał go kobiecie, która skinęła głową.

- Mój kolega nie jest rozmowny, jednak ma lata doświadczenia w tym fachu. Chodzi nam o to, że jest pan dla nas bardzo ważny, widział się pan jako jedyny z pewnym człowiekiem kilka miesięcy temu, z niejakim Brianem Vernonsem, a później z jedną kobietą, niejaką Crest. Na festynie.

Raymond przełknął ślinę.

- No tak, to znaczy... Tego Vernonsa, jak już wiele razy mówiłem - Raymond położył nacisk na ostatni człon zdania pragnąc tym samym przedstawić swoje zmęczenie ciągłymi pytaniami o jego spotkanie z Brianem - spotkałem tylko raz, na poczcie, tam gdzie pracuję. Mówiłem to już jednemu panu, z Komisji McCarty'ego.

- Proszę opowiedzieć nam. Jesteśmy pilnymi słuchaczami. Szczególnie Barry - Uśmiechnęła się kobieta, a Crevik posłał jej piorunujące spojrzenie. Miał żółte oczy, albo był to bardzo jasny brąz, w tym świetle Raymond nie mógł być pewny. Crevik był szatynem, włosy opadały mu na czoło i musiał je odgarniać z oczu, by coś widzieć. Nie miał zarostu, chyba że za takowy można uznać lekki meszek na policzkach.

- Przyszedł do mojego okienka i odebrał kopertę z pieniędzmi. Mówił, że jest architektem i że to pieniądze na rozpoczęcie jakiejś budowy. Tylko tak sobie rozmawialiśmy, nic więcej, przysięgam.

- A potem? Co się z panem stało? Był pan u lekarza, czemu? Z raną pleców.

- Poślizgnąłem się na tłuczonym szkle.

- Tak?

- Tak.

- Dobrze, przejdźmy do tej kobiety. Nie znamy jej prawdziwego nazwiska, mamy tylko jej fałszywe dane. Beatrice Crest, urodzona w Luizianie trzydzieści lat temu. Czy rozpoznaje ją pan? - Lisa Burnes pokazała Raymondowi zdjęcie Claudii.

- Tak, poznaję ją. Spotkałem ją najpierw na tym festynie, z okazji Dnia Świętego Patryka. Prawie została tam zgwałcona przez, jak się później okazało, komunistę. Tego redaktora, o ile dobrze pamiętam.

- Jego funkcja jest nieważna, ważne jest to, co panu powiedziała potem ta kobieta. Tak naprawdę nazywa się Claudia, ale nie znamy nazwiska. Mówiła coś? O sobie, gdzie ją wysadzić, albo z kim się spotyka?

- Nie, poprosiła tylko, żebym odstawił ją na przystanek autobusowy.

- Czym ją pan odstawił? Autem? O ile nam wiadomo, nie posiada pan samochodu.

- Motorem. Należał do niej.

- I chciała, żeby ją pan odstawił na autobus? Nie obawiała się o swój środek transportu? - zdziwiła się agentka CIA.

- Nie wiem. Poprosiła, żebym go zaparkował obok i oddał kluczyki, co zrobiłem. Potem jej nie widziałem, aż do czasu przyjęcia u pana Johnsona - Tu Raymond urwał i zaszlochał, jakby opłakiwał dobrego przyjaciela. Agentka poczekała spokojnie aż skończy, a Barry Crevik wyciągnął chusteczkę i podał ją Gibneyowi, który podziękował mu sinieniem głowy.

- Napije się pan czegoś? Kawy? - spytała ze współczuciem kobieta, a kiedy Raymond skinął głową, Barry Crevik wyszedł z pokoju. Podczas jego nieobecności, Lisa Burnes przysunęła się do krawędzi stołu i położyła dłoń na wstrząsanych falami drgawek rękach młodzieńca. - Csiii, spokojnie panie Raymondzie. To co nam pan teraz powie, będzie bardzo ważne. Proszę się skupić jeszcze chwilę, dobrze? Jak pan dostał zaproszenie od pana Rogera? Czy miało to coś wspólnego z narkotykami?

- Co? Sugeruje pani... Ja jestem ciężko pracującym człowiekiem, wypruwam sobie żyły, żeby moja biedna matka i siostra miały co na siebie włożyć, a pani... - Raymond spojrzał na nią załzawionymi oczami, w których Lisa dostrzegła obrzydzenie i gniew. Od razu się zmieszała i przyjęła postawę defensywną.

- Przepraszam, nie chciałam nic sugerować, jednak pan Johnson miał opinię... No miał opinię. Niekoniecznie pochlebną.

- Jeśli to prawda, to ja nic o tym nie wiem. Dzięki jego dobroci dostałem nowy dach nad głową, już za samo to powinienem być mu wdzięczny, prawda? - Raymond otarł oczy i pociągnął nosem. Kobieta patrzyła na niego ze współczuciem, aż wreszcie powiedziała:

- Wie pan, czemu pana tak pytamy? Gotfryd Moore jest strasznym człowiekiem. Rozsyłał broń i środki finansowe do wielu socjalistycznych bojówek. Między innymi do Grecji,, korespondenta wojennego. Zabito tam wielu ludzi bronią od "Wuja z Ameryki". Przez lata miał się świetnie, jednak przez konflikty w Nowym Jorku wysłał ludzi tutaj, do tego miasta. Nie wiemy gdzie się ukrywa, jednak mamy silne tropy, jakimi są Brian Vernons oraz ta tajemnicza kobieta, Claudia. Mówił pan, że ci bandyci wrócili, te Kapelusze. Jednak zostali pokonani kilka miesięcy temu, najpewniej przez ludzi Briana Vernonsa, którego pan spotkał na poczcie. Następnie rozpoczęli operację pozyskania broni od dostawców z Europy, chodzi o niejakie ciężkie karabiny ckm oraz mniejsze, potocznie zwane "Owenami". Jednak nie chcę pana zamęczać szczegółami, one zresztą nie są potrzebne by zrozumieć skalę zbrodni dokonanej przez tych ludzi. Pańska relacja pomoże nam usytuować pewne fakty w odpowiedniej kolejności.

- Skąd pani to wszystko wie? - zapytał Raymond. Nie udawał już przerażonego chłopaka, teraz słuchał wszystkiego bardzo uważnie. Od tego zależało jego życie.

- Pan Jerrings za pana poświadczył, więc myślę, że mogę to panu zdradzić. Jeśli w zamian powie mi pan, co się wydarzyło przed przyjęciem oraz na poczcie. I czego chcieli ci przebierańcy od Rogera Johnsona.

- Oczywiście, będę współpracował - powiedział Raymond. Jednak w jego mniemaniu współpraca nie musiała polegać na mówieniu całej prawdy, a jedynie jej wycinka, który zadowoli kobietę.

- Wuj może i bardzo dobrze zaciera za sobą ślady, jednak jego partnerzy w interesach już nie. Broń należała do handlarza z Finlandii, następnie trafiła na czarny rynek, skąd kupił ją za pół ceny pewien hurtownik z Florydy. Przy operacji zabezpieczania broni ze statku asystowali mu ludzie pomagający Wujowi, w każdym razie podali jego nazwisko. Gotfryd Moore. Pański brat miał z nim trochę wspólnego, nieprawdaż.

- Nie chcę o tym mówić, proszę pani. Zdradził nas, a moja matka przez niego już nigdy nie zaśnie spokojnie! Podobnie moja siostra. Ona już go nawet nie kocha! Rozumie pani?

- A pan? Co pan czuje?

- Ja.. Ja... Żal! Do niego. Że mnie oszukał! Od zawsze chciał, żebym był przykładnym obywatelem, dobrym Amerykaninem! A teraz, teraz... - Raymond przez ułamek sekundy pragnął wyrzucić z siebie całą swoją historię, o tym jak naprawdę poznał Claudię Carick, co przeszedł z Brianem Vernonsem, do czego zmusił go Wuj. Ale czy to naprawdę Wuj za tym wszystkim stał? Czy może to Raymond go wykorzystał, jako narzędzie do zarobku i zdobycia choć cienia szacunku, na jaki zasługiwał?

- A teraz? - podchwyciła Lisa Burnes, oczy jej się świeciły z ciekawości.

- A teraz nie wiem co myśleć. Ale, możemy mieć to za sobą? Skończyłem na tej pani, tej całej Claudii. No więc tuż przed przyjęciem wpadła na mnie obok sklepu, pamiętam że było gorąco i prawie straciłem przytomność, jednak mnie podtrzymała, żebym sobie nie rozbił głowy. Rozpoznałem ją i porozmawialiśmy. Pytałem jak się czuje po próbie gwałtu i czy mieszka gdzieś w mieście. Odparła że wpada tutaj tylko kiedy jej się nudzi, nie jestem pewien co to miało znaczyć. No ale zaproponowałem jej wspólne wyjście, wie pani, liczyłem na coś więcej...

- Coś więcej?

- No... na wspólną noc. Niestety w trakcie zabawy spotkałem jednego agenta z Komisji który dobitnie mi udowodnił, że Claudia miała te... kontakty, mogę tak rzec? Nie szukałem jej potem, tym bardziej że sama zniknęła. I od tamtej pory jej nie widziałem. - Raymond wzruszył ramionami i uśmiechnął się blado na widok Crevika z kubkiem parującej kawy. Kiedy człowiek z FBI wszedł do pokoju, blondynka szybko odsunęła ręce od dłoni Raymonda, rumieniąc się lekko, co nie uszło uwadze listonosza.

- Rozumiem, panie Gibney. Teraz przejdźmy do konkretów, co na pewno zainteresuje mojego kolegę. Napad i wzięcie zakładników w głównym oddziale poczty Meredith Hills. Jak to się rozpoczęło?

- Była chyba... trzecia po południu? Nie, jakiś czas po tej godzinie, co najmniej dwadzieścia minut, bo przed wyjściem ze stanowiska sprawdziłem zegarek. Ruszyłem do łazienki, dostałem niestrawności, gdy rozległy się strzały, a kilku klientów założyło te śmieszne chusty i kapelusze. Znikąd pojawiło się ich jeszcze więcej! Uciekłem na górę do toalety, tuż obok gabinetu pana, już niestety świętej pamięci, Johnsona. Był tam też ten czarny sprzątacz, Gabriel, nie pamiętam nazwiska. W sensie miał czarną skórę. Ciemną. Było ich dwóch, weszli do łazienki, wepchnęli temu woźnemu granat do rąk a potem je skrępowali. Widziałem wszystko z mojej kabiny, bo uchyliłem drzwiczki. Chyba się śpieszyli, bo nawet nie sprawdzili kabin. Tylko dzięki temu żyję.

Raymond przerwał wypowiedź i wypił łyk gorącej kawy, pozwolił by poparzyła mu wargi i przełyk, jakby była to jakaś forma przyjęcia kary za złe zachowanie. Słuchacze go nie poganiali, spokojnie czekali na dalszy rozwój.

- I potem... zabrali go do pana Johnsona, rządali otwarcia sejfu, gdzie podobno były jakieś dokumenty o ich szefie. Nie wspomnieli nazwiska, chcieli tylko wedrzeć się do sejfu. Powtarzali, że ich szef to ważna persona i muszą zdobyć te akta...

- Tak, Moore jest ważną personą. Co było dalej?

- Dalej? Dalej... - zamyślił się Raymond szukającym palcami w ścianki kubka. - Usłyszałem huk. Chyba granat. A dalej... Strzał. Tak, to był strzał.

- Strzał? Strzelił ktoś z pokoju?

- Nie, nie wiem, naprawdę. Ale ci bandyci przeklinali, że niczego nie znaleźli i wracają do Oregonu z pieniędzmi, tam gdzie czeka szef. Wtedy zwymiotowałem i do łazienki wpadł ten człowiek... Miał takie błękitne oczy... Zagroził mi bronią, ale jego kompan kazał mu uciekać. Można powiedzieć, że mnie uratował.

- Można tak powiedzieć. Potem znalazła pana lokalna policja i skończył pan tutaj. A nasi rabusie-komuniści są pewnie daleko stąd. Powiadomimy kogo trzeba, proszę się nie martwić. Niech pan wraca do domu, panie Gibney, był pan bardzo pomocny. Sporo się dowiedzieliśmy. Te informacje mogą pomóc w naszych sprawach. - Uśmiechnęła się Burnes i podała rękę Raymondowi, który ją uścisnął. Była ciepła, przyjemna, natomiast dłoń Barry'ego Crevika była twarda i szorstka. Raymond uśmiechnął się do niego i podziękował za kawę. Był z siebie dumny, jak wybrnął z tego spotkania, zaskarbiając sobie współczucie agentki CIA jako niewinna ofiara, która dodatkowo sprowadziła całe dochodzenie na teren odległego stanu. Teraz bał się tylko, co na to wszystko Wuj. FBI i CIA były bardzo blisko i Raymond czuł, że tak szybko nie opuszczą Meredith Hills. Wychodząc z pokoju przesłuchań Raymond Gibney czuł, jakby czas zwolnił. Szedł powoli w strugach deszczu, a woda zalewała go całego od stóp do głów. Doczłapać tak do swojej kamienicy i uznał, że potrzebuje zająć czymś głowę. Wiedział, że jego mama i Jess zjadły tego dnia kurczaka którego sam przyrządził. Postanowił pozmywać wszystko co tylko znajdowało się w zlewie, nie zostawi suchej nitki na żadnym talerzu, sztućcu czy kubku. Jednak musiał odłożyć te śmiałe plany na później, ponieważ już od drzwi wejściowych do ich starego mieszkania czekał go komitet powitalny. Matka z siostrą rzuciły mu się na szyję tak nagle, że omal go nie przewrócili.

- No proszę, kto jest wśród żywych! Jak tam, do cholery, było? Dostałeś? - zapytał Adam wstając z kanapy, jednak na cichy szloch matki Raymonda przeprosił zmieszany - Pani wybaczy, nie to miałem na myśli. Ale opowiadaj, jak to się stało?

- Mogę najpierw dostać trochę cherbaty? Byłem na przesłuchaniu - mruknął zmęczony Raymond i opadł na krzesło w kuchni. Po chwili Adam wręczył mu parujący kubek dobrej, czarnej herbaty.

- Proszę, a teraz mów, co się stało? Nawet na słyszałem jakieś huki, a wiesz jaka to odległość... - Adam wydawał się naprawdę podekscytowany, Jessica nieco przestraszona a matka wyglądała, jakby zaraz miała zejść na zawał.

- No weszli, strzelali w sufit, a potem... Potem... zabili pana Johnsona. I jednego woźnego - Zanim Raymond dokończył, zasłonił siostrze uszy - Granatem.

- Jasna cholera - zachłysnął się O'Neil opierając się wygodniej, a matka pisnęła cicho.

- O co chodzi? Co się stało temu panu, o którym mówił brat? - zapiała Jessica, ale nikt jej nie odpowiedział. Każdy patrzył pustym spojrzeniem w jakiś odległy punkt, szczególnie Carolina Miller-Gibney.

- A... Potem? - Zaryzykował pytanie Adam, a kiedy Raymond westchnął ciężko, mechanik dodał szybko, że jak jego kumpel nie chce, to nie musi odpowiadać.

- Nie nie... Dalej weszli do tej łazienki, gdzie byłem. Jeden do mnie wycelował, ale szybko się zwinęli, policja była w drodze.

- Boże jedyny! - zawołała matka Raymonda i zawinęła się szczelniej czereśniowym szlafrokiem, który kupił jej dwa tygodnie wcześniej.

- Mamo, spokojnie. Nikomu nic się nie stało... To znaczy... Stało się. Ale, Jess, pójdziesz na górę pooglądać telewizję? Pewnie już leci Myszka Miki. Szybko, bo się spóźnisz. Ja tu jeszcze porozmawiam z Adamem i przygotuję mamę do snu - westchnął Raymond uchylając drzwi wyjściowe, zachęcając tym samym dziewczynkę do wyjścia, co też ta uczyniła chętnie. Chyba bardziej od makabrycznych szczegółów interesowały ją przygody animowanych postaci. Raymond to rozumiał, sam namiętnie przez lata oglądał dzieła Walta Disney'a. Raymond pamiętał jeszcze przygody Królika Oswalda, nim został zdetronizowany przez Mikiego. Jako młody chłopak autentycznie drżał na myśl, że coś się może stać nieistniejącym zwierzętom, powołanym do życia przez sadystycznych animatorów. Po obejrzeniu kreskówki "Trolley Trouble" już nigdy nie powrócił do tej formy rozrywki, oddał się literaturze wojennej oraz prawdziwym filmom.

- Więc... Jak to było z tamtym... O czym mówiłeś wcześniej. Chyba że nie chcesz o tym gadać, to nie - mruknął Adam wyciągając z lodówki dwa piwa.

- Nie chcę.

- A, no to okej - westchnął nieco rozczarowany O'Neil i podrapał się po głowie. Miał tam sporą bliznę po uderzeniu klucza francuskiego, na którą to bliznę Raymond usilnie starał się nie patrzeć.

- Jak tam twoja panienka? Byliście już "ten tego"? Zaliczyłeś? - zapytał Raymond sącząc powoli piwo, równocześnie próbował zapomnieć o wszystkich wydarzeniach, których tego dnia doświadczył.

- Mówisz o Lindzie? Żebyś ty ją widział, takie nogi, a jakie cycki, no ja cię proszę! Anioł nie dziewczyna, do tego nieźle gotuje jajecznicę. Wiem, bo ugotowała po naszej pierwszej nocy.

- Czyli co? Rzucisz ją i do kolejnej, jak to tak bardzo lubisz robić? - zapytał Raymond i sugestywnie postukał się w głowę. - Co ona na twój pusty łeb?

- Nie taki pusty, wymieniłem jej wszystkie stolice Stanów, gdy dochodziła. To się nazywa skupienie i koncentracja! - zaśmiał się Adam stukając się szyjką butelki z przyjacielem.

- To to samo.

- Dobra, nie każdy jest orłem jak ty! A co do tego zostawiania... To wiesz co? Chyba na razie będziemy razem.

- Żartujesz. Ty i jakaś dziewczyna na dłużej niż jedną, góra trzy noce? Tego Adama O'Neila nie znałem. Pieprzony Irlandczyk, tego o was nie wiedziałem. Że lubicie wypić i zbałamucić na noc panienkę to pewnie, ale że... No dobra, przesadzam. Jedyny Irlandczyk, jakiego znam to ty. Więc to może nie być miarodajne.

- Jakie? Zresztą nieważne. Ty też się ogarnąłeś, masz tą swoją panienkę! Tą rudą, co ją tam uratowałeś, nie? Dalej jesteście razem? Czy jak przetrzeźwiała to uciekła? - zarechotał Adam i odchylił się na siedzeniu podczas picia. Kiedy wrócił do normalnej pozycji zobaczył wbite w siebie płonące oczy Raymonda.

- Zamknij się! Ja ci nie wypominam, kim jest ta twoja panieneczka, a każdy wie, że jest zwykłą ku...

- E! Zwolnij! Co ci jest, tylko żartowałem! Ty też? Nie? - warknął podejrzliwie Adam łypiąc na Raymonda z ukosa.

- Ta, żartowałem! Odszczekaj to, co mówiłeś!

- Jak odszczekam, to ty odszczekasz swoje?

- Zastanowię się.

- Stoi. Odszczekuję - powiedział O'Neil i ruszył po następne piwo. Raymond tymczasem siedział cicho, nadal patrzył ponuro na przyjaciela - No powiedziałem! Teraz ty!

- Odszczekuję, dobra dobra - westchnął zrezygnowany Gibney i poszedł zrobić sobie herbatę. Adam siedział jeszcze z pół godziny, a potem wrócił do siebie obiecując, że kiedyś zabierze Raymonda i Claudię na podwójną randkę. W sumie, może nie był to taki zły pomysł? Jak tylko dostanie pieniądze, wszystko się jakoś ułoży, zyska spokój i duszę towarzystwa w postaci Claudii. Nie chciał jechać do żadnego Nowego Jorku, wolał został w swoim mieście, gdzie miał, przynajmniej pozornie, poukładane życie. Niestety jego plany musiały ulec dalekoidącym zmianom. Kiedy kończył swój gorący napój, rozległo się pukanie do drzwi.

- Hej, masz chwilę? Chcę pogadać.

- Chory jesteś? Przyszedłeś do mojego domu? Naprawdę jesteś taki głupi, Brian? Ile razy miałem mówić... - szepnął Raymond oglądając się na zamknięte drzwi pokoju, gdzie spała jego matka, po czym wepchnął Briana na korytarz i pociągnął go na górę, do dawnego mieszkania Callay'a. Grzecznie wyprosił stamtąd siostrę, która z jękiem wróciła na dół.

- No, to o co chodzi? Co jest tak ważnego, że mnie narażasz? - warknął Raymond zamykając drzwi na zasuwę.

- Mam złe przeczucie. Tamten strzelec z naprzeciwka, ten który zabił Johnsona... To nie policja. Widziałem z okna jak uciekał z karabinem pod pachą. Chyba wiem, kto to był.

- Kto? Mów, do cholery!

- Luka. Uginał się pod ciężarem gnata, ale to był on. Wszędzie poznam jego wzrost. Ten dwulicowy drań od początku knuł przeciwko nam, prawda? Mówiłeś mi o tych pieniądzach, potem ta akcja, gdy prawie zginąłem... Nie wyglądali z Wujem na wstrząśniętych. Dodatkowo... Pamiętasz co powiedział Wuj? Że to Luka dowiedział się o tych dokumentach, co to niby miały go obciążyć! Johnson był na nas przygotowany, miał pieprzonego zakładnika! Wiesz czemu?

- Czemu? - Raymond opadł na głęboki fotel i zaczął szczypać się w podbródek. Teraz wszystko stawało się jasne...

- Bo dostał cynk. Sam się tym chełpił, nie? Tylko dzięki jego niewyparzonemu językowi wiemy teraz to, co wiemy. Ale Luka tego nie wie.

- Czyli co, mamy udawać? Po co w ogóle ten cały podstęp? Co chciał osiągnąć?

- Mnie się pytasz? Jego wprost nie zapytasz, bo najpewniej wpakuje ci kulkę w łeb. - Wzruszył ramionami Brian sięgając do barku po szklaneczkę czegoś mocniejszego. Postawił na irlandzką whiskey, na pytanie czy Raymond również chce, Gibney przytaknął.

- Dzięki - mruknął listonosz zbliżając szklankę do ust, gdy wtem zamarł. Odstawił hałaśliwie trunek na szklany blat stolika i przywarł do ściany nasłuchując.

- Ty, dobrze się czujesz? Wiem, że dzisiaj było sporo emocji, ale...

- Zamknij się! Cicho! - warknął Raymond, a kiedy niczego nie dosłyszał, wrócił na miejsce.

- Wyjaśnisz mi może, o co chodziło? Wyglądało to co najmniej dziwnie - powiedział Brian wodząc oczami od ściany do Listonosza sączącego whiskey.

- A, to... Moja sąsiadka z dołu, pani Palmer. Czasem podsłuchuje, tak wpadł komunista, który tutaj mieszkał.

- Kurwa, dopiero teraz mówisz! - jęknął Brian i wydobył zza pazuchy dżinsowej kurtki sporych rozmiarów nóż.

- E, spokojnie. Po co ci to? - Oczy Raymonda rozszerzyły się jak spodki.

- Jak to "po co"? Chcesz czekać na policję, albo inną Komisję, aż nas zgarną? Wolę pozbyć się tej baby zanim coś komuś piśnie.

- Spokojnie, czekaj! Pewnie śpi.

- Albo gada z glinami. Cholera, Raymond! Jesteś idiotą, żeby mnie tu zapraszać?

- To ty do mnie przyszedłeś! Wcale cię nie zapraszałem, było mi tutaj świetnie!

- Zmywam się, przy okazji zobaczę, czy nie jedzie psiarnia - powiedział Brian i nałożył na głowę swój kaszkiet, który dotychczas trzymał pod pachą. Raymond nasłuchiwał jeszcze trochę, aż wreszcie postanowił osobiście złożyć wizytę tej kobiecie. Dobijał się do niej przez minutę, aż w końcu otworzyła. Ubrana była w białą koszulę nocną i wyglądała na mocno zaspaną.

- Czego, do cholery? Właśnie wzięłam ziółka, a ty mnie budzisz! Normalny jesteś, Gibney?

- Spokojnie, proszę pani. Chciałem się spytać, czy jakoś nie pomóc, tak mnie naszło, że wtedy, z tymi drzwiami to panią olałem, za co przepraszam - zaśmiał się nerwowo Raymond i przestąpił z nogi na nogę. Czyli niczego nie słyszała. To dobrze.

- Ta, pamiętam. Kawał łobuza z ciebie, Arthur! - mlasnęła bezzębną szczęką, gdyż proteza znajdowała się w kubku z wodą. Zawsze gdy była na kogoś zła, zwracała się do niego po drugim imieniu - Jak chcesz się na coś przydać, to wyrzucisz śmieci. A potem dasz mi święty spokój!

- Pewnie, nie ma problemu. - Raymond ochoczo rzucił się do kuchni i tak jak poprzednio, prawie go zemdliło. Tym razem w koszu zalegało jakieś robaczywe mięso i... rudy kot?

- Nie przejmuj się Edmundem, zeżarł coś i zdechł. Wynieś go z resztą. - Pani Palmer machnęła ręką i wróciła do swojego pokoju, a następnie zawołała - kosz zostaw pod drzwiami!

Raymond pomyślał, że kot po prostu zeżarł cokolwiek z gastronomicznego repertuaru tej starej jędzy, ale nie powiedział tego głośno. Z obrzydzeniem złapał kosz i poczłapał w dół schodów. Na ostatnim stopniu omal się nie przewrócił, na szczęście w porę złapał równowagę. Odstawił kosz by chwilę odpocząć i wciągnąć nieco świeżego powietrza. Lampa uliczna rzuciła cień jakiejś postaci na ścianę budynku. Sylwetka była Raymondowi znajoma.

- O, to ty. Czego chcesz? - zapytał Gibney odwracając się do Luki. Dyskretnie również obejrzał okolicę w poszukiwaniu sprzymierzeńców gangstera, jednak nikogo nie dostrzegł. Czyli jeden na jednego. Czy raczej jeden na pół, jeśli mierzyć przeciwnika po wzroście.

- Słuchaj, Gibney, nikogo nie ma. Przyszedłem w pokoju, z propozycją. Jestem szczery, przysięgam na grób mojej mamusi, Cathy Mazziani.

- Jasne, mów sobie do woli. O co chodzi? - westchnął Raymond wyciągając biały podkoszulek ze spodni. Materiał lepił mu się do pleców, natomiast pod pachami widniały ciemniejsze plamy od potu, którego tamtego dnia ciało Raymonda produkowało sporą ilość. - Co to za propozycja?

- Taka, że każdy z nas będzie zadowolony. Proponuję, żebyś oddał mi pieniądze. Swoją działkę z napadu, nie jestem jakimś potworem, by zabierać ci wszystkie oszczędności życia. Chociaż mógłbym cię do tego zmusić - zaśmiał się Luka Mazziani i podszedł krok bliżej, fedora zasłaniała mu twarz, kontrastując ze smokingiem. Wyglądał jak prawdziwy mafioso z lat dwudziestych czy trzydziestych. Luka wydobył z kieszeni spodni rewolwer, co prawda mały kaliber, ale zawsze to jakaś kulka. Natomiast Raymond był bezbronny. Miał tylko kosz na śmieci.

- A czym mnie przekonasz? Pistoletem? Trochę... brzydko z twojej strony - mruknął Raymond beznamiętnie.

- Tak, trochę słabe zagranie, prawda? Ale to nie pocisk jest moją kartą przetargową. Jest nią pewne zdjęcie. Nie widziałeś mnie z biura Johnsona, ale ja widziałem ciebie. Johnson miał zmusić was do zdjęcia przebrań żebym miał perfekcyjne fotki. Nie wiem jakich argumentów użył, ale ważne, że się udało! - zaśmiał się ochryple bandzior i postąpił jeszcze krok do przodu. Gibney cofnął się pod ścianę, protekcjonalnie postawił śmierdzący kosz pomiędzy sobą a adwersarzem. Miał nadzieję, że taka broń biologiczna odstraszy każdego, jak bardzo nikczemne jego zamiary by nie były.

- Ach tak? Czyli to ty byłeś tym kapusiem, o którym mówił Johnson? Po co? Co byś zyskał?

- Kapuś, to dopiero obelga! Nie, ja jestem oportunistą! Dbam o moich ludzi, należycie im płacę. A taka kasa z konwoju, to tego twoja działka... Tylko ty jesteś tutaj podatny na manipulację, młody. Wykorzystał to Wuj, wykorzystał to Vernons! Twoim słabym punktem jest uczciwe życie i pozory. A kiedy one runą, zostaniesz z niczym. Trafisz do pierdla, gdzie przeciwnicy czerwonej zarazy zrobią ci z dupy kamieniołom. Zrobisz wszystko dla kasy, a jeszcze więcej dla zachowania twarzy dobrego człowieka. Wiesz gdzie powędrują te fotki? Dostałem cynk, że w mieście są panowie z FBI. Myślę, że w zamian za wolną rękę i wóz do ucieczki z chęcią zobaczą ciebie, jak przystawiasz Johnsonowi broń do, co by nie mówić, pustego łba.

- Ty draniu. Jesteś tak dumny, że pewnie jeszcze nikomu nie dałeś tych zdjęć co? A twoi ludzie? Co oni na to? Wiedzą, że mnie odwiedzasz?

- Oni? Nie - Luka machnął ręką jakby odpędził muchę - Gówno ich obchodzą moje zamiary. To był mój ostatni skok. Zgarnę kasę zarówno moją, moich ludzi, oraz twoją. I rozstaniemy się w zgodzie, co? Gibney? Nigdy mnie nie zobaczysz, a moi ludzie? Chuj z nimi. Tak po prostu, ja zniknę, a oni, bez lidera, bo na pewno nie jest dla nich nim Wuj, rozpierzchną się na cztery strony świata. Co o tym myślisz?

- A kasa z Central Parku? Co z nią? Słyszałem jak gadałeś z Wujem, tak, wtedy w kiblu. Urodziny, pamiętasz?

- Ta, pamiętam. Więc to ty? Zawsze myślałem, że to ten idiota Vernons, te papierosy nas zmyliły. A, pytałeś co z kasą? Nim się ulotnię, przekonam Wuja by wtajemniczył mnie w miejsce ich kryjówki.

- Tak? - zaśmiał się nerwowo Raymond odgarniając włosy z czoła. Wydało mu się zabawne, że taki złodziej chce kogokolwiek do czegoś przekonywać - I teraz tak po prostu wyjawiasz mi swój plan, jak typowy westernowy bandyta?

- Tak, bo wiem, że nikomu nie piśniesz słówka, Listonoszu. Jesteś moim powiernikiem. Obiecaj, że jak tylko dostaniesz kasę, to dokonamy transakcji. Twoja wolność, za wór pełen mamony.

- Myślę - mruknął Raymond kiwając głową w zamyśleniu - że nic z tego.

- Czyli jesteś szalony. Tak jak Wuj. Szaleńcami łatwo manipulować, nie do końca wierzą w swoje pomysły, zatem trzeba ich nakierować. Pompowałem do głowy Wuja różne wątpliwości co do otaczających go ludzi, na przykład Vernonsa. Wszystko się opłaciło! Ja zostałem jego prawą ręką, a idiota uwierzył nawet w dokumenty na swój temat! Nie widzisz tego, Gibney? Trzymam wszystkie karty.

- Czyli wiedziałeś, że sejf będzie pusty? I celowo nas naraziłeś, co kosztowało życie niewinnego człowieka! To wszystko twoja wina! - warknął Raymond przypominając sobie pobojowisko w gabinecie po tym, jak wybuchł granat.

- Pewnie, sam kazałem Johnsonowi grać na zwłokę, żeby mieć kozłów ofiarnych. Nadawaliście się do tego perfekcyjnie. A kiedy wszystko się zjebało, odstrzeliłem typa który wiedział cokolwiek na mój temat. Jak mówiłem mam wszystkie karty. Jestem scenarzystą sztuki, a wy jesteście tylko aktorami robiącymi cokolwiek powiem.

- Teraz musisz odstrzelić mnie. Również sporo wiem.

- Nie odstrzelę cię. Johnsona kontrolowałem chęcią zysku i kokainą. On nie miał wstydu, nic nie mogło mu zaszkodzić. Ale ty? Jeśli nie chcesz, by gazety trąbiły o tym, kto zabił Rogera Johnsona, jeśli nie chcesz, żeby odwiedzili cię panowie w czerni z pytaniami, to będziesz siedział cicho. A Wuj? Nie uwierzy ci. Kim jesteś? Ja zdeklasyfikowałem pieprzonego Vernonsa! Komu uwierzy stary idiota, profesjonaliście, czy zwykłemu chłopakowi na posyłki, co? - zaśmiał się Luka gładząc palcami srebrną lufę swojej broni. Chyba nawet mu stanął, bo musiał poprawić swoje spodnie w kroczu.

- Myślę, że profesjonalista może wypaść z gry. A scenarzysta zostać zastąpiony przez innego. Przeze mnie - warknął z uśmiechem Raymond i dał znak Brianowi, który po wyskoczeniu zza rogu kamienicy zamachnął się szpadlem, którego w zimowe dni używano do odśnieżania chodnika. Cios był silny i stanowczy, a Luka zwalił się na ziemię.

- Taki ze mnie idiota, makaroniarzu? - Brian splunął na leżącą obok nieprzytomnego fedorę i oparł się ciężko o ceglaną ścianę budynku.

- Co teraz? - spytał Raymond trącając nogą bezwładne ramię Luki Mazzianiego.

- Teraz? Pomożesz mi się go pozbyć - powiedział zadyszany Brian. Tak też Raymond Gibney skończył w samochodzie w szczerym lesie, gdzie po prawej stronie samochodu jego przyjaciel kopał dół, a po lewej wznosił się stary tartak.

- Skończyłeś? Cholera, to już trzeci trup dzisiaj! Co z nami nie tak, Brian! Czemu mnie to spotyka, czemu ja? Ja chcę spokoju! - zaszlochał Raymond co wytrąciło Briana z równowagi. Gwałtownie oparł łopatę o karoserię samochodu i nachylił się do otwartego okna pasażera by uderzyć Raymonda w twarz otwartą dłonią.

- Ogarnij się, Ray! Takie życie wybrałeś!

- Nieprawda. To takie życie wybrało mnie. - Raymond otarł oczy, do których napłynęły mu łzy. - Chcę do domu.

- Teraz ryczysz? No nie! Słuchaj, kowboju. Jeśli cenisz sobie życie, to przestaniesz się trząść jak dziecko i pomożesz mi kopać dół, bo nie ręczę za siebie! Jasne? - powiedział Brian i siłą wyciągnął Raymonda na zewnątrz, w objęcia ciemności rozświetlanej jedynie reflektorami samochodu. Trzy metry przed maską rysował się dół o głębokości niespełna kilkudziesięciu centymetrów.

- Nie rozumiesz, Brian? Oni nas dopadną! Ci z FBI! Już ze mną dzisiaj gadali! Są cholernie blisko. Ty może i nie masz wiele do stracenia, ale ja? Stracę całe życie! - krzyknął Raymond do Briana, który szukał po kieszeniach zapalniczki.

- Masz ogień? Weź poratuj, co?

- Słuchasz ty mnie? Mówię, że mamy przejebane! Jak możesz być tak spokojny?

- Ogień, Ray. Prosiłem.

Raymond drżącą dłonią przystawił płomień z zippo do papierosa, sam również zapalił swojego i wciągnął w płuca dym.

- Jestem spokojny, ponieważ wiem, że nic nam nie grozi, stary. Ten idiota przyszedł sam, a jak tylko się obudzi, wyciągnę z niego gdzie ma pieniądze. Zniszczymy go jego własną bronią. A co do FBI, to gdyby cokolwiek wiedzieli, już byś był na dołku. Nie wiedzą nic, bo ten przebiegły szczur jest sprytny i nie ujawniał się, dopóki nie miał pewności że masz obsrane portki.

- No dobra, a jego ludzie? Nikt nie zauważy jego zniknięcia?

- Pewnie, że zauważą. Zauważą też brak kasy. Jedyne co przychodzi do głowy to to, że uciekł ze szmalem, co wywoła wściekłość jego kolegów. Ruszą za nim w pościg, nawet nie przyjdzie im do głowy by szukać ciała w lesie. Zadbałem o to. Pamiętasz jak zatrzymaliśmy się przy budce telefonicznej? Dałem znać jednemu znajomemu z Oregonu, że w ciągu miesiąca zostanie napadnięty przez człowieka imieniem Luka Mazziani, poruszać się będzie czerwonym samochodem pełnym pieniędzy. Poleciłem by zadzwonił na policję i lokalnej prasy, gdzie poda cały rysopis. Ten konus może i jest przebiegły, ale ja jestem sprytniejszy. Banda żądnych zemsty bandziorów będzie przemierzać Stany tam i z powrotem w poszukiwaniu ducha, Raymond.

- Jaki jest haczyk?

- Nie ma! Nie bądź pesymistą. Wszystko się ułoży, dostaniemy szmal od Wuja, my wrócimy do Nowego Jorku, a ty? Zrobisz co zechcesz.

- Takie to proste? Wymaga tylko morderstwa z zimną krwią, dosłownie egzekucji! - Gibney wyrzucił końcówkę papierosa na ściółkę i patrzył, jak żar powolutku dogasa. Było zaskakująco chłodno jak na tę porę roku.

- Dorośnij. Dzisiaj prawie rozwaliłeś łeb Johnsonowi. Przyłożyłeś mu lufę do głowy, nie? Nie mów, że nie byłeś na to gotowy. Widziałem cię, jeszcze jeden krok i byłoby po nim. Tamten, jak mu było, Mayflower? Też nie skończył za dobrze, kiedy wszedł ci w drogę. Ray, gdybyś się tak nie hamował, byłbyś najlepszym zimnym draniem jakiego znam. Poza mną oczywiście - zaśmiał się Brian, a na stłumione dźwięki dochodzące z bagażnika podniósł wskazujący palec do góry - O, zobacz kto się obudził. Poczekaj Listonoszu, zaraz nadamy przesyłkę prosto do piekła.

- Robiłem to w obronie własnej, wiesz? Brian?

- Dobra dobra, widziałem do czego jesteś zdolny, gdy spuści się ciebie ze smyczy. Obrona własna to bardzo zabawny zwrot, nie? Podpada pod niego wiele rzeczy. Na przykład wolność twoja, twojej rodziny oraz twój status majątkowy. Kiedy ktoś stanie na drodze do jednej z tych rzeczy, mamy prawo odczuwać niepokój i czuć się zagrożeni. Wręcz śmiertelnie, co nie? Wiesz co by się stało, gdybyśmy puścili tego szczura na wolność. Nie masz co do tego złudzeń. Pozostaje pytanie, który z nas pociągnie za spust.

- Coś ty taki filozoficzny? Nawciągałeś się koki? - mruknął Raymond spoglądając na nieruchome ciało Luki. Ten człowiek od miesięcy stanowił dla Raymonda zagrożenie, sącząc jad do ucha Wuja w nadziei na grubszy zarobek. Wystawił zarówno jego, Briana jak i niewinnego Gabriela Bolley'a, który całą intrygę przypłacił życiem. Jak lata później rozmyślał Raymond, ten człowiek był w złym miejscu i o złym czasie. Co jednak nie umniejszało winy Luki.

- Ty to zrób. Ja sprawdzę... Czy nikt nie jedzie. Wiesz, dla bezpieczeństwa - mruknął Raymond i odszedł ścieżką na zachód, próbując wypatrzeć reflektory samochodów. Żadnych oczywiście nie znalazł, choć w głębi ducha na nie liczył. Liczył, że nagle ktoś się pojawi by przerwać tę spiralę niefortunnych zdarzeń, tych śmierci! Żałował, że te reflektory nie pojawiły się w jego życiu wcześniej, może nawet w chwili, gdy pewnego zimowego wieczora poszedł obejrzeć starą halę gimnastyczną po spotkaniu tajemniczego nieznajomego na poczcie. Gdyby tylko ktoś powiedział mu wtedy, że skończy jako bandyta biegający na zlecenia starego komunisty... Jednak wtedy nie spotkałby Claudii. A Adam najpewniej straciłby swój warsztat przez Czerwone Kapelusze. Z drugiej strony nigdy nie zainteresowałby się Raymondem Samuel Jerrings. Z tych egzystencjalnych rozmyślań wyrwał go przytłumiony strzał. Raymond nasłuchiwał jakiegokolwiek ruchu od strony drogi, na szczęście było cicho. Aż przejmująco cicho.

- Ej? Wracaj tu! Mam nowiny! - krzyknął Brian siłując się z bezwładnym ciałem. Raymond musiał mu pomóc zrzucić je do dołu, a następnie chwycił za łopatę i ostatecznie zakopał Lukę Mazzianiego pod ziemią.

- Co mówiłeś? Jakie nowiny? - Gibney był markotny, co nie uszło uwadze jego przyjaciela.

- Ej, trzymasz się? Wiesz, że musieliśmy to zrobić, ale...

- Wiem - uciął ostro Raymond, co sprawiło że Brian umilkł na chwilę. Ale tylko na chwilę.

- No, w każdym razie, wiem gdzie jest mamona. Jego część. Co ciekawe ludzie z lufą w gębie są wyjątkowo rozmowini. Od razu zgarniemy twoje zdjęcia, nie bój nic. Jeśli to wszystko nie była bujda na resorach i tak naprawdę żadnych fotek nie ma - zaśmiał się Brian i sięgnął po piersiówkę - Łyknij sobie, zasłużyliśmy.

- Ta, jasne...

- No, to zgarniemy pieniądze i podzielimy się na pół. To cztery i pół kafla, dla każdego z osobna! A do tego dochodzi normalna dola od Wuja! Jesteśmy ustawieni! - wykrzyknął podniecony Vernons biorąc głęboki łyk. Po jego grymasie Raymond doszedł do wniosku, że piersiówka zawierała coś mocnego i dobrego. A tylko tego w tamtej chwili potrzebował skotłowany umysł Raymonda Gibneya. Odpłynięcia w świat procentów. Gibney przyssał się do otworu i pozwolił, by rozgrzewająca whiskey spłynęła mu przez gardło aż do żołądka, rozgrzewając całe jego zmarznięte i zmęczone ciało. Pragnął znaleźć się w łózku z Claudią, przytulić się do niej i zasnąć niewinnym snem. Te plany musiały jednak poczekać, przynajmniej do czasu otrzymania pieniędzy od Wuja.

- Ej, Ray, wszystko mi wypijesz! Oddawaj i słuchaj! To nie koniec naszych problemów. Co z tą twoją sąsiadką? Tą staruchą?

- Co? Nie wiem. A co ma być?

- Może coś wiedzieć. Może usłyszała coś przypadkiem podczas twoich igraszek z Claudią, co? Nie masz choć cienia wątpliwości?

- Ja... Może i tak. Ale co z tym zrobisz? Nie przekupimy jej, bo to będzie przyznanie się do winy, nie?

- Tak, to nie wchodzi w grę... Załatwię to, dobra? - Było to raczej stwierdzenie niż propozycja, na co Raymond się zmarszczył.

- Co masz na myśli?

- Po prostu ta kobieta... Nie będzie nam przeszkadzać. I tak jej nie lubiłeś, nie?

- No nie przepadam za nią, ale to nie powód...

- Słuchaj mnie uważnie, młody, bo nie będę powtarzał. Od tego zależy twoja i moja skóra. Jeśli ta jędza pójdzie do twojej mamusi i wszystko wygada, hm? Albo na gliny? Mówiłem u ciebie, że należy ją kropnąć. Mam inny pomysł.

- Jaki?

- Czy jeśli powiem, że jej nie zabiję, to ci wystarczy, Ray?

- Wystarczy.

- No to obiecuję, że jej nie zabiję. Zgoda?

- Zgoda. Załatw to. Bez niepotrzebnego rozlewu... krwi. Okej?

- Okej - wzruszył ramionami Brian i dopił whiskey z piersiówki. - Jedźmy, późno już. Czy raczej wcześnie. Zależy jak na to spojrzeć. Hej, Ray, udało nam się!

- Udało nam się... - powtórzył niewyraźnie Raymond, który już zapadał w sen na fotelu pasażera.

*

21 maja 1974 roku.

- Tak, Barry Crevik. Zastanawiałeś się kiedyś, czemu nie mówi? Czy raczej nie mówił? Kiedy był młodzieńcem jeździł na łyżwach po jeziorze, aż pewnego razu lód się pod nim załamał i wpadł do lodowatej wody. Ledwo go odratowali, biedak. Od tamtej pory coraz mniej mówił, potem przeszedł w szept, aż ostatecznie zamilkł. Doznał afonii. Mimo to FBI ceniło jego umiejętności oraz niezawodność.

- Ja go złamałem. Ja, Raymond Gibney. Zmusiłem go do mówienia. Nie było to łatwe, wymagało sporych nakładów pracy, ale ostatecznie wyciągnąłem z niego wszystko, co chciałem wiedzieć. Chyba nie był taki niezawodny, prawda? - mruknął Raymond kończąc przepisywać zdanie.

- Tak, zabawne. Potem go... To co mu zrobiłeś... Nieźle, naprawdę nieźle jak na chłopaka z małego miasta. Wiedziałeś, że to twój gwóźdź do trumny, co? - zaśmiał się Dyrektor. - Widziałeś, że potem będzie tylko gorzej? Że nie spoczniemy, aż nie trafisz za kratki? Albo do trumny?

- Czy wiedziałem? Pewnie tak. Ale wiedziałem też, że jestem nie do ruszenia. Z policją w kieszeni, milionami w gotówce i oddanymi ludźmi byłem... byłem kimś. - Raymond rozmarzył się i przymknął spuchnięte oczy. Był strasznie zmęczony, pragnął tylko zasnąć gdzieś daleko, na przykład na plaży w Los Angeles, tam gdzie wykopał walizkę pełną pieniędzy od przemytników. To były złote czasy.

- Ta, kimś - Dyrektor udał, że wypluwa ostatnie słowo na podłogę. - Może i byłeś kimś, ale co z tego? Teraz jesteś tu ze mną. I nikt ci nie pomoże. Ani Wuj, ani Vernons, ani Carick. Swoją drogą ciekawe co by pomyślał o tobie twój syn?

- Mój syneczek? Że jestem potworem.

- A nie myślał tak? A, przepraszam, według dokumentów on nigdy nie był twoim synem.

- Nie musi być zrobiony z mojej spermy bym uznał go za swojego.

- Teraz tak myślisz? Ciekawe. Przypomnij sobie rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty dziewiąty.

Raymond sobie przypomniał i łzy prysnęły z jego oczu na kartki papieru, załkał cicho.

- Co, zapomniałeś? Wyparłeś? My ci to z chęcią wypomnimy, Gibney. Co do każdego trupa. Nawet takiego małego.

- Wpadłem w szał! To nie była... To nie moja wina! - ryknął Raymond i wstał z krzesła drżac na całym ciele.

- Wysłałeś ludzi, by ją zabili. Sam udałeś się do tamtego... chłopaka. Tego, który doprawił ci rogi. Co z nim zrobiłeś?

- Skończył na dnie oceanu...

- Czyli śpi z rybkami, tak? Gdzie to było dokładnie? Zaznaczysz mi na mapie? Wyślę tam kilku ludzi, by wydobyli przynajmniej betonowe buty - zaśmiał się Dyrektor, po czym dźgnął Raymonda ołówkiem tak, by ten usiadł. - Jak to zrobisz, to nie znajdziesz imienia swojej siostry w nekrologu. Wiesz, nieszczęśliwe wypadki i te sprawy.

To była uczciwa oferta. Raymond zaznaczył na podstawionej pod nos mapie lokalizację. Dyrektor pokiwał głową ze zrozumieniem.

- Między nami, też bym tak postąpił. Gdzie kobiety zgubiły swój honor, przywiązanie do męża? Kiedyś były jakieś wartości, których ludzie się trzymali. A teraz..? Tragedia.

- Tragedia..? Może. Ja już straciłem wszystko, widzi pan? Żonę, adoptowanego syna, mamę, Adama... Zostałem tylko ja i siostra. Dla niej zrobię wszystko, rozumie pan? Nie rozumiesz. Do cholery, nie rozumiesz! Na czym wam tylko zależy, co? Na prawdzie? Proszę bardzo, czytajmy dalej! O, tutaj! - Raymond zaczął kartkować zeszyt i wskazywał na różne akapity - Śmierć, tutaj prawie zginąłem na pustyni pod Salt Lake City, tutaj zabójstwo, wymuszenie, napad, rozbój, podpalenie! Zarabiałem tysiące! Jeszcze jako podwładny Wuja! Potem sam zostałem szefem, najpotężniejsi ludzie kryli moje plecy! Mafiosi, tacy jak Joseph Bonanno, potem Carlo Gambino. Znacie ich bardzo dobrze. Ja z nimi imprezowałem, miałem kontakty, szacunek! Choć byli tradycjonalistami jeśli chodzi o narkotyki, ujrzeli we mnie szansę! Broń, dziewczynki, alkohol, to było moją specjalnością. Miałem szczęście. Widzi pan czym się stałem?

- Stałeś się cholernie śliskim sukinsynem, Listonoszu. Na szczęście, wszystko się dobrze skończyło. Teraz nie masz nic, co możesz nam zaoferować, ani pieniędzy, ani dragów. Tylko swoje bazgroły. Ironiczne. Co do narkotyków, to dochodzą nas słuchy o nowym graczu z Kolumbii. Wiesz w ogóle, gdzie to jest, nieuku?

- Nie mam studiów, ale mam kilka lat przepracowanych na poczcie. Tam geografia się przydaje. Dodatkowo cała spedycja broni i alkoholu... Tak, wiem gdzie jest Kolumbia, sir - warknął Raymond patrząc na Dyrektora wściekle.

- Dobrze. Twoje imperium upadło, Gibney, jeśli można to nazwać imperium, raczej małym pałacykiem. Jednak na tyle ważnym strategicznie, że grzechem byłoby niezajęcie go. Po tobie przyjdą następni, i następni, i jeszcze kolejni. Zostanie po tobie tylko imię i ksywka.

- Odpowiada mi to.

- Okej, twoja sprawa. Powiedz mi tylko, jak to jest zakopać kogoś żywcem?

- Pan mi powie. Dokładnie teraz to robicie. Już mnie wrzuciliście do dołu, teraz dzień po dniu dodajecie łopatę, może dwie ziemi. Nie na tyle bym od razu umarł, jednak robicie to stanowczo. A ja jestem przytomny, jeszcze macham rękoma, próbuję się wydostać. Wiem jednak, że to koniec.

- Filozoficznie żeś mi odpowiedział. Ładnie. Ale coś zbyt pewny siebie się zrobiłeś, Gibney. Straż! Pałka! - krzyknął Dyrektor i patrzył z zadowoleniem, jak metalowy drążek uderza w ciało więźnia, o którego istnieniu nie wie nikt poza rządem. Kiedy bicie powoli zmieniało się w katowanie, Dyrektor zarządził przerwę, pochylił się nad posiniaczonym Raymondem by ocenić jego stan - Pod prysznic i spać. Damy mu trzy, cztery godziny... Potem znów go tu posadźcie.

- Tak jest! - zakrzyknął strażnik i gwizdnął, przywołując swojego kolegę do pomocy. Raymond znów został wywleczony z pokoju, znów szli przez podmokły korytarz, i znów trafił do brudnej celi. Mentalnie przygotowywał się na kolejny dzień przesłuchania. Zobaczył w cieniu, pod wychodkiem który był prostym ceramicznym sedesem, swoją drogą jedyną wygodę w tym piekielnym miejscu, karalucha. Robak zastygł nieruchomo, by po chwili zacząć przesuwać się wzdłuż ściany celi szukając wyjścia. Jednak Raymond był szybszy. Dopadł go głód, a taki tłusty robak? W tym środowisku nawet stek nie mógł się z nim równać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro