Zemsta, 14 stycznia 1952 roku

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Raymond spojrzał na garnek. Jeszcze trochę będzie musiał poczekać, aż woda zacznie wrzeć, postanowił więc wyrzucić śmieci, bo smród stawał się powoli nie do wytrzymania. Miał dwa dni wolnego od poczty, za co z całego serca dziękował Bogu. Nawet Raymond od czasu do czasu potrzebował chwili dla siebie, choć nadal myślał o swojej pracy, co go czeka po powrocie, jak poradzi sobie z następnymi zadaniami i jak klasyfikować nowe dokumenty i rozporządzenia. Ciągle myślał o robocie, nawet kiedy nie musiał. Nienawidził siebie za to, ale wiedział, że tylko praca daje mu szczęście i nadzieję dla jego rodziny. Jęknął, gdy schylał się po kubeł z nieczystościami i złapał się lewą ręką za pozszywane plecy. Dwieście dolarów, które otrzymał tamtego pamiętnego dnia w alejce wydał na wizytę u prywatnego doktora Forda, który leczył również jego matkę. Ten przez wzgląd na znajomość z ojcem Raymonda, przymknął nieco oko na cenę zabiegu, pobierając symboliczne honorarium. O nic nie pytał, tylko robił swoje. "Gdyby każdy człowiek tylko pilnował swojego nosa i robił swoje, jak doktor Ford, świat byłby szczęśliwszym miejscem", pomyślał Raymond Gibney schodząc po schodach w stronę wspólnego dla całej kamienicy ceglanego śmietnika.

Wchodząc ciężko na swoje piętro usłyszał zza drzwi sąsiadki, pani Palmer, dźwięki przyciszonego radia. Na ogół jazgot z jej odbiornika był nie do zniesienia, Raymond często był wysyłany przez matkę, by poprosić panią Palmer o ściszenie muzyki. Tym razem Raymond musiał wytężyć słuch, by w ogóle pojąć sens słów: "Wojna koreańska nadal trwa, w listopadzie dwa lata temu relacjonowaliśmy, że nasze wojska wraz z oddziałami ONZ nieco się wycofały, teraz natomiast, od przeszło dwóch miesięcy jest mowa o rokowaniach pokojowych! Ale najważniejsze pytanie brzmi: czy można ułożyć się z komunistami? Moim zdaniem nie, sytuacja jest zbyt napięta, a gra toczy się o zbyt dużą stawkę, nie tylko dla Chin, ZSRR i Korei Północnej, ale też dla ogólnoświatowego pokoju i przyszłości naszej planety..." 

Więcej nie usłyszał, bo drzwi rozwarły się szybko i stanęła w nich zgarbiona jak wieszak stara pani Palmer. Elena Palmer miała około osiemdziesiątki, ale ten stan faktów Raymond musiał zgadnąć, na pewno była ponad sześćdziesiątkę. Identyfikację wieku utrudniał jaskrawy makijaż, szminka i puder do cery, jednak po ruchach można było wnosić, że kobieta nie pobiega z drużyną bejsbolową nawet dwudziestu metrów. Stawiała małe kroczki w swoich puchatych pantoflach, zawsze śmierdziało od niej rybą, toteż Raymond skrzywił się odruchowo, ale tym razem smród był mniej dokuczliwy, może w końcu się przyzwyczaił. A może tym razem upiekła mniej ryby na obiad. Kto wie. Pani Palmer łypnęła na niego i wciągnęła do małego holu, przyłożyła palec do zaciśniętych ust nakazujęc milczenie, równocześnie drugą ręką wskazała na rurę od wentylacji, z której dobiegały jakieś dźwięki. Raymond skinął niepewnie głową i czekał, jednak nic nie usłyszał. To chyba zawiodło panią Palmer, bo charknęła i machnęła na niego ręką, jakby odprawiała ze służby kamerdynera. 

- Przyszli po Callaya. Podobno - ściszyła konspiracyjnie głos tak, że Raymond musiał podejść bliżej, dyskretnie zatkał przy tym nos, gdyż stara skóra i chemikalia do czyszczenia podłóg, obok przesmażonej ryby, nie są najprzyjemniejszymi zapachami pod słońcem - należy do tych komuchów, tych socjalistycznych świń, rozumiesz? Nie ma nic gorszego niż okradać własny kraj, Gibney! Tak mawiał mój mąż, zanim szkopy wpakowały w niego osiem kul. Rozumiesz?

- Ta... rozumiem. Chyba - mruknął Raymond i powędrował wzrokiem w stronę rury.

- Nikt nie chce mi naprawić tej wentylacji, Gibney! Ciągle słyszałam, jak spółkowali, prawie każdego tygodnia, na miłość boską! Jak tak można? Już chciałam ich zgłaszać, ale mnie uprzedzili. Już godzinę tam siedzą.

- Kto? - szepnął Raymond przysiadając na rozchybotanym taborecie, który odchylił się niebezpiecznie kiedy położył na nim swoje cztery litery. - Kto go zgarnął?

- No, komisja McCarty'ego. Za jego projekt scenariusza do sztuki. Nie mów, że go nie widziałeś, Gibney? 

- Nie no, słyszałem o nim od samego Callaya, ciągle się chwalił, ale nie miałem okazji przeczytać. A pani pewnie to wszystko wie od rury, tak? - zaśmiał się nerwowo Raymond i spojrzał na wentylację. Tego Callaya nie znał zbyt dobrze, ot, zwykły sąsiad, pisuje te swoje scenariusze i czasem jakiś teatr czy kabaret je wykorzystuje, ale to była cała wiedza o tym człowieku jaką dysponował listonosz. Mówili sobie "dzień dobry", kilka słów o pogodzie i to było wszystko. Czy mógł być komunistą? W tych czasach mógł być nim każdy. 

Kobieta żachnęła się na uwagę o rurze jako o niewiarygodnym źródle informacji, ale znów przyłożyła ucho do zimnego metalu w nadziei na podsłuchanie następnych gorących kąsków dla koła plotkarskiego ich kamienicy. Po chwili spojrzała na Raymonda łagodniej i wskazała zachęcająco na rurę. 

- Jak chcesz, Gibney, to przydaj się na coś. Wyrzuć mi śmieci, to powiem ci co się tam dzieje u Callaya. Tylko się pośpiesz, bo coś zaczęło wyciekać z tego wora! 

Raymond westchnął i ruszył do kuchni, która nie była wcale większa niż ta w klitce Gibneyów. Złapał mokry od spodu worek i niechcący wciągnął woń starej ryby. Zakaszlał, zakręciło mu się w głowie tak, że musiał oprzeć się o piecyk i odetchnąć głęboko kilka razy. Minął kobietę w szlafroku, która nadal z uwagą słuchała toczącej się wyżej rozmowy, chyba nawet nie zarejestrowała, że Raymond wyszedł. Wyrzucając śmieci rzuciła mu się w oczy koperta, pochodziła od lekarza pani Palmer. Raymond przypomniał sobie tamten wieczór 14 października zeszłego roku. Od tamtego czasu nie zobaczył na poczcie Briana Vernonsa ani żadnego posłańca. W sumie to odetchnął z ulgą, bo oznaczało to, że są kwita. Podobnie zrobiło się cicho o Czerwonych Kapeluszach, najwidoczniej się przyczaili, bo Raymond wątpił, by doznali objawienia, rozwiązali gang i wstąpili do szkółki niedzielnej. Takie rzeczy miały tylko miejsce w kazaniach pastora Heymena. Ale fakt, że Raymond jeszcze stał na nogach o własnych siłach świadczył o tym, że żaden z Kapeluszy go nie rozpoznał. Choć tyle. Wrócił do mieszkania pani Palmer w momencie, gdy na wyższym piętrze rozległy się odgłosy szamotaniny i stłumione krzyki. 

- Co się tam dzieje? - spytał zaniepokojony młodzieniec. 

- Próbował uciec. A to znaczy, że jest winny, nie? Dodatkowo znaleźli jego korespondencję. Był cholernym agentem NKWD aż do końca, do 1946. Po tym czasie utrzymywał kontakty z Czerwonymi z CPUSA, parszywy skurwiel. - Głos staruszki zdradzał nie tylko złość i niedowierzanie, ale również jakąś satysfakcję. Na zlocie plotkarskim pewnie powie, że ma informacje z pierwszej ręki, dodatkowo, napomknie że wszystkiego się spodziewała i że zatrzymanie Callaya i jego żony było tylko kwestią czasu. Poza tym nigdy ich nie lubiła. Tak pewnie powie tym wszystkim kobietom, które przyłażą tu co tydzień na kawę i gadają aż do wieczora, tak głośno, że i bez rur łączących mieszkania słychać było je w całej kamienicy. 

- Do widzenia, pani Palmer. Wyrzuciłem śmieci - mruknął cicho Raymond.

- Dobra, Gibney daj mi spokój, muszę to wszystko przemyśleć! Sporo się tu zadziało...

- Zapewne - mruknął pod nosem Raymond i zaczął wchodzić na swoje piętro. W głowie miał obraz kipiącego garnka z wodą, bo na pogaduszkach z tą starą babą zmarnował zbyt dużo czasu, a ani Jessica, ani tym bardziej jego matka nie wyłączą tego cholernego gazu! Dlatego przyśpieszył kroku, co o mało nie kosztowało go zderzeniem z dwoma mężczyznami w garniturach, którzy wlekli skutego Callaya. Był nieprzytomny. Na widok legitymacji, Raymond gwałtownie przywarł do ściany, udrażniając wąskie przejście. Tamci nawet na niego nie spojrzeli, zeszli na dół, potem wsiedli do zaparkowanego hudsona horneta w kolorze nagrzanego asfaltu. Auto było nówką sztuką. Zapewne finansowane przez komisję McCarty'ego. 

Po chwili obok Raymonda śmignęła kobieta, żona Igora Callaya, zawodząca na całą klatkę schodową. Kilka ciekawskich głów sąsiadów wyjrzało z okien i uchylonych drzwi, by po chwili zniknąć z powrotem w swoich izbach wśród wrzawy plotek i domysłów. Raymond wrócił do swojego mieszkania w momencie, gdy wrzątek zaczął kapać z płyty kuchennej na deski podłogi. Rzucił się do zaworu i zakręcił dopływ gazu, jednak było już za późno. Cały spód garnka był przypalony. We wspólnej izbie zawodziło radio, a dokładniej piosenka "Sing, Sing, Sing" Benny'ego Goodmana, jeden z lepszych przebojów lat trzydziestych, w opinii Gibneya. Mimowolnie nucił ją podczas sprzątania bałaganu którego był sprawcą, kiedy poczuł na oczach czyjeś ręce.

- Buuu! - zawołała jego siostra triumfalnie i pisnęła. 

- Ale się wystraszyłem, chyba dostałem zawału! - krzyknął Raymond i tłumiąc śmiech padł na podłogę w groteskowej pozie umarlaka. Odczekał chwilę, aż zaniepokojona Jessica Gibney szturchnie go lękliwie nogą. Wtedy wyskoczył na nią jak rekin na plażę, chwycił ją wpół i zaczął gilgotać. Dziewczynka ryknęła ze śmiechu i zaczęli się turlać po kuchni, co ze względu na jej niewielkie rozmiary, było zadaniem godnym komandosów lądujących w Korei.

Na ten harmider radio się wyciszyło, a z pokoju dobiegł głos ich matki. 

- Co się tam dzieje, na miłość boską? Znów się kłócicie? - Drżący falset jego matki wydawał się zmęczony i wyprany z emocji, było to skutkiem leków i długich terapii które zalecał doktor Ford, oczywiście w formie odpłatnej porady medycznej.

- Nie matko, zaraz wychodzimy! - zachichotał Raymond gramoląc się z podłogi i poprawiając swoją czarną koszulę. Spojrzał na siostrzyczkę. Miała dopiero dwanaście lat, ale wygadana była jakby przeżyła już co najmniej osiemnaście. Sięgała mu do łokcia, czarne włosy, które w przeciwieństwie do Raymonda odziedziczyła po matce, teraz miała upięte w kucyk przy pomocy niebieskiej wstążki, którą brat kupił jej na zeszłe urodziny. Nie był to mały wydatek, ale radość i zachwyt dziewczynki były dla Raymonda warte o wiele więcej niż tamta sklepowa cena nabazgrana na pudełku. Nosiła też przydługą prostą sukienkę w odcieniu błękitu, jednak po kilku latach kolor zbladł. Mimo to dla Jessici była to ulubiona część garderoby. Zaraz po wstążce.

Dziewczynka rzuciła się jak poparzona do wspólnego pokoju, skąd wróciła tuląc szmacianą lalkę, ubraną w szare spodenki i czerwony berecik, była to Dolly, Raymond opowiadał Jessice przygody tej małej istoty, jakim cudem znalazła się w ich rodzinnym mieście, skoro urodziła się w Australii. Była to oczywiście bujda, wymyślona na potrzeby usypiania dziecka, jednak sam z czasem polubił te fikcyjne historie, które codziennie wieczorem wymyślał. Kiedy nie miał już pomysłów, referował stare, na przykład historyjkę o tym, jak Dolly dostała się na pokład samolotu do Japonii, albo o tym jak musiała szukać swojego pieska po rubieżach Dzikiego Zachodu. Dla niego Jessica zawsze pozostanie tamtym bojącym się burzy dzieckiem wymagającym braterskiej troski i obrony. Uśmiechnął się do siostry.

- Gotowa na spotkanie z wujkiem Adamem? 

- Tak! - Kiwnęła energicznie głową i złapała Raymonda za rękę. Ręce miała zimne, bo całe mieszkanie było zimne. Prawie wszystkie koce spoczywały na ich matce, która dostała zapalenia płuc i ledwo co się ruszała.

- Mamo, idziemy do Adama! - krzyknął Raymond w stronę uchylonych drzwi.

- Kogo? - Drżący głos przekrzyczał szum pędzącego samochodu, który najwidoczniej miał jakieś problemy z silnikiem, bo gaźnik co chwila strzelał i hałasował na całą okolicę. Raymond westchnął. Od czasu zachorowania na Alzheimera, powoli tracił wszelki kontakt ze swoją rodzicielką. Leki od doktora Forda co prawda przynosiły jakieś efekty, jednak na wieść o podniesieniu kosztów leczenia młodzieńcowi rosła w gardle wielka gula. Chyba będzie musiał znaleźć pracę na kolejny etat. Otrząsnął się z tych myśli i cierpliwie wyjaśnił:

- Idziemy z Jess do Adama O'Neila, chłopaka z sąsiedztwa, pamiętasz przecież, mamo. - Ostatnią frazę powiedział prawie z nadzieją w głosie, ścisnął mocniej rączkę siostry.

- A, tak! Pamiętam! Powiedz mu, że nadal czekam na tamtą dychę, którą mu pożyczyłam w grudniu na naprawy! I pozdrów go ode mnie, to dobry chłopak jest! 

Raymond odetchnął i wyszedł razem z dziewczynką na ulicę. Wciągnął chłodne powietrze w nozdrza, aż go zaszczypały, westchnął. Śniegu co prawda nie było, jednak ten dzień nie należał też do najgorętszych w jego życiu. Dziwił się swojej siostrze, która nie okazywała żadnych oznak wychłodzenia poza zimną skórą. Nawet Adam odprowadził go na stronę i spytał wprost - czy Jessica Gibney nie jest jakąś inną formą życia, która jest napędzana braterską miłością. Na te słowa Raymond naprawdę się wzruszył, prawie się rozpłakał. Adam szturchnął go ze śmiechem w żebra i zaprowadził do małego lufciku, gdzie trzymał piwo między butelkami z olejami i różnymi częściami zamiennymi. Adam O'Neil wychował się na tej samej ulicy co Raymond, razem chodzili do szkoły, a z czasem zostali najlepszymi przyjaciółmi. Raymond stawał w jego obronie niezliczoną ilość razy, a wszystko przez irlandzkie korzenie i akcent O'Neila, który chyba był dziedziczny. Zaraz przed egzaminami semestralnymi Adam zrezygnował z nauki na rzecz pracy w warsztacie samochodowym ojca, który odziedziczył rok temu. Nabrzmiałe policzki to unosiły się, to opadały, wyglądał nieco jak chomik z grzywą rudych włosów na czubku głowy. Adam O'Neil był jednym z najserdeczniejszych ludzi, jakich kiedykolwiek Raymond miał okazję znać, często przesiadywał razem z nim w tym dusznym i zagraconym pudłami lufciku i rozmawiali całe godziny o tym, co dzieje się w miasteczku, o samochodach i książkach, bo wbrew pozorom ci dwaj czytali namiętnie różne powieści, szczególnie wojskowe. Nigdy nie byli na prawdziwej wojnie, więc chcieli to sobie jakoś zrekompensować bez narażania życia na polu bitwy.

- Więc, co myślisz o mojej propozycji? Wiesz, co mam na myśli? - spytał Adam tajemniczo sącząc piwo z butelki. Tarł przy tym gęstą czuprynę, co mogło być oznaką wszy. Na wszelki wypadek wieczorem razem z Jess Raymond weźmie dokładny prysznic u sąsiadów. Nienawidził brudu, a robactwa nie cierpiał ponad wszystko. Odkleił wzrok od włosów Adama i skupił się na jego dużym nosie, wybijającym się z całej jego dobrotliwej bądź co bądź fizjonomii.

- Nie. Bo nie mówiłeś nic o żadnej propozycji, kolego. Ale oświeć mnie, o co chodzi? Chcesz wyjechać na bezludną wyspę jak Robinson i nauczyć papugi śpiewać? Czy co?

- Na wszystko przyjdzie czas, Raymondzie. Potrzebuję kogoś do pomocy w warsztacie. Wiesz, takie duperele typu mycie okien, dostarczanie listy zamówień, sortowanie części, nic strasznego, wiesz? Co ty na to? Płacę cztery dolce za godzinę, ale dla ciebie mogę dorzucić jeszcze dwa dolce ekstra. Wchodzisz? - Adam odstawił z hukiem butelkę i sięgnął po niedopalonego papierosa z popielniczki. Próbował go zapalić dłuższą chwilę, a Raymond gapił się na iskry nieudolnie wyskakujące z zapalniczki. Dopiero kiedy dym buchnął mu w twarz, Gibney odpowiedział:

- Ja? Może... Muszę zobaczyć w grafiku, bo ostatnio wziąłem dodatkowe pory - odparł zamyślony Gibney wychylając się z fotela i stawiając swoją butelkę na podłodze. Potajemnie miał ochotę na jeszcze jedno piwo, jednak wiedział, że jego przyjaciel ma go ograniczony zapas, toteż nie chciał się narzucać. Przepije oranżadą po powrocie do domu. Udało mu się schować ostatnią butelkę tuż przy ściance lodówki tak, by ani Jess ani jego matka jej nie odkryły.

- Nie myślałem o tobie - Adam wskazał palcem za okno, gdzie na dziedzińcu otoczona samochodami czekającymi na wymianę części bawiła się Jessica. Raymond podążył za nim wzrokiem i wyprostował się na siedzeniu. Nie spodobał mu się ten pomysł.

- Daj spokój, Adam. To jeszcze dziecko, ma szkołę... 

- To ty daj spokój, Ray. Nie bierz wszystkiego na siebie. Charujesz jak wół, do tego tamten wypadek z plecami... A ta mała da sobie radę, potrzebuję kogoś zaufanego. Poza tym, chcę wam pomóc. Oferuję pracę, może wpadać po szkole, nie mam z tym problemu. Dwie, trzy godziny dziennie, u mnie zawsze dostanie dobrą kawę i coś do zjedzenia, bo akurat wtedy sobie robię żarcie. Jedna gębą mniej czy więcej w tym czasie nie robi mi różnicy.

- No nie wiem... - westchnął Raymond i znów zerknął na swoją siostrę, która machała im z parkingu. Podniósł dwa palce do wyimaginowanego beretu i zasalutował, widział przez szklaną taflę jak dziewczynka szczerzy zęby w uśmiechu. - A matka? Zniesie to?

- Chyba będzie musiała, mówiłeś, że leki mają podrożeć. Więc dodatkowa płaca na pewno wam nie zaszkodzi... Cholera! - zawołał Adam i zerwał się z fotela. Porwał strzelbę spod lady i pognał na zewnątrz. Raymond kątem oka ujrzał, jak pomarańczowe płomienie liżą karoserię zielonego jeepa, poczuł też zapach benzyny oraz palonej tapicerki. Słyszał krzyk przerażonej Jessici. Wytoczył się niemrawo na zewnątrz, gdzie Adam zasłonił dziewczynkę swoim ciałem i celował w czteroosobową grupę. Raymondowi wydawało się, że już ich widział. Wśród nich był mężczyzna o budowie kulturysty, szpeciła go paskudna blizna na twarzy, na oku miał plaster. Kostka brukowa. Zaułek trzy miesiące temu... Na potwierdzenie tych przypuszczeń mężczyźni poprawili bordowe meloniki. Czerwone Kapelusze.

- Pieprzony Irlandczyku, masz czas do końca tygodnia, ty kupo gówna! Inaczej to wszystko pójdzie z dymem, słyszysz? Przyjdziemy po ciebie i twoich cholernych przyjaciół, rozumiesz po amerykańsku? Czy tylko w irlandzkim rymowaniu potrafisz się porozumiewać? Jak nie zobaczymy kasy, to wyruchamy was wszystkich w dupska tak, że się nie pozbieracie! Każdego z was! Może wtedy okażecie szacunek! - krzyknął najwyższy z groźnej czwórki, ten który nosił gruby złoty łańcuch na szyi. Jego ziomkowie pokiwali głowami z aprobatą, a bliznowaty pogroził Adamowi tłustym paluchem. Najmniejszy z nich jeszcze splunął na chodnik i oddalili się spacerowym krokiem. Adam rzucił się po gaśnicę, a Raymond tymczasem obejmował roztrzęsioną siostrę. W środku mu się gotowało. Z jednej strony ze złości, z drugiej ze strachu o bliskich. Na myśl o tym, że te cwaniaki w śmiesznych czapkach mogą spalić warsztat do gołej ziemi, a potem zająć się nim, jego siostrzyczką i schorowaną matką otwierał się mu nie tyle nóż, co cała maczeta w kieszeni. A gwałt... Tego było za wiele. Wiedział, że ostatnio miał cholerne szczęście, kiedy nadjechał radiowóz. Teraz nie mógł polegać na szczęściu i farcie. 

- Gdzie idziesz? - spytał zdziwiony Adam badając ugaszone już szczątki wozu.

- Wyjaśnić tą sprawę. Te chujki...

- Daj spokój, Raymond! To moja sprawa, oddam im tylko pieniądze i będzie dobrze... Zresztą, co zrobisz? Pobijesz ich? Jak chcesz sobie z nimi poradzić? - zaśmiał się nerwowo O'Neil łapiąc Jessicę za drżącą rączkę.

- Nie ja będę z nimi rozmawiał. Ale znam odpowiednich ludzi. Mają u mnie dług, wiesz? U mnie, Raymonda "Pieprzonego" Gibneya. Wyjaśnię tę sprawę, już nie będziesz płacić tym pajacom, ani nikomu, słyszysz, Adam? Nikomu! - warknął Raymond i ruszył przed siebie. Usłyszał za plecami zduszony szloch Jessici i drżący ze strachu głos Adama, który starał się ją uspokoić. Wtedy Raymond przysiągł, że już nigdy nie dopuści do takiej sytuacji. Nie dopuści, by ktoś straszył jego siostrę ani jedynego przyjaciela. Miał tylko ich, byli dla niego wszystkim. I kiedy będzie musiał, tak przynajmniej myślał, spróbuje ich ochronić. Nie był bohaterem, świat nie będzie mu wdzięczny. Ale przynajmniej mikroświat Raymonda Gibneya zazna spokoju.

King's Route przywitało go opuszczonym kompleksem sportowym, który swoje dobre lata miał dawno za sobą. Stare boiska do tenisa straszyły poszarpaną siatką, a wielka hala odsłaniała część swojego wnętrza przez wybite szybki, niczym przez wizjer widzi się nieznajomego. Raymond nie zdziwił się na widok starych sprzętów gospodarstwa domowego, szafek czy krzeseł. Od jakiegoś czasu to miejsce było wylęgarnią kokainiarzy, którzy kryli się w wysuszonym basenie bądź właśnie w hali, toteż żeby umilić sobie wieczór zbierali stare fotele i inne rzeczy. Ale od października było tu cicho, było to zapewne spowodowane nowymi właścicielami, których Raymond nigdzie nie mógł dostrzec. Niepewnie otworzył bramę, która skrzypnęła, ale nie drgnęła. Raymond spojrzał w dół na kłódkę i solidny łańcuch. Może się przenieśli? Albo zbankrutowali? 

Wtem jakaś głowa wyjżała z uchylonych drzwi hali, a po chwili cała sylwetka mężczyzny w dwuczęściowym robotniczym kombinezonie wyszła mu na spotkanie, mierząc do niego z kieszonkowego rewolweru.

- Czego? - warknął robotnik i zmierzył Gibneya od stóp do głów, nie zdejmował palca ze spustu. 

- Ja... Ja... - Raymond skamieniał, zaczął się jąkać, a słowa nie mogły przejść mu przez wąskie gardło, poprawił flanelową kurtkę i spróbował spojrzeć robotnikowi w oczy, ale tam też zobaczył dwie ciemne lufy, które taksowały go cały czas - mam interes do Briana. Vernonsa. Spotkałem go kilka miesięcy temu, napadła nas banda... I... I...

- I co? - spytał robotnik, opuścił broń, ale nadal patrzył na spoconego z nerwów młodzieńca.

- I uratowałem go. Powiedział, że gdybym potrzebował pomocy, to ją dostanę. Teraz jej potrzebuję. Zaatakowano moją rodzinę... 

- Poczekaj tu. Nazwisko? 

- Raymond Gibney - wystękał czerwony na twarzy Raymond i omal nie zemdlał, gdy jego rozmówca ruszył z powrotem do hali. Raymond oparł się ciężko o żelazne żebra bramy i oddychał wolno. Podniósł głowę, gdy zamek kłódki szczęknął i jedno skrzydło rozwarło się na oścież.

- Wchodź - powiedział radośnie robotnik. - Słyszałem, co się wtedy stało, dzięki tobie mamy jeszcze Naczelnika...

- Naczelnika? - Zdziwił się Raymond idąc za mężczyzną brukowaną ścieżką, która również była nadgryziona przez ząb czasu.

- Tak nazywamy Briana. Teoretycznie rządzi nami ktoś z Nowego Jorku, ale Brian nas tu wprowadził i zadomowił. Nie mieliśmy łatwo, ale udało nam się. 

- Kim... Kim jesteście? - spytał Raymond tracąc nieco głowę.

- Powiedzmy, że walczymy o swoje. Mamy swoją wizję. O resztę pytaj Naczelnika. 

Weszli do hali i nagle wszystkie rozmowy ucichły. Raymond powiódł wzrokiem po wspólnych stołach, przy których siedzili ludzie z klasy niższej i średniej, jedni pili piwo, inni zajadali kanapki owinięte w biały papier, każdy patrzył prosto na niego. Raymond przełknął ślinę. 

- No proszę! Listonosz! Witaj w naszym domu! - rozległ się głos u szczytu stołu, a jakaś kobieta pomogła Brianowi Vernonsowi wstać i podała mu jedną kulę, którą ten włożył sobie pod prawą pachę, a następnie podszedł wolno do Raymonda. Nie zmienił się za bardzo od czasu, kiedy listonosz go ostatnio widział, oczy nadal zdawały się widzieć wszystko, wysoka sylwetka górowała nad wszystkimi, a kaszkiet, spod którego wyzierały krótkie czarne włoski, nadal patrzył w lewą stronę. Teraz zamiast kurtki mężczyzna miał na torsie rozpiętą koszulę w szkocką kratę i czerwone szelki, które przytrzymywały zużyte spodnie. 

Nim Raymond się zornientował, poczuł mocny uścisk i omal się nie zatoczył, kiedy Brian go przytulił.

- Mów, czego potrzebujesz. Mój dom jest twoim domem, a moi przyjaciele twoimi, nie obawiaj się ich. Gdyby nie ty, pewnie bym nie żył. Nie tylko wezwałeś gliny w odpowiednim miejscu i czasie, ale też dałeś tym drabom nielichą nauczkę. Więc, o co chodzi? Piwa? 

Raymond pokręcił krótko głową i najzwięźlej jak potrafił opowiedział co zdarzyło się tego dnia. Wszyscy słuchali w milczeniu i mruczeli coś pod nosami, a kiedy Gibney skończył, Vernons stuknął w posadzkę swoją kulą przerywając wszelkie pomruki.

- Słyszeliście wszyscy! Kapelusze myślą, że są nietykalni! Mówiłem Wujowi, że trzeba z nimi skończyć dawno temu, ale on się opierał, a teraz mamy tego konsekwencje! Towarzysze i towarzyszki, musimy temu zaradzić! Czy godzi się, by spokojnie pracujący ludzie cierpieli przez tych jaskiniowców? Powiedzcie!

- Nie! - krzyknął tłum, a Raymond zadrżał. Nagle znalazł się na komunistycznym wiecu, otoczony przez gangsterów i zwolenników ideologii, której nie rozumiał, ale po tym co słyszał w radiu, chyba nie chciał być z nią kojarzony. A teraz ci ludzi mu pomagają... Dlaczego?

- Właśnie! Pora ukrócić ich rządy i przejąć nowe tereny! Zrobimy to teraz! Kto może, do wozów! Wiem ze źródła, że mają jedną melinę na skraju miasta w zajezdni. To będzie nasz pierwszy krok! Ruszamy na tę bandę! - Brian coraz bardziej się rozkręcał i gestykulował wolną ręką.

- Nie na długo będą jeszcze bandą! - wyrwał się jakiś głos z tłumu, a reszta zgodnie mu przytaknęła.

- Tak jest, towarzysze! Do roboty! 

Następne wydarzenia potoczyły się jak burza, nim Raymond się obejrzał, siedział w samochodzie w pistoletem na kolanach. Obejrzał się na Briana, który siedział rozparty na tylnej kanapie i ładował naboje do magazynku Colta.

- Ej, chwila... Myślałem, że to wy... - Raymond był zdezorientowany i przerażony równocześnie. Nie chciał brać udziału w strzelaninie. Jasne, wyglądają fajnie na ekranie w kinie, ale nie na zewnątrz! A kim on był, by brać do ręki broń? Nagle wszystkie wcześniejsze postanowienia o obronie rodziny za wszelką cenę odeszły na bok, pozostawiając strach przed konsekwencjami rzeczonej "obrony".

- Myślałeś, że to my tam wszystko załatwimy? Daj spokój, młody. Masz nam wskazać, kto was napadł. Dostaną lekcję. A pistolet przy boku jeszcze nikomu nie zaszkodził. Najczęściej pomaga. Umiesz strzelać? - spytał Brian odbezpieczając broń i schował ją za pasek spodni.

- Nie...

- Przywykniesz. Wydajesz się równy człowiek, może będzie z ciebie dobry socjalista! Mam nosa do swoich. Jeśli będziesz chciał, to nauczę cię strzelać, jeśli oczywiście będziesz chciał do nas wstąpić. Nasz pieniądz śmierdzi jak każdy inny, ale jest uczciwie zarządzany i możesz być pewien, że zadbamy o ciebie i twoich bliskich. A wracając do pistoletu, to na razie... - Brian pogrzebał w pojemniku na narzędzia, który spoczywał na siedzeniu obok i wydobył z niego klucz francuski - to powinno wystarczyć. 

- Do samoobrony - sprostował Raymond chwytając klucz niepewnie. Było to masywne narzędzie, ciężkie i kanciaste. Jeśli będzie musiał go użyć na kimś... to nie powinno być przyjemne uczucie. Dla żadnej ze stron.

- Oczywiście, że do samoobrony. - Brian puścił mu oczko, po czym wyjrzał przez okno i polecił kierowcy by się zatrzymał. - To tutaj. Pokażemy tym gnojkom, gdzie ich miejsce. Jak twoje plecy? 

- W miarę. A twoja noga? 

- W miarę. - Uśmiechnął się cierpko Vernons i wysiadł z samochodu. Chwilę później przyjechały jeszcze dwie ciężarówki pełne uzbrojonych po zęby bandytów. 

- Długo na to czekaliśmy, ale czas ruszyć dalej! Tu, w tym świecie, musimy być zabójcami albo być zabitymi! Co wybieracie? - krzyknął Brian wznosząc w górę pistolet Colt z 1911 roku. Reszta poszła za jego przykładem, wołając coś niewyraźnie. Potem padły pierwsze strzały i rozpętała się masakra, ale Raymond tego nie widział, myślami był gdzieś indziej. Odciął się od wrzasków i huków, przywarł przerażony do ściany, klucz wyślizgiwał się z jego spoconych dłoni, zamrugał. Nie tego się spodziewał. Ale czego właściwie oczekiwał? Chyba tego, że poprosi o pomoc i w jakiś magiczny sposób jego problemy znikną. Tak sprawy miały się chyba w świecie lalki Dolly, ale nie tutaj. Chcąc nie chcąc, był teraz w tamtym miejscu i czasie, na starej zajezdni autobusów za miastem, w samym środku wojny gangów, którą poniekąd rozpętał głuchym telefonem na policję. W pewnym momencie walki przeniosły się w głąb budynku, więc i on, skromny listonosz, musiał podążyć naprzód. Nie patrzył na ciała, starał się nie wciągać zapachu prochu i świeżej krwi, która mąciła mu w głowie otumaniając zmysły. Nagle zobaczył wycelowany w siebie karabin powtarzalny. Padł na płasko, więc kula rozbiła się o kafelki nad jego głową, ale Raymond wiedział, że kolejna kulka będzie gotowa za kilka krótkich chwil, znał to z książek wojennych i fantastycznych opowieści o dzielnych żołnierzach, których na polu bitwy dzielą sekundy od śmierci. Wyciągnął się i wahadłowym ruchem uderzył na odlew kluczem. Trafił w coś twardego. Chyba czaszka. Spojrzał tylko na okrwawiony metal. To wystarczyło, by zawartość jego śniadania znalazła się na butach. Drżał na całym ciele, szturchnął leżące ciało nogą, ale jego ofiara już się nie podniosła. Usłyszał gdzieś nad sobą ponaglające krzyki i głos Briana, wołający go z wyższego piętra.

Raymond pomyślał, że może by tak uciec i zostawić wszystko za sobą? Wrócić do skromnej pracy, uzbierać pieniądze na pomoc Adamowi i żyć dalej? Ale ile minie czasu, aż Czerwone Kapelusze go wytropią? Aż przyjdą też po niego. Widzieli go trzy miesiące temu, przed warsztatem i tutaj... Na pewno nie byli takimi debilami, żeby nie dodać dwóch do dwóch. A to oznaczało tylko jedno wyjście, na którego myśl Raymondowi znów zbierało się na wymioty. Ruszył jak w amoku po schodach zawalonych ciałami, zarówno komunistów jak i Kapeluszy, których nakrycia głowy kolorystycznie zlewały się z krwią, która u podnóża schodów tworzyła gęstą sadzawkę.

Ktoś go złapał za ramię, był to Brian, i pociągnął go w stronę ogołoconego z mebli biura, w którym czekało już kilku unieruchomionych drabów z organizacji lubiącej bordowe nakrycia głowy. 

- Wskaż ich - powiedział zimno Brian Vernons i kopnął jednego ze skrępowanych więźniów. Raymond przyjrzał się twarzom. Jednego poznał natychmiast, był to ten z blizną po kostce brukowej. Z innymi miał mały problem, ale udało mu się ustalić pozostałą trójkę, która była tego samego dnia przed warsztatem.

- Podnieście ich - zakomenderował Brian, a jego ludzie wykonali rozkaz. - Pobij go.

- Co? - zdziwił się Raymond i cofnął się o krok, ale wyjście zastąpił mu jeden z ludzi Briana.

- Oszukali twojego kumpla, chcieli spalić mu dobytek, zemścić się na twojej rodzinie, okaleczyli cię, a ty żałujesz tych zwierząt? - spytał z niedowierzaniem Vernons i wyciągnął pistolet. Raymond przełknął ślinę. Przypomniał sobie co postanowił w drodze na King's Route. Podniósł ciężki klucz do ciosu, ale znów zatrzymał się wpół drogi.

- Szefie, on ma wątpliwości - burknął jeden z komunistów i podrapał się w beret.

- Spokojnie, to naturalne... Młody, spójrz na mnie. Zabij, albo zostaniesz zabity. Pamiętasz? Wtedy, kiedy wywlekli cię z tamtej budki, walczyłeś o życie. I przeżyłeś. Teraz musisz podjąć taką samą decyzję. Uderz teraz, albo ktoś cię uderzy w przyszłości. Rozumiesz?

Raymond to wszystko rozumiał. Naprawdę. W końcu się przemógł. Uderzył prosto w oko, w to samo miejsce, gdzie kiedyś trafiła kostka brukowa. Z każdym kolejnym ciosem wkładał w robotę coraz więcej siły, przypomniał sobie te wszystkie stemple na poczcie, teraz właśnie stemplował jakiegoś lumpa kluczem francuskim, który groził jego rodzinie. I co go najbardziej zdziwiło, poczuł ulgę, kiedy skończył. Brian położył mu dłoń na ramieniu. 

- Zajmiemy się resztą, Listonoszu. Dobrze się spisałeś. Ktoś odwiezie cię do domu. Gdybyś czegoś potrzebował, wiesz gdzie sobie żyjemy. Dla mnie, dla nas, będziesz jak członek rodziny, słyszysz? Warto mieć swoją rodzinę i kąt, do którego można zawsze wrócić. A my jesteśmy otwarci. Pamiętaj o tym.

I Raymond zapamiętał.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro