AKT II: Nowy start, 28 maja 1953 roku

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Raymond rozejrzał się po swoim biurku zawalonym papierami, westchnął ciężko i wyciągnął z kieszeni brązowej marynarki do połowy pełną piersiówkę wódki. Nie był wielkim fanem tego trunku, przynajmniej w tamtym czasie, dlatego nie zalewał nawet całej buteleczki. Na ogół taka ilość starczała mu na nieśpieszny tydzień popijania w pracy, tak jeden, dwa łyki dziennie kiedy nie miał nic do roboty. Jak dla niego był to zbyt mocny alkohol by popijać go ot tak, co chwila. Sprawdzał się świetnie gdy Gibney miał problemy z nękającymi koszmarami i po prostu musiał w siebie wlać procenty by zapomnieć o róznyh rzeczach i móc spokojnie zasnąć. Oczywiście wódka sprawdzała się równie dobrze przy wszelkiego rodzaju toastach i piciu na umór z Brianem. Ostry smak natychmiast go rozgrzał i spowił mgiełką umysł, pozwalając się wyciszyć. Teraz mógł zebrać myśli. Pamiętał swoje początki w tej firmie. Przyszedł pełen chęci i gotowości do pracy, z doświadczeniem wyniesionym z poczty, a zamiast otrzymać godną funkcję Gibney musiał przez sześć dni w tygodniu ładować ciężkie pudła z częściami samochodowymi na paki ciężarówek. Po dwóch tygodniach tej mordęgi liszaje i pęcherze na dłoniach oraz nogach były na tyle bolesne, że nawet podczas zwykłego odpoczynku całe ciało mu płonęło. Wszystko się zmieniło w połowie trzeciego tygodnia, gdy Raymond stał oparty o bramę wjazdową i jadł kanapkę zrobioną przez Claudię. Wiedziała najlepiej co lubi, chyba nawet lepiej niż on sam, bo wszystko co tylko mu przygotowała Raymond posłusznie i ze smakiem zjadał. Tego dnia była to bułka z szynką i serem. Więc Raymond żuł bułkę, mielił ją w buzi i czekał na koniec swojej zmiany, kiedy podszedł do niego jakiś inny pracownik, chyba ktoś z administracji, bo na to wskazywała marynarka i krawat. Przystrzyżony na krótko blondyn obrzucił Gibney'a pogardliwym spojrzeniem, powiódł oczami od czubków brudnych butów, przez zacerowane spodnie, plamy potu pod pachami znoszonej i śmierdzącej koszuli, aż skończył swoje oględziny na zmęczonej i zapuszczonej twarzy.

- Ty jesteś Gibney? - zapytał elegant przez nos, a kiedy Raymond skinął głową, dodał - bierz miotłę i posprzątaj. Zaraz ci coś powiem.

- A od razu nie może mi pan powiedzieć? - zapytał Raymond, ale ruszył skwapliwie po miotłę i zaczął zamiatać. Kiedy już kończył, urzędnik rzucił na ziemię wygrzebane z kieszeni papierki i puste opakowanie papierosów uśmiechając się przy tym triumfalnie.

- Zapomniałeś o czymś. Mamy ci obniżyć dniówkę, czy bardziej się postarasz?

- Nie ma takiej potrzeby, sir. Już sprzątam - warknął Raymond i sprzątnął również te śmieci. Kiedy się wyprostował, mężczyzna skinął głową z zadowoleniem.

- Dobrze, teraz chodź za mną, szef chce cię widzieć.

Raymond zaczął pakować resztkę kanapki do pudełka, ale mężczyzna w marynarce siłą go od tego zajęcia odciągnął i popchnął w stronę schodków do zawieszonego nad halą kantorka, gdzie czekał już na nich kierownik zmiany.

- Jeśli jemu też będę musiał przystawić lufę do skroni, to pierdolę taką robotę i wracam do Meredith Hills - pomyślał Raymond, ale przeczesał przydługie i tłuste od potu i brudu włosy, a następnie stanął przed swoim pracodawcą. Pan Hugh Marshall był ogromną beczką sadła, rozpartą do granic wytrzymałości szwów swojego czarnego garnituru, z nalaną, czerwoną od spożywanego alkoholu twarzą i malutkimi świńskimi oczkami, łypiącymi na wszystko co tylko się ruszało.

- Ty jesteś Raymond Gibney? - charknął Marshall i powachlował się grubymi jak serdelki paluchami, a kiedy Raymond potwierdził, Marshall spojrzał na mężczyznę który przyprowadził Raymonda - Patricku, zostaw nas. Zawołam cię.

- Pewnie, szefie - powiedział Patrick i wyszedł z pomieszczenia. Raymond został sam na sam ze swoim szefem.

- Ee, napije się pan czegoś, panie Gibney? Mam brandy i trochę whiskey, może być? - zapytał Marshall wodząc niezręcznie wzrokiem po podłodze.

- Coś nie tak? - zapytał Raymond i postąpił krok do przodu, co sprawiło że ogromny mężczyzna z zapiętym pod szyję kołnierzykiem cofnął się w panice o dwa kroki w tył, wpadając tyłkiem na kant biurka.

- Och nie, wszystko w porządku, ja tylko... To whiskey?

- Tak, whiskey. Lód jest? - zapytał Raymond i usiadł na krześle obok biurka, podczas gdy Marshall otwierał butelkę.

- Nie niestety, ale zaraz kogoś poślę, dobrze? To tak... ee... Patrick! Patrick! - zawołał nieco piskliwym głosem Marshall łypiąc na Raymonda z ukosa.

- Tak szefie? Jakieś problemy? - zapytał Patrick i spojrzał na Gibney'a ze złością. - Co jest tak ważnego, że muszę przerywać pracę? On?

- Cicho, idioto! Idź po lód.

- Co? Teraz?

- Tak, teraz! No rusz się! - ponaglił go Marshall ocierając pot z czoła, po czym obrócił się do Raymonda teatralnie rozkładając ręce - Przepraszam, na ogół barek jest zaopatrzony, sam sobie z niego... korzystam... Ale tak... zechce pan poczekać na lód, czy od razu przejdziemy do rzeczy?

- Proszę się wstrzymać. Mamy przecież mnóstwo czasu - zauważył Raymond uśmiechając się, na co jego rozmówca spuścił wzrok. To nie były już czasy, kiedy to Raymond drżał przed Rogerem Johnsonem. Teraz to ktoś bał się jego. Nie wiedział jeszcze czemu ale... musiał przyznać, że podobało mu się to uczucie.

- Tak, oczywiście. Posprawdzam papiery, czy wszystko się zgadza. I spiszemy nową umowę - zaśmiał się nerwowo Marshall i usiadł ciężko na krześle, które ciężko zatrzeszczało. Po pięciu długich minutach, podczas których Raymond liczył dziury w tapecie, swoją drogą było ich dwadzieścia osiem, wrócił zadyszany Patrick z kubełkiem lodu.

- Przepraszam, jest mi pan winien dziesięć centów - zakaszlał Patrick, ale Marshall wyprosił go bezceremonialnie z pokoju i zaczął przerzucać lód do szklanek, które w chwilę później zapełniły się brązowym alkoholem.

- Proszę bardzo. Teraz może przejdę do rzeczy. Mam dla pana nową, lepszą posadę, taką niewymagającą. Będzie pan sprawdzał tylko dokumenty, przerzucał je do szuflad i teczek, i składał podpisy i pieczątki tu i tam. Administracyjna fucha, w sam raz dla pana.

- A czemu nie dostałem jej w pierwszej kolejności kiedy tu przyszedłem, co? Zaznaczałem, do jakiej pracy się nadaję, miałem listy motywacyjne, a dostałem obietnicę że dopiero w ciągu kilku miesięcy taka praca będzie dostępna. Co to ma znaczyć? - warknął Raymond i pochylił się na krześle w kierunku swojego pracodawcy, który wydusił z siebie tylko jedno słowo:

- Jerrings.

- Ach tak? Co wiesz?

- Spokojnie, żadnych szczegółów... Tylko tyle, że mam panu załatwić tę pracę...

- Czym cię przekonał?

- Ja... pokazał mi zdjęcie i powiedział, że jest pan... agentem pod przykrywką - wyjąkał czerwony na twarzy Marshall, który wyglądał, jakby miał zaraz paść na zawał. I rzeczywiście, chwilę później zaczął pokasływać, aż wreszcie zaczął się dusić. Gibney doskoczył do niego i siłą rozpiął mu górne guziki koszuli, wtedy dopiero mężczyzna odetchnął.

- Jakie zdjęcie, do cholery? - spytał Raymond, a grubas wyciągnął z szuflady dwie fotografie, jedna przedstawiała Raymonda i Jerringsa stojących pod ramię na balu u Johnsonów, drugie... scenę z napadu na Wesołego Rogera, gdzie Raymond trzymał go na muszce. - Pokazałeś to komuś?! Wiesz jaką mam misję?!

- Nie! Ja nic nie wiem! - pisnął Marshall kuląc się na siedzeniu, a Raymond schował zdjęcia do kieszeni.

- To dobrze. To był mój były pracodawca. Handlował na boku, bez mojej zgody, rozumiesz? Wystarczy że powiem, że nie ma go już wśród nas, kapujesz? Bang! - Raymond przystawił Marshallowi pistolet zrobiony ze złożonych palców środkowego i wskazującego, po czym jak przy odrzucie prawdziwej broni cofnął rękę. Marshall zatrząsł się ze strachu. I chyba nawet popuścił w spodnie.

- Proszę, ja chcę mieć spokój! Pan Jerrings wszystko wyjaśnił, nikt się o niczym nie dowie... użył... przemawiających argumentów.

- Jakich? Masz coś na sumieniu?

- T... Tak - jęknął Marshall i wbił wzrok w podłogę.

- Niech zgadnę, masz kogoś na boku? Pijesz bimber, dragi, handel ludźmi?

- Na Boga, nie! Tak, mam kogoś na boku, żona nie wie...

- O kim?

- O nim...

- A więc jesteś homosiem? Nie dziwię się, że żona nie chce tego wiedzieć. A ty zrobisz wszystko, by się nie dowiedziała, co?

- Tak. Tak, proszę pana.

- Dobrze. Przyjmę tę pracę. Spiszemy umowę. Ale mam jeszcze dwa warunki. Tamten cały... Patrick? To jego pieprzysz?

- Nie, to...

- Mam gdzieś, kto to. W każdym razie, Patrick dostanie moją robotę, będzie nosił pudła, potem możesz go przydzielić mi do pomocy. A ja chcę jego biuro, dość już uganiałem się po tym magazynie bez możliwości posadzenia tyłka na czymś miękkim. Rozumiemy się, szefie?

- Tak, nie ma problemu. Jeśli tego wymaga bezpieczeństwo państwa, jak to ujął pan agent Jerrings, to niech tak będzie. Tylko nie mówcie mojej...

- Dobra dobra, pisz umowę - zaśmiał się Raymond i poprawił szelki, które wrzynały mu się w barki. Tamtego wieczora wychodząc ze swojego nowego biura minął zamiatającego Patricka. Byli sami.

- Ty... Ty skurwysynu... - warknął Patrick przecierając spocony kark i spojrzał nienawistnie na Raymonda, który uśmiechnął się, a następnie splunął na podłogę.

- Nie domyłeś. Pośpiesz się, bo potrącę ci z pensji. Teraz to ja mam nad tobą władzę, kolego, więc lepiej żebyśmy się dogadywali.

- Ale... Ale jak...

- Nie martw się, dałem ci szansę na odkupienie win. Jak poharujesz tak kilka tygodni, to zostaniesz moim asystentem. Będziesz robić to samo co do tej pory, tyle że to ja będę nad tobą. Przyniesiesz mi kilka razy piwo, to spokojnie się porozumiemy - zaśmiał się Raymond i pomachał na odchodne Patrickowi, który zaklął pod nosem. - I nie garb się, od tego można mieć problemy! Wiem co mówię! Wystarczająco długi trzymałem głowę nisko! Teraz to się zmienia! Do jutra!

- Naprawdę tak mu powiedziałeś? - zaśmiał się Brian i klepnął się otwartą dłonią w kolano, na co Raymond zmieszał się nieco.

- No nie, nie tak. Tylko żeby się nie garbił, bo nie potrzebuję do pomocy kaleki. I dzięki niemu mamy tu piwa - mruknął Raymond podając Vernonsowi brązową butelkę. W swojej opowieści przemilczał te części nawiązujące go jego konotacji z FBI, to oczywiste. Zmyślił coś o wykryciu przekrętu w księgowości firmy, co zaowocowało przeniesieniem na lepsze stanowisko w obawie przed urzędem skarbowym. I zgrabnie wyjaśniało to też strach Hugh Marshalla przed Raymondem Gibney'em. Brianowi i całej reszcie grupy Wuja takie wyjaśnienie wystarczało, Wuj wręcz go za to pochwalił, że nie daje się uciskowi systemu i walczy o swoje. Ale Wuj zawsze miał w zwyczaju wtrącać swoich "ludzi pracy" do niemal każdej konwersacji.

- Taak, sam bym wziął taką robotę, w papierach dla zimnego piwka od czasu do czasu... Ale wiesz, Raymond, bądźmy szczerzy...

- No?

- Strasznie bym się nudził - zarechotał Brian i wypił swoje piwo na hejnał, by po odstawieniu butelki na podłogę beknąć i zakasłać.

- A jak sprawy u Wuja? Wszystko gra? Dawno go nie widziałem, na pewno...

- Spokojnie, spokojnie, planuje. Uwielbia planować. Pewnie niedługo wpadnie na to, jak odzyskać nasz stary bar w Bay Ridge. Teraz siedzą tam...

- Wiem wiem, cyngle Żydków, mówiłeś wiele razy... Ale czy Stanten Island jest takie złe? Co?

- Nie porównuj tej prowincji do prawdziwego miasta! Dla nas prawdziwy Nowy Jork zaczyna się w Brooklynie, i tam zamieszkamy. Karl mówił, jak stoimy z pieniędzmi?

- Na razie za mało, by myśleć o przeprowadzce, a co dopiero o zbrojnym wtargnięciu na ich teren. Sporo kasy poszło na prawników, pamiętasz? Cieszmy się, że mamy naszą kamienicę - mruknął Raymond, kiedy telefon na jego biurku się rozdzwonił - wybacz, odbiorę.

- Spoko, nie krępuj się. - Brian założył nogę na nogę i wyciągnął się na krześle.

- Halo? - powiedział do słuchawki Raymond, a kiedy usłyszał głos Claudii rozluźnił się. - Co tam kochana?

- Zbierajcie się, Adam II po was podjedzie. Wszystko wyjaśni po drodze.

- No dobrze, ale... O co chodzi?

- Mówiłam, że...

- Dobra dobra! Zaraz będziemy - warknął zdenerwowany Raymond i trzasnął słuchawką o widełki.

- Ocho, kłótnia? - mruknął do siebie Brian, ale nie dopytywał. Na ogół nie był namolny i zbyt ciekawski, co Raymond sobie cenił. Kiedy Vernons wyczuwał grząski grunt, starał się manewrować ostrożnie.

- Chodź, Adam niedługo będzie.

- Który? - zaśmiał się ironicznie Brian, jednak Raymond już zbiegł jak burza po schodach - Co cię ugryzło? - spytał Vernons kiedy zapiął skórzaną kurtkę i dogonił Raymonda czekającego na parkingu.

- Nic po prostu... ostatnio nie mogę się z nią porozumieć.

- Jak to z kobietami, Ray. Tak bywa. Spokojnie. W końcu osiągnięcie ten... kompromis. Pracowałeś na poczcie, nie? Mówi się kompromis?

- To była poczta, idioto, nie uniwersytet.

- Ale bywali tam ludzie inteligentni, po studiach, nie? Czy mądrzy ludzie nie wysyłają listów? Może któryś z nich...

- Brian, proszę cię! Zaraz przyjedzie Adam i osobiście poproszę go, żeby ci wklepał.

- Żartuję, Jezu! Chyba naprawdę macie w domu kiepsko, skoro nawet moje żarty nie pomagają... - westchnął Brian i nałożył na głowę kaszkiet.

W końcu Raymond dostrzegł wyjeżdżającego zza rogu cadillac series 70 w beżowym kolorze. Raymond musiał przyznać, że zawsze kiedy jechał gdzieś tym samochodem z Gunterami to czuł się jakby jechał na ogromnej kanapie, tak przestronny i wygodny był to samochód. Za kierownicą siedział Adam II, niezmiennie w swoim skórzanym płaszczu i szarej kamizelce, skinął Raymondowi przez przednią szybę i dał znak, by pakowali się na tylną kanapę.

- No, to opowiadaj dokąd jedziemy, bo Claudia, za przeproszeniem Raymondzie, sra żarem i nie szło się niczego dowiedzieć. Wiesz, kłótnie w związku i te sprawy... - zaczął mówić Brian, aż Raymond go nie szturchnął w nerki, co sprawiło że Vernons kwiknął jak świnia.

- Dobra fucha, która pozwoli spłacić ostatnie bieżące sprawy. Na Brooklynie, Canarsie. Pewien jubiler dostał dzisiaj dostawę z Kanady, naszyjniki, kolczyki, pierścionki, głównie złoto i srebro, ale nas interesują głównie nieoszlifowane diamenty przeznaczone na obróbkę. Wuj mówił, że jego stary kumpel chce je dostać. Zapłaci w barterze. Ale najpierw trzeba je zdobyć. To nasza robota. Kiedy tylko je spieniężymy, dostaniemy kasę, dwie i pół stówy na łebka.

- No no... A ryzyko? Duże? To niby dzielnica mieszkalna, ale sporo tam Żydów, nie? Nie będą walczyć o swoje? - Zmarszczył się Brian poprawiając się na kanapie.

- Dlatego zrobimy to po zmroku. Zaczekamy w ustronnym miejscu, aż ostatni pracownik będzie zamykał. Wtedy go ogłuszymy i w ciągu dwóch minut nas nie będzie. Nikt nawet nie zdąży zadzwonić po gliny. Ale na wszelki wypadek jedna osoba będzie w obstawie. To będę ja. Wy zajmiecie się zbieraniem fantów. Rękawiczki, łomy i chusty na twarze są w bagażniku.

- Brzmi nieźle... Jak na plan. Teraz trzeba tylko wcielić go w życie - mruknął Raymond. Jazda zajęła im niemal godzinę, a wszystko przez objazdy i korki. Jednak w końcu udało im się dotrzeć pod Sklep Jubilerski McGregora. Niskie budynki i spokojny ruch samochodowy nadawały temu miejscu leniwą atmosferę, taką nieśpieszną. Tu wszystko szło swoim ustalonym torem, żadnych niespodzianek, a na pewno nikt nie spodziewał się przestępstwa.

- Więc? Teraz tylko czekamy? - spytał Raymond wyglądając przez okno na niepozorną witrynę jubilera znajdującą się nieco pod poziomem chodnika. Do drzwi prowadziły kilkustopniowe kamienne schodki z poręczą. Raymond był w stanie dostrzec nawet kilka głów klientów, chodzących wzdłuż gablot pełnych biżuterii.

- Czekamy. Cholera, nareszcie coś się dzieje! Nie wytrzymałbym kolejnego tygodnia bezczynnie, jak Boga kocham. Papierosa? - spytał Adam podsuwając im paczkę, ale obaj, Raymond i Brian, pokręcili głowami. Raymond, bo nie miał ochoty, a Brian ponieważ miał swoje, które zresztą chwilę później wyciągnął. Raymond ziewnął przeciągle, a następnie przetarł oczy. Nie spał ostatnio najlepiej, a wszystko przez kłótnie z Claudią, która nie mogła znieść tego że razem z Brianem i kilkoma innymi chłopakami całą noc spędzili w klubie lekkich obyczajów. I choć Raymond zarzekał się, że nic tam nie robił poza piciem, Claudia Carick wiedziała swoje. I dawała to dobitnie do zrozumienia przy każdej sposobności.

- Chłopaki, zaraz wrócę. Muszę zadzwonić do matki - mruknął Raymond i wysiadł z samochodu.

- Ta, jasne. Będziemy czekali. Nie żebyśmy mieli coś innego do roboty... partyjka kart, Adam? Co ty na to? - Gibney dosłyszał jeszcze głos Briana, nim drzwi się za nim zatrzasnęły. Poszedł kilka przecznic dalej, aż w końcu znalazł starą budkę telefoniczną z funkcjonującym aparatem. Rozejrzał się podejrzliwie zanim do niej wszedł. Kiedy upewnił się, że nikt nie patrzy, Gibney wybrał odpowiedni numer.

- Halo?

- Halo? Z tej strony Gibney.

- O, dobrze. Co nowego? - zapytała agentka CIA Lisa Burnes.

- Właśnie mamy napaść na jubilera, Wuj ma kupca na diamenty, podobno to jego przyjaciel. Chcą się wymienić. Towar za towar.

- Ale nie znasz jeszcze nazwiska?

- Nie, Wuj jest zachowawczy.

- A ten twój księgowy? Nie pomoże?

No właśnie... Nowym księgowym w organizacji Wuja został były wykładowca matematyki na Uniwersytecie Kolońskim w Niemczech, który znał się na rachowaniu jak mało kto. A jako że był roztargnionym bałaganiarzem, Wuj wysłał Raymonda by pomógł posprzątać chaos w papierach. Gibney wspomniał ich pierwsze spotkanie, w dusznej piwnicy pod kamienicą, gdzie jedynym źródłem światła była naga żarówka dyndająca na kablu z sufitu oraz lampka biurowa. Raymond początkowo myślał, że pokój jest pusty, jednak po chwili spod stołu wynurzyła się rdzawa, kręcona czupryna, a po chwili dogoniła ją zmarszczona twarz. Jedno oko było niebieskie, drugie natomiast zielone, i to ono było schowane za zakurzonym monoklem.

- E, dzień dobry? Z tej strony Raymond... Wuj nie wspominał? - zapytał nieśmiało Raymond wpatrując się w nadzieją w postać klęczącą pod stołem. Mężczyzna myślał chwilę, po czym wstał i otrzepał szarą kamizelkę oraz spodnie od garnituru, które wzbiły w powietrze chmurę kurzu.

- Tak tak tak, najmocniej przepraszam... Zdaje się, że Gotfryd wspominał coś o tym, że kogoś tu przyśle... Ale ale, gdzie moje maniery - Księgowy ominął stół i radosnym krokiem podszedł do chłopaka, który wyciągnął ręce z kieszeni kożucha. Na zewnątrz sypał śnieg i tylko kwestią czasu było, aż Raymond zacznie się gotować w swoim ubraniu. - Nazywam się Karl Meier, przed wojną byłem wykładowcą w Kolonii, to zachodnie Niemcy.

- Tak? Ma pan bardzo dobry akcent jak na... Niemca - zdziwił się Raymond i podał rękę Meierowi, który serdecznie ją uścisnął - Raymond Gibney, miło poznać.

- Och, każdy mi to mówi! Brałem udział w wielu konferencjach na całym świecie, liznąłem sporo języków. Szczególnie angielski. Londyn, Nowy Jork właśnie, Boston, długo by wymieniać. A pan, panie Gibney? Czym się pan zajmuje?

- Ja? To znaczy... kiedyś pomagałem u Wuja w rachunkach i innych... sprawach - zająknął się Raymond i otarł pot z czoła. Tak jak przewidywał, zaczynał się gotować w tym ubraniu, toteż zaczął się rozbierać.

- Proszę nie udawać, "sprawach", ha! Spokojnie, tu sami swoi, nikomu nie doniosę. Ale przyda mi się pan, panie Raymondzie.

- To... w czym pomóc? - Raymond omiótł wzrokiem szafki na dokumenty i stary sejf stojący w kącie.

- Spokojnie, najpierw musimy się poznać, bez pośpiechu. Czego się pan napije? Kawy?

- A herbaty nie ma może? - zapytał z nadzieją Raymond, i ucieszył się, kiedy po chwili Karl Meier wydobył z szafki czajnik i podszedł do kuchenki.

- No, słyszałem, że sporo przeszliście na zachodzie...

- Ekhem, Meredith Hills nie jest aż tak daleko. Pochodzę stamtąd - mruknął lekko zaczerwieniony Raymond, na co Meier zreflektował się błyskawicznie.

- Nie nie, oczywiście że nie... Nie miałem nic złego na myśli.

- Nie no, nic nie szkodzi panie...

- Karl, mów mi po imieniu, skoro mamy razem pracować.

- Raymond - Uśmiechnął się Gibney i podał przez stół dłoń Meierowi, który uścisnął ją krótko. - Więc, pochodzisz z Niemiec? Co robiłeś w trakcie wojny?

- Dużo by mówić... ukrywałem się, przez lata... Jeszcze przed wojną, w trzydziestym szóstym, żona zabrała syna i wyjechała do USA, ja byłem zbyt pogrążony w pracach naukowych by móc jej... sprostać emocjonalnie.

- Tak... chyba rozumiem co masz na myśli - mruknął Raymond i upił nieco gorącego płynu z obtłuczonej filiżanki. Czasem też czuł, że świat go nie rozumie, że nie jest w stanie go zrozumieć...

- Gdy wybuchła wojna, pomagałem ukrywać kilku przyjaciół rodziny, Żydów, którzy byli na liście gestapo. Szmuglowali innych Żydów w bezpieczne miejsca, co psuło szyki hitlerowcom. Pewnego razu wróciłem do domu ze sprawunkami i zastałem same popioły, spalili wszystko i wszystkich. Były plotki, że to wybuch gazu, ale...

- Ale?

- Ale to była robota kogoś z zewnątrz. Ponieważ dzień później wywalono mnie z uczelni i wylądowałem na ulicy, bez domu ani pracy, jedynie z pajdą chleba że stołówki... To co przeżyłem w ciągu kolejnych miesięcy...

- Nie musisz o tym mówić, jeśli nie chcesz...

- Byłeś kiedyś tak głodny, by zabić?

- Głodny? Nie. Zdesperowany? Tak - szepnął Raymond skrywając twarz za parującym naczyniem.

- Jadłem szczury, koty, nawet psy. W końcu usłyszałem pogłoski o pewnym człowieku w Ameryce, który może pomóc komuś takiemu jak ja.

- Wuj?

- Tak. Dzięki mojemu doświadczeniu w liczeniu oraz psychologii dogadywaliśmy się świetnie. Z jego pomocą odnalazłem rodzinę, w czterdziestym piątym... A przynajmniej to co z niej zostało. Mój syn ma... osiemnaście lat, chce zostać prawnikiem. A ja zapewnię mu wszystkie niezbędne środki, by tego dokonał. Ale z tego co o tobie słyszałem, Raymondzie, nie obce jest ci poświęcenie za rodzinę, prawda?

- Prawda. Mama, siostra, i przyjaciel z Meredith Hills. Byli dla mnie całym światem...

- Czy oni... - Meier zrobił znaczącą pauzę na końcu zdania, a Raymond zrozumiał o co mu chodzi.

- Nie nie, żyją. Żyją... I mają pieniądze. I bezpieczeństwo, które im zapewniłem.

- Jak rozumiem, nie bez poświęcenia, prawda? Ile to kosztowało? Kilka żyć?

- Niestety. Ale zabiłem jedynie złych ludzi. Czy to nie czyni mnie dobrym, Karl? - zapytał błagalnie Raymond wpatrując się w dwukolorowe oczy rozmówcy, który namyślał się długo.

- Wiesz... Jeśli musiałeś to robić, żeby ratować rodzinę przed śmiercią i cierpieniem to... gdybym był w twojej skórze, zrobiłbym to samo. Bez wahania. I żałuję, że tego nie zrobiłem. Kosztowało to jedno życie bliskiej mi osoby...

- Żony? - Po minie Karla Raymond zrozumiał, żeby nie drążyć tego tematu.

- Nieważne... Dobrze, skończmy herbatę i bierzmy się do pracy, mamy jej wystarczająco na co najmniej dwie godziny... Lubisz sznycle?

- Co lubię?

- Takie danie... Polubisz. Pójdziemy potem do mnie, mieszkam niedaleko, zjemy razem obiad. Kaloryfery grzeją, więc nie zamarzniemy - zaśmiał się krótko Karl Meier i podał Raymondowi pierwszy plik dokumentów do uporządkowania. Raymond wrócił myślami do budki telefonicznej.

- Może się na coś przyda. Zna sporo sekretów Wuja, z pewnością jeśli pociągnę go za język, będę przynajmniej wiedzieć, czy coś ukrywa... Jak poznam nazwisko, to zadzwonię.

- Dobrze. Będziemy w kontakcie.

- A czy... moglibyśmy się spotkać? W prawdziwym życiu? Chcę porozmawiać.

- Jak poznasz nazwisko, to będzie to wystarczający powód na rozmowę twarzą w twarz. A tymczasem, powodzenia na napadzie. Pamiętaj, że nasza akcją wymaga dyskrecji, nie chcemy zobaczyć twojej twarzy w gazetach, jasne? Szczególnie agent Jerrings by tego nie chciał. Rozumiemy się?

- Jasne, maski i te sprawy... Jak w Meredith Hills... - Raymond wyjrzał przez brudną szybkę budki na spokojną ulicę.

- Wspomnienia? - zaśmiała się krótko Lisa Burnes, po czym dodała - Dobrze, więc jak poznasz nazwisko, dzwoń. Jeśli chodzi o napad, to masz...

Raymond odsunął słuchawkę od ucha, gdyż rozległy się jakieś trzaski i szurania aparatem, najpewniej po biurku, a po chwili rozległ się głos Samuela Jerringsa.

- Kogo okradacie? - warknął Jerrings, aż Raymond się wzdrygnął. Pomimo dzielących ich kilometrów, aura tego człowieka nadal prześladowała Gibneya.

- Jakiś McGregor, w Canarsie - mruknął Raymond drapiąc się po karku.

- Poczekaj chwilę... - Znów rozległy się szurania i trzaski. - Dobra, droga wolna. Cwaniak sprowadza towar z lewych źródeł, na co niestety brakuje dowodów. Taka nauczka będzie dobrą lekcją. Powodzenia, panie Gibney. Nie zawiedź nas. I zdobądź tamto nazwisko!

Raymond uderzył słuchawką o widełki, po czym wybrał kolejny numer.

- Warsztat Samochodowy Adama O'Neila, w czym mogę pomóc? - Głos młodego mężczyzny rozbrzmiał w uszach Raymonda, co pozwoliło mu się zrelaksować.

- Hej Adam, to ja. Co tam na starych śmieciach?

- Co... Cholera, Raymond? No nie mogę! Tak ci tęskno do domu, że dzwonisz do mnie w godzinach pracy?

- Wybacz, jeśli to zła pora...

- Daj spokój, i tak miałem iść na przerwę. Ale szkoda że nie możemy wypić razem piwa, jak za starych dobrych czasów w kantorku...

- No niestety...

- Jak idzie praca dla grubych ryb z Nowego Jorku? I jak Claudia?

- Z pracą w porządku, nie narzekam. Z Claudią... No jakoś to będzie. Pieniądze dochodzą? - spytał Raymond próbując domknąć zepsute drzwiczki budki, jednak na próżno.

- Tak tak, o to się nie martw. Ostatnio odstawiłem twoją matulę do Forda, tabletki podrożały, i jeszcze proponuje jej jakąś kurację... Trzymam go krótko na smyczy, tak jak mówiłeś, ale drań staje się coraz bardziej bezczelny...

- Co ty nie powiesz? Ech, trzymajcie się, spróbuję zarobić nieco więcej pieniędzy... A Jess? Jak ona się ma? Jest tam gdzieś obok?

- Niestety, złamała rękę dziś rano, teraz jeszcze jest w szpitalu. Co też swoje kosztowało...

- Kurwa - jęknął Raymond i oparł się plecami o ściankę budki. - Ile?

- Dwieście...

- Dobrze, ureguluję to.

- Na pewno? Możemy się złożyć...

- Nie, Adam, damy sobie radę. Na razie zaopiekuj się Jess, dobra?

- Robię to odkąd wyjechałeś, spokojna głowa. Matematyka idzie jej coraz lepiej. I geografia. Już mnie przerosła - zaśmiał się Adam i westchnął. Kochał Jessicę Gibney jak własną siostrę, to pewnie dlatego dawał jej wygrywać w karty i zabierał ją na lody, skoro jej prawdziwy brat opuścił rodzinne siedliszcze...

- To akurat nie jest trudne, przyjacielu. Dobra, szef mnie woła. Podaj mi dane do szpitala, to załatwię wszystko.

- Nie martw się, dobrze tam składają kości. Naprawili mi tam głowę, nie? Została mi niezła blizna, ale dziewczyny na to lecą. Mogę udawać że walczyłem z Japońcami czy coś takiego.

- Ta... możesz - mruknął Raymond. Tylko on wiedział, skąd ta blizna znalazła się ma głowie Adama O'Neila. Cholera, teraz miał trzech Adamów za znajomych, jak on się w tym wszystkim odnajdzie?

- Dobra, też mam robotę. A, jeszcze jedno, Ray...

- Tak?

- Nie zapracuj się na śmierć, co? Dwieście dolców to spora kasa. Naprawdę, mogę to pokryć, tym bardziej że... - O'Neil się zawahał i ucichł. Raymond otworzył czerwone od zniecierpliwionego przecierania oczy i ponaglił rozmówcę.

- Że co? Co, Adam?

- Ja...

- No co! - krzyknął Raymond i kopnął drzwiczki, które wreszcie po użyciu takiej siły zamknęły się ze skrzypieniem nienaoliwionych kółek.

- To moja wina. Przepompowaliśmy oponę, dla zabawy, i wystrzeliła w powietrze. Wszyscy padli na ziemię, żeby się schować. Popchnąłem Jess, która spadła ze schodków.

- I złamała rękę, tak? - westchnął Raymond wycierając pot z karku. Był zdenerwowany. I wściekły. - To ty miałeś zadbać o jej bezpieczeństwo! Zamiast tego zabawiacie się w miejscu pracy. I co teraz! Jak ona się czuje?

- Na szczęście rozumie, że to był wypadek, nie żywi urazy. Na razie ją boli. Ale jak mówiłem, lekarze dadzą sobie radę. A ja naprawdę chcę pomóc, Ray...

- Właśnie widzę. Na razie dobrze będzie, jak odpoczniecie od siebie. Musi się skupić na nauce, a ty... na swoim dobrze prosperującym warsztacie - warknął Raymond.

- Ale Ray... To dla niej cały świat! Nie możesz jej tego zabrać...

- Nie mogę? Nie mogę? Słuchaj, Adam, spieprzyłeś! Naraziłeś ją na niebezpieczeństwo, na co ja muszę wyłożyć pieniądze...

- Już mówiłem, że się dołożę, idioto! Przestań się pieklić! Przesadzasz! To był wypadek! - Adam podniósł głos, najwyraźniej też był zdenerwowany. Gibney zerknął na zegarek. Przez jedną sekundę, kiedy wskazówka przeszła z trójki na czwórkę, żałował, że nie uderzył mocniej tym ciężkim kluczem francuskim. Może wtłoczyłby nieco oleju do głowy O'Neila... Jednak to była sekunda, a potem Raymond nie mógł dłużej kontynuować rozmowy. Cisnął słuchawką o widełki i wypadł jak burza z budki. Musiał się przewietrzyć, pomyśleć.

- Ha! Poker! I co, Gunter? Teraz ci głupio co? - zaśmiał się Brian wyrywając z dłoni kierowcy pięć dolarów, by schować je do kieszeni.

- Śmiej się śmiej, to jeszcze nie koniec, Vernons... O, Raymond. Gotowy? - zapytał Adam II i schował karty do pudełka.

- Hej, o co chodzi, młody? - Brian przyjrzał się Gibney'owi z uwagą, po czym szepnął - Claudia? Czy coś u rodziny?

- Rodzina rodzina... zawsze rodzina - westchnął Raymond i zdjął marynarkę.

- Ktoś... umarł? - Adam II patrzył to na Raymonda to na Briana pytającym wzrokiem.

- Nie nie, to tylko... mały wypadek. - Uśmiechnął się blado Raymond i odetchnął szybko, ręce trochę mu drżały, co nie uszło uwadze Briana.

- Dasz radę, Ray? - Brian przysunął się i objął chłopaka ramieniem, a Raymond odwzajemnił uścisk.

- Tak. Możemy zaczynać. - Kiwnął głową Raymond. Cała trójka wyszła z wozu i przeszła do bagażnika skąd Adam II wyciągnął kominiarki, colta, którego podał Brianowi, oraz dwa płaskie klucze nastawowe, które wielokrotnie Raymond widywał i O'Neila.

- A to po co? - zdziwił się Raymond, a Gunter uśmiechnął się tylko z wyższością.

- Zobaczysz. No, ubierajcie się i lecimy. Nie mamy całej nocy.

Trójka mężczyzn podeszła chyłkiem do sklepu McGregora, Brian stanął na czatach, a Raymond obserwował poczynania Guntera. Przyłożył obok siebie klucze tak, że ich ramiona stykały się w środku metalowego pałąka. Następnie ścisnął klucze tak, że ramiona wybiły z zatrzasku pałąk. Kłódka pękła z krótkim trzaskiem. A tym samym drzwi do jubilera stały otworem.

- Panowie, mamy problem. Hej, psst! Chodźcie - syknął Brian wskazując na trójkę ludzi stojących kilka metrów od nich. Również mieli na głowach kominiarki, w rękach ściskali łomy.

- Spadajcie, to nasza robota - warknął Adam II wyciągając z płaszcza obrzyna. Jedynie Raymond nie miał broni, przez co usunąłvsię nieco w cień.

- Ta, jasne. Wiecie, czyj to teren? Sachera. Nie będzie zadowolony, że mieszacie mu w biznesie - zaśmiał się jeden z bandytów i oparł łom o bark. Drugi, o wiele szczuplejszy, zarechotał i podszedł w stronę sklepu, jednak Adam II nie dał mu okazji do ataku.

- Brian, wiesz co robić.

Brian jednym, szybkim ruchem doskoczył do idącego napastnika. Zdzielił go pistoletem w zęby, tak że zadzwoniło. Nawet Raymond dosłyszał stłumiony jęk niedoszłego rabusia spod kominiarki. Brian się nie zatrzymywał, złapał kobietę w pół i przystawił jej lufę do potylicy, uprzednio zdejmując kamuflaż. Okazało się, że to kobieta o mysich, krótko obciętych włosach, teraz bez jedynek i z popękanymi wargami, z których sączyła się krew.

- Ty chuju! Jesteście martwi, tak? Martwi! Kurwa, Aarnold zrób coś... - warczała kobieta, jednak nie śmiała robić żadnych gwałtownych ruchów.

- Ray, trzymaj ich na muszce, dobra? Ja zajmę się McGregorem - szepnął Adam II i podał Gibney'owi obrzyna, którego waga nieco przytłoczyła Raymonda. Jednak wyszedł z cienia i zbliżył się do konkurencyjnej grupy.

- Dobra, gnoje, spadajcie stąd. To nasza miejscówka - Raymond chciał brzmieć groźnie, może nawet by mu się to udało.

- Nie sądzę... Chwila... Vernons? - zapytał najgrubszy z bandytów, oparł łom o bok zaparkowanego samochodu i przetarł oczy.

- Skąd to, kurwa, wiesz? - warknął Brian, a Raymond wyobraził sobie, jak twarz Vernonsa pod kominiarą blednieje.

- Teraz dałeś mu ostateczny dowód, geniuszu - warknął Raymond, a kątem oka zerknął na sklep. Dostrzegł uwijającego się tam Guntera. Potrzebowali jeszcze trochę czasu...

- Skąd go znasz, co? - zapytał trzeci złodziej, który do tej pory siedział cicho. Pewnie dlatego, że ciągle poprawiał pasek od dżinsowych spodni, które co chwila zsuwały mu się z tyłka.

- Byliśmy razem w Meredith Hills jakieś pół roku temu... Wszędzie poznam ten kaszkiet. Pracowałem dla jednego takiego, Wuja. Zatrudnił nas podły włoski skurwiel, który zwiał z naszą forsą... Nie znaleźliście go, Vernons?

- Niestety, Luka przepadł jak kamień w wodę. A ty? Ciebie nie pamiętam! Jak się nazywasz! - krzyknął Brian, przyciskając lufę coraz bardziej do głowy kobiety, która zaczęła kląć pod nosem. Oczywiście sepleniąc.

- Aarnold Brooks, polewałem tobie i temu drugiemu... na urodzinach Wuja. Brałem też udział w napadzie na tą małą pocztę, i gówno z tego miałem! Co robicie w Nowym Jorku? To nie wasz teren!

- Byliśmy tu przed tobą! Po prostu wróciliśmy tam, gdzie nasze miejsce! A co, to nie można sobie spokojnie dorobić z napadem? Co za czasy!

- Czasy są takie, że jesteście na nieswoim terenie, Vernons. Ze względu na state czasy, puśćcie ją i odejdźcie. My dostaliśmy zlecenie od samego Sachera, mamy upoważnienie. - Brooks postąpił kilka kroków i podniósł ręce w pojednawczym geście.

- Brian, możemy załatwić to pokojowo - szepnął Raymond podchodząc do rannej kobiety. Przyjrzał się jej. Nosiła skórzaną kurtkę i dżinsy, żeby nie odstawać od swoich towarzyszy, jednak twarz wydała się Raymondowi zabyt młoda. Wyglądała jak dziewczynka, lub nastolatka. Tylko taka bez kilku zębów...

- Pokojowo? Po tym, jak przywaliłem jej w gębę? Co ty nie powiesz - zaśmiał się Brian, ale Brooks podniósł dłonie jeszcze wyżej w obronnym geście.

- Spokojnie, Vernons. Jeszcze nie jest za późno. Oddajcie łup, a będziemy kwita. Zostawimy was w spokoju. A te zęby... wstawi sobie nowe ze swojego przydziału. Możemy żyć i pozwolić żyć innym, nie? Dajcie spokój, panowie... Listonosz, nie? Raymond "jakiśtam". Kojarzę cię, zawsze razem przesiadywaliście. Pomyślcie o...

- Niestety, Aarnold, ale nie ma mowy. To nasz skok. A wy spierdalajcie. Spowalniacie nas. Odejdźcie, a za pięć minut dołączy do was wasza koleżanka, cała i zdrowa. No, może bez zębów, ale sama się prosiła, nie Brian? - zapytał Raymond mierząc wzrokiem gangsterów, którzy poruszyli się niespokojnie.

- O to to, Ray. Sprowokowała mnie. Więc, co ty na to, Aarnold? Tak dobrze jak nam polewałeś alkohol rok temu, tak samo dobrze weźmiesz nogi za pas?

- Nie wiecie w co się pakujecie, do cholery. Gary, wchodzimy. Nie zastrzelą jej, za dużo hałasu. Trzymaj się, Jill, nic ci nie zrobią. Nie mają jaj - warknął Brooks i podniósł łom.

- Tak kurwa myślisz? - zaśmiał się Brian, po czym krzyknął w stronę sklepu jubilerskiego - Ty, Adam, wiesz co ten chuj mówi? Że nie mam jaj! Dasz wiarę?

- Ha, dobre dobre! Nie lekceważcie ich!

Do końca swoich dni Raymond nie wiedział, do kogo były skierowane te słowa. Czy do nich, czy raczej do napastników. Najwyraźniej stały się one katalizatorem do tego, co zdarzyło się w następnej kolejności. Brooks i jego wspólnik postąpili o kilka kroków za blisko, przez co Brian musiał się cofnąć, cały czas trzymając kobietę na muszce.

- Kurwa, Adam! Ile ci zostało? Kończą mi się opcje - warknął Brian rozglądających się nerwowo po okolicy. Byli sami, żadnej policji ani przechodniów.

- Już skończyłem! - krzyknął Adam II i wyszedł ze sklepu po schodkach z workiem pod pachą. - Jak sytuacja?

- A co widzisz? Nie najlepiej - szepnął Raymond oddając mu z ulgą obrzyna, który naprawdę swoje ważył.

- Nie mamy na to czasu, Brian, gliny mogą tu niedługo być! - Adam II nie podzielał spokoju Vernonsa, który uważnie lustrował ruchy przeciwników.

- Dobra, pieprzyć to. Ray, ukryj się za czymś! - krzyknął Brian i zamachnął się kolbą. Kobieta uniknęła uderzenia, a następnie wyrwała się z uścisku Briana. Obróciła się w jego stronę i złapała go za gardło, w oczach zapaliły się jej nienawistne płomienie. Vernons po omacku przystawił jej broń w okolice żeber i pociągnął dwa razy za spust. Złodziejka o imieniu Jill padła na zimny asfalt, ściskając krwawiące dziury po kulach, wyjąc z bólu. Brian nie czekał, aż zmówi paciorek, postawił jej prawą nogę do klatki piersiowej tak, by nie była w stanie się wyrwać. Wycelował w głowę i wystrzelił po raz trzeci. Czerwona mgiełka wystrzeliła w górę, a huk wystrzału dudnił jeszcze chwilę w uszach, nim Raymond został obalony na ziemię przez Aarnolda, który zaczął go przyduszać do chodnika łomem.

- Wy idioci! Wiesz co to znaczy? Że po twojej śmierci odwiedzę twoją dziewczynę. Tę z niezłymi cyckami, rudowłosą. Niezła była, każdy z nas chciał ją puknąć. Wejdę w nią tak, jak nigdy w żadną, tylko po to żeby zobaczyć jej rozkoszną buzię w orgaźmie, którego z tobą raczej nigdy nie osiągnie! I co ty na to, co? Listonoszu - zaśmiał się Aarnold, ale uderzenie lufą obrzyna w twarz sprawiło, że poleciał na plecy. Raymond złapał się ręki Guntera, który pomógł mu stanąć na nogi. Rozległy się kolejne strzały, był to ten trzeci wspólnik, który skrył się za samochodem.

- Cholera, co teraz? - zapytał Brian i strzelił z colta w stronę schowanych bandytów, bo Aarnold zdołał dostać się do bezpiecznej kryjówki.

- Zajmiecie ich, a ja zajdę ich z boku - warknął Raymond i podniósł łom należący do zastrzelonej kobiety. Odczekał kilka sekund, po czym ostrożnie przekradł się wzdłuż zaparkowanych samochodów. Następnie zaszedł bandytów od tyłu i z całej siły uderzył Aarona Brooksa, najpierw kark, a potem w głowę. Mężczyzna kwiknął i padł na wznak. Drugi, ten o imieniu Gary, próbował uciekać, ale Raymond sztychem trafił go narzędziem w czoło, przez co tamten się zatoczył i uderzył plecami o samochody. Gibney skupił się na Brooksie, który krzyczał z przerażenia.

- Moje nogi! Kurwa, nic nie czuję! Ty, czekaj! Czekaj! Pomocy! - zawołał Aarnold i z pomocą rąk podczołgał się w stronę środka jezdni, jednak opadł z sił.

- Przesyłka doręczona, skurwysynu! Dostaleś, na co zasłużyłeś. Nigdy jej nie tkniesz, a tym bardziej nie przelecisz - sapnął Raymond i podszedł do zamroczonego Gaty'ego, który patrzył jak przez mgłę na całą sytuację. Kiedy zrozumiał, że Raymond idzie w jego stronę, jęknął i spróbował wstać, jednak przewrócił się i zarył w asfalt.

- Teraz ty. Nie bój się, nie umrzesz. Powiesz tylko swoim kolegom, żeby trzymali się z daleka od naszych spraw, jasne? Opowiesz co tu się stało, prawda? Z pewnością opowiesz. Wiedz, że nikt nie będzie obrażał moich bliskich. Ani im groził. A tym bardziej podkradał naszej organizacji robót. Jasne?

- Kurwa, człowieku, kim jesteś? - jęczał mężczyzna, próbując doprowadzić się do porządku, jednak wariujący błędnik skutecznie mu w tym przeszkadzał. Co rusz znów opadał na łokcie i trzymał głowę nisko, odsłaniając twarz zarówno przed światłem latarni ulicznych jak i potencjalnymi ciosami.

- Nie chcieliście odpuścić, daliśmy wam szansę. Przekażesz wiadomość, tak? Żeby trzymać się od nas z dala. A kim jestem? Listonosz. Do usług.

Raymond chciał jeszcze coś zrobić temu człowiekowi, jednak mocne pociągnięcie przez Briana go od tego odwiodło.

- Spieprzamy, gliny będą tu lada moment. Adam, mamy to po co przyszliśmy? - krzyknął Brian i zaciągnął Raymonda na drugą stronę ulicy. W następnej chwili już jechali na złamanie karku mostem brooklyńskim dysząc ciężko od nadmiaru arndrenaliny. Raymond drżącą ręką odkręcił piersiówkę i wlał w siebie resztę wódki. Jednak to było za mało. Potrzebował więcej.

- U Wuja się napijemy... Co to do cholery było, Ray? Rozwaliłeś mu kręgosłup! - jęknął Brian powstrzymując się od wymiotów.

- Mówiłeś mi sam, żeby się nie wahać! Pamiętasz, Czerwone Kapelusze? Odwołujesz to?

- Nie ale... musisz kontrolować swój gniew! To może nas kosztować zbyt dużo.

- Kontro... kontrolować gniew? To ty, cholera, przestrzeliłeś tamtej kobiecie głowę! I wybiłeś zęby!

- No ale... Masz mnie. Jednak ta kobieta nie była ważna. To ten cały Brooks był tam liderem. Nie musiałeś go od razu paraliżować! Typ wyląduje na wózku, czy coś, a z tego co mi się wydawało, to on był najbardziej kumaty z nich wszystkich. Nie dość, że okaleczyliśmy im szefa, gwizdnęliśmy diamenty, to wkurwiliśmy pieprzonego Benroy'a Sachera! Adam, jak twoim zdaniem wyglądają nasze szanse przyżycia? - zapytał Brian wyciarając lufę colta z krwi Jill, jednak z marnym skutkiem.

- Pytasz dzika, czy sra w lesie. Jeśli szybko nie załatwimy tej sprawy, to będzie wojna. Takie jest moje zdanie. A to może pokrzyżować plany tym na "górze".

- "Górze"? - Raymond zamrugał, nie do końca jeszcze docierały do niego bodźce świata zewnętrznego. Właśnie odciął możliwości motoryczne jakiemuś człowiekowi, który groził gwałtem jego dziewczynie. Przez moment karcił sam siebie za ten bestialski czyn, jednak przypomniał sobie scenę na festynie, gdy Claudia była przyparta do ściany, bezbronna. Wtedy jej pomógł. I zrobiłby to za każdym razem. Teraz musiał wypić coś mocnego i zapomnieć o całym świecie.

- No, mafia. Tutejsza, nowojorska. Grube ryby, z mnóstwem żołnierzy. To, co dzisiaj się stało, może oznaczać kłopoty. Jeśli oczywiście ten Brooks nie kłamał. Może po prostu... udawali że mają pozwolenie? - zastanawiał się na głos Gunter skręcając w boczne uliczki, tak na wszelki wypadek.

- Ta, możliwe... czas pokaże. Dobra, ty rozlicz się z Wujem, a my z Raymondem przygotujemy szklanki. - Brian zatarł ręce i pomógł wysiąść Raymondowi z wozu. To w tej kamienicy mieściły się mieszkania, urządzone wygodnie, choć skromnie. Tu mieszkali ludzie Wuja, poza samym Raymondem i Claudią, którzy znaleźli korzystną ofertę nie aż tak daleko od aktualnego centrum dowodzenia Gotfryda Moore'a. Na doczepkę było tu jeszcze kilku robotników ze stoczni, którzy bardzo chętnie przychodzili na parter rozprawiać o prawach ludzi pracy oraz planując strajki. Czasem bywało, że nie dało się przejść na górę, taki bywał ścisk. Na szczęście Raymond poza pracą raczej przebywał w piwnicy, gdzie pomagał Karlowi Meierowi w papierach, oraz na parterze razem z Brianem. Teraz na szczęście było spokojnie i pusto, toteż bez stresu wyjęli z szafki szklanki i siadli z Vernonsem na rozklekotanej kanapie. Brian przyniósł butelkę dobrej whiskey, wystarczyło kilka łyków by odprężyć się na miękkich poduszkach i poczuć spokój.

- To było... Boże, co ja zrobiłem... - szeptał cicho Raymond z krawędzią szklanki tuż przy ustach, zanim pociągał kolejne małe łyczki ostrego i rozgrzewającego napoju.

- Co... Co zrobiłeś, kamracie? - spytał niepewnie Brian, który trochę za bardzo się rozleniwił i przestał słuchać Raymonda, pewnie przez szum w uszach powstały na skutek wychylenia kolejnej szklaneczki alkoholu.

- No przecież... rozwaliłem mu plecy...

- Tobie też rozwalono plecy, nie? Wtedy, kiedy pierwszy raz się spotkaliśmy. Zapomniałeś?

- To co innego... Tutaj to ja... Rozumiesz że ten człowiek nie będzie mógł już... chodzić? Cholera, niedobrze mi... - Raymond ostrożnie odstawił szklankę na stolik i pochylił się naprzód tak by schować głowę między trzęsącymi się kolanami. Usłyszał jak Brian wstaje powoli, chyba musiał zebrać do tego siły, a następnie podchodzi do miejsca Raymonda. Po chwili Gibney poczuł na klepnięcie w szyję i pijacki bełkot Briana.

- To... No wiesz, nie? To tak musiało być. Albo my, albo oni, Raymond... Co on ci tam powie... powie... Po...

- Pooooowiedział? - dokończył za przyjaciela Raymond, a tamten kiwnął głową.

- Ta, o to to to...

- Że... chętnie by zerżnął moją... No Claudię...

- A przecież wy się... niedogadujecie ostatnio, nie? Czy coś się... zmieniło?

- Nnnie, to jest... Ech. Ja czuję, że ją kocham... No tylko czasem się dzieje że... No wiesz... że się kłócimy. Ostatnio częściej, o pierdółki jakieś, typu spalony obiad czy nieumyte... te... naczynia. No dobra, zdarza mi się zapomnieć, ale czy to powód do rwania szat?

- Co? - Zamrugał Brian opierając się o oparcie kanapy i spojrzał nienawistnie na do połowy pełną butelkę. Westchnął i nalał sobie jeszcze trochę. Po geście Raymonda wydedukował, że ten już ma dosyć.

- No, kłótnia. Czy to powód?

- Wiesz, ja sobie sam takie rzeczy robię, nie? Bo jestem sam... Jak pieprzony palec... - jęknął Brian i pociągnął spory łyk, oczy mu się zaszkliły.

- Daj spokój, masz nas... Wuja, ekipę...

- Ta, jasne... Wuj, który porzucił mnie na śmierć przez tą włoską szumowinę... On mnie wychował, Raymond. On był... Jak ojciec! - warknął Vernons i uronił kilka łez, jednak szybko otarł je mankietem.

- Ale co ci mówił... Jak wróciłeś? Mówił... przecież... że, że wszystko wyjaśni...

- Mówił tylko to co chciałem usłyszeć. Że żałuje. I że mu przykro. Tak samo było mu przykro po Central Parku, gdzie straciłem... Zresztą nieważne.

- A... A pieniądze? Mówił, że będziesz mógł nimi rozpo... rozporządzać wedle woli, nie?

- Niby tak, ale we wspólnym interesie musiałem wyłożyć też na tych cholernych praw... prawników, psia ich mać! Jeśli te świecidełka, dla których ryzykowaliśmy życia dzisiejszego dnia okażą się bez wartości, to szlag mnie trafi! - zawołał Brian, wstał i znów opadł na kanapę.

- Na szczęście dla ciebie, Wuj wszystko ma załatwione z kupcem. Dogadują termin i miejsce przekazania telefonicznie, Karl im asystuje. Panowie, będziemy bogaci. I może uda nam się przenieść gdzieś do miasta i wspomóc paru robotników. Nowy Jork nie jest dla nich lekkim miejscem do życia. A... A wy już pijani?! Zostało coś dla mnie? - mruknął zmęczony Adam II Gunter i zgarnął flaszkę, którą wskazał mu niedbale Raymond.

- Ta... Coś tam jest, chyba - prychnął Raymond, po czym zmarkotniał znowu.

- Co cię trapi, kolego? - zapytał Gunter i przysiadł się do nich.

- Raymond ma po prostu wątpliwości co do słuszności swoich czynów - wyjaśnił Brian bawiąc się w dłoniach szklanką, przerzucał ją z jednej ręki do drugiej. Szło mu to nad wyraz dobrze, aż za którymś razem szklanka nie wyślizgnęła mu się z dłoni i nie spadła na dywan. Brian machnął na to ręką.

- A kto nie ma wątpliwości, ha! - zaśmiał się Gunter, podniósł szklankę z podłogi i nalał ją sobie do pełna. Brał małe łyki i spoglądał na Raymonda.

- Tamten typ... Brooks, nie? To on... groził jego dziewczynie - wyjaśnił Brian przeciągając się ze stęknięciem.

- Naszej Claudii? Co mówił?

- No że ją... zgwałci, nie? A potem pewnie zabije. W sensie ja bym tak zrobił, gdybym musiał... w sensie nie zgwałcić, jednak... No. Gdybym był takim Brooksem, to czy nie logiczne było by zabicie Claudii po fakcie? Nie? Dobrze mówię? Adam? - Brian trąciła Guntera, który przez to rozlał trochę whiskey.

- Tak, kurwa, dobrze mówisz Vernons! Nie trącaj mnie, bo ci przywalę. Już mnie orżnąłeś tymi oszukańczymi kartami, nie nadwyrężaj szczęścia. A co do ciebie, Raymond... To dobrze zrobiłeś. Gdyby mu się udało, to z pewnością by ją zgwałcił i zabił. Postąpiłeś nadwyraz humanitarnie, nie zabiłeś go, a jedynie odciąłeś jego kontrolę nad fiutem. I przy okazji resztą kończyn, he he - zaśmiał się Adam II, a Brian mu zawtórował klepiąc się po udach. A widząc, że Raymond dalej ma wątpliwości, Gunter dodał:

- Nie myśl o tym za bardzo, ja tak robię, i jest mi lepiej. Ciesz się, że żyjemy, bo mogło być znacznie gorzej. A tak to źli dostali wpierdol, jak w tych komiksach o tym nietoperzu, wy jesteście młodsi, jak mu tam?

- Batman, co ty, pod kamieniem żyjesz? I on nie zabija, tylko spuszcza manto. W sumie to tak samo zachował się dzisiaj Raymond. A więc, a weź polej nam jeszcze po jednej! Za Raymonda, czyli naszego Batmana! - krzyknął Brian, a Gibney parsknął wymuszonym śmiechem, ale wypił podstawioną szklankę brązowego trunku.

- Dziękuję panowie, znacznie mi lepiej. Uch, dobrze, to jak z tymi diamentami? Wiadomo, kto kupuje? - zapytał jakby od niechcenia Raymond, ale Gunter pokręcił głową.

- To wie tylko Wuj i Karl. Ale to tajemnica, nie. Więc nawet nie pytaj. W swoim czasie dostaniemy namiary. A teraz, panowie, wybaczcie ale idę do brata. Nie uwierzy co dzisiaj się stało! Trzymajcie się, do jutra. - Adam II Gunter wstał i ruszył po schodach do siebie, po chwili to samo zrobił Raymond. Przeszedł przez kilka przecznic i trafił do swojego nowego domu, wynajmowanego pięterka u jakiejś rodziny. Był to ich wspólny kąt, toteż mieszał się tu zarówno wystrój jak i sprzęty użytkowe. Okrojona kuchnia była miejscem należącym do Claudii, która tam gotowała i testowała nowe kulinarne przepisy, których to Raymond musiał próbować i oceniać. Nie były to złe dania, jednak ciągła różnorodność również bywa męcząca. Gibney natomiast wolał paść na stary fotel z mechanicznym podnóżkiem naprzeciwko telewizora. Pamiętał, kiedy nadawali informacje o śmierci Stalina nieco ponad dwa miesiące wcześniej. Spiker szalał, gazety wypluwały kolejne wiadomości i domniemania na temat przyszłości Związku Radzieckiego oraz sytuacji politycznej w Europie. W pamięci i utkwił Raymondowi numer New York Timesa z 6 marca, z wydrukowanym zdjęciem Józefa Stalina i nagłówkiem: Stalin umiera po 29 latach rządów. 29 lat... To prawie trzy dekady! Nawet Raymonda tyle czasu na świecie nie było. Wuj chodził od tego czasu przybity. Twierdził, że teraz nastąpi koniec świata jaki znamy, oraz że trzeba jeszcze bardziej skupić się na zarobku. Bo przyszłość może nie być wcale a wcale kolorowa. Polityczne podchody Brytyjczyków by jak najszybciej zakończyć wojnę w Korei i wycofać siły ONZ podkopywała możliwości zwycięstwa Ameryki, która już wystarczająco dolarów utopiła w tej wojence. Wielu wieszczyło kryzys, wojnę nuklearną lub nawet koniec świata. Raymond tylko parsknął na to śmiechem. Ameryka była bezpieczna. Nic jej bezpośrednio nie zagrażało. Oczywiście po czasie zrewidował ten pogląd. Miał na to wpływ głównie kryzys kubański. Jednak wtedy? Wtedy Raymond musiał zajmować się innymi sprawami.

- O, nareszcie wróciłeś! Ile was nie było! Jak chcesz jeść, to w lodówce jest kurczak z ziemniakami. Czy ty... jesteś pijany? - spytała podejrzliwie Claudia przyglądając się chłopakowi znad kolorowego pisma.

- Trochę... - Wzruszył ramionami Raymond i nalał sobie szklankę wody z kranu. Smakowała strasznie, jednak musiał czymś przepłukać usta, a na mleko z bańki nie miał ochoty.

- Trochę? Ledwo trzymasz się na nogach! Co ty sobie myślisz, tak w środku tygodnia...

- Czwartek już jest... - zauważył Raymond, ale nie miał siły się wykłócać.

- Przestań zachowywać się jak niedojrzały chłopiec, dobrze? - warknęła Claudia i wstała. Trzepnęła Raymonda zwiniętą gazetą po głowie, a następnie pomogła zdjąć mu marynarkę.

- Co ja bym bez... ciebie zrobił? - mruknął Raymond i pozwolił sobie pomóc.

- Co, znowu urodziny Briana? Czy tym razem Adama? Pierwszego czy Drugiego, że tak się schlaliście? - dopytywała Claudia gotując wodę na herbatę. Nosiła luźną halkę, widocznie szykowała się do snu. Gibney miał idealny wgląd w jej dekolt, uśmiechnął się blado.

- A żebyś wiedziała że... rozwaliłem jakiemuś knypkowi kręgosłup.

Przez chwilę trwała cisza, a Raymond pomyślał, czy nie przesadził. Patrzyli tak na siebie chwilę, on wodził pijackim spojrzeniem po jej ciele, a ona wbiła zimne spojrzenie w jego oczy.

- Że, przepraszam, co zrobiłeś? - szepnęła kobieta podpierając się o kuchenny blat, bo najwidoczniej zabrakło jej sił.

- To co słyszysz. Groził, że cię zgwałci. Co, miałem... zrobić? - zawahał się Raymond i powoli opadł na fotel.

- No z pewnością nie rowalać jakiemuś człowiekowi pleców! Cholera, żyje? - Claudia wytrzeszczyła oczy ze strachu i przetarła spocone czoło.

- Chyba tak, jak odjeżdżaliśmy to się ruszał... To znaczy głową... Głową ruszał. Tyle dobrze.

- Tyle... Dobrze... Gdzie to było, co? Kolejny podrzędny klub? Czy może restauracja? Freddy's?

- Co ty masz do tej Freddy's? Przez tamtą kelnerkę? - warknął Raymond odwracając wzrok, podparł brodę na dłoni ze zmęczenia.

- Żebyś wiedział, widziałam jak na nią patrzyleś, czy raczej... gdzie! - mruknęła Claudia pod nosem, co zdenerwowało Raymonda jeszcze bardziej.

- Że niby gdzie?! Na cycki?! - krzyknął chłopak wyciągając rękę po gazetę, jednak nie mógł się skupić, litery robiły piruety i bączki jak na lodowisku, nie szło nic przeczytać...

- Tak! - Teraz i Claudia krzyczała, dodatkowo zaczęła machać rękoma. To był zły znak.

- Nie! Patrzyłem, czy nie idzie nasze jedzenie! A gdzie miałem się gapić, co! Miałem pójść do kuchni i zapytać o nasze cholerne zupy cebulowe i kanapki? Co?

- Nie wiem, może tak trzeba było zrobić!

- Nie bądź śmieszna! A dla twojej wiadomości, to zrobiliśmy dzisiaj skok! I co ty na to, co?

- Przecież sama do ciebie dzwoniłam w tej sprawie! Cholera, przestań Raymond!

- Dobra, spokój! Jeszcze coś ci powiem. Ostatnie i idę spać, bo już nie mam siły na takie dyskusje. Trafiliśmy na ludzi Żydów, mieli chrapkę na to samo co my. Diamenty. Jeden z nich nas poznał, był z Luką. Mówił, że cię zgwałci. Tak powiedział!

- To nie powód, by skazywać go na wózek inwalidzki! - warknęła Claudia i podeszła do Raymonda, wbijając mu palec w pierś. - Poza tym bym dała sobie radę! Nie jestem jakąś kurą domową, mimo że aktualnie tak się życie ułożyło! Biłam się na długo przed tobą, panie Gibney! Dałabym sobie radę!

- Co, miałem pozwolić mu żeby przyszedł sobie do mojego domu...

- Twojego?!

- Dobra, naszego, i żeby cię przeleciał?

- A czym go sprowokowaliście do tego, żeby tak mówił, co? Kto zaczął? Podczas napadu? Zawsze ktoś musi zacząć.

- Zastrzeliliśmy mu jakąś laskę.

- No brawo. Nie dziwię się, że tak zareagował. A powiedz mi jeszcze, panie Gibney...

- Przestań tak do mnie mówić...

- ... kto ją zabił?

- Brian - westchnął Raymond.

- Ha, co za idiota! Idę z nim pomówić, a ty tu zostań! Porozmawiamy jak wrócę! Tylko poczekaj... - krzyknęła Claudia, porwała płaszcz, założyła buty na gołe stopy i wybiegła z mieszkania. Raymond zamknął zmęczone oczy i odpłynął do krainy snów, gdzie kochał się z Claudią Carick wśród kradzionych diamentów. Kiedy się obudził, słońce stało wysoko. Po Claudii nie było nawet najmniejszego śladu. Gibney przetarł śpiochy z oczu i chuchnął. Oddech śmierdział mu jak z kubła na śmieci, toteż zwlókł się z fotela i ruszył do łazienki. Kiedy wyszczotkował zęby i przemył twarz podszedł do telefonu i wybrał numer Briana.

- No co tam, Ray? Wczoraj wymknęło się nieco spod kontroli, ale...

- Claudia jest u ciebie?

- Co? Aż tak się posprzeczaliście, że myślisz że ja...

- Nie! Była wczoraj?

- Co ty. Pamiętałbym. Nikogo nie było. Co się stało, Ray? - zaniepokoił się Brian, w głosie było słychać napięcie. Raymond przełknął ślinę.

- Powiadom Wuja, że coś jest nie tak. Mówiła, że do ciebie skoczy pogadać. Ale skoro tak...

- Cholera... na pewno jej nie ma u ciebie? Może... Poczekaj, zaraz oddzwonię.

Raymond czekał kilka minut, aż rozległ się dzwonek telefonu.

- I co?

- U Betsy i Cory cisza. Nic nie wiedzą.

- U kogo? - Zdziwił się Raymond opierając się o oparcie fotela i drapiąc się w potylicę.

- No, jej kumpele. Niezłe sztuki, tyle ci powiem. Boże, czy wy w ogóle nie rozmawiacie co się u was dzieje? - jęknął rozczarowany Brian, a Raymonda oblała falą wstydu. Faktycznie, niewiele rozmawiali z Claudią o pracy, ani o innych relacjach. Każde żyło w swojej bańce, spotykając się jedynie w mieszkaniu, i okazjonalnie w restauracji... To wydawało się złe. Kiedy tylko ją znów spotka, obiecał sobie to zmienić. Musiał stać się lepszym partnerem, bardziej... rozmownym.

- Czyli nie wiedzą, gdzie może być?

- Niestety. To pójdę... powiem Wujowi, co?

- Tak będzie najlepiej, Brian. Ja też poszukam, może kręci się po okolicy, w co wątpię... Nie myślisz może że...

- Że co, Ray?

- Że to ci z wczoraj?

- Nie wiem. Idę po Wuja. Niedługo się spotkamy - powiedział Brian Vernons po czym odłożył słuchawkę.

Dopiero kiedy miał wyjść z mieszkania, Raymond dostrzegł karteczkę wetkniętą w szparę między drzwiami wejściowymi a podłogą. Podniósł ją i spojrzał na treść, która sprawiła, że zadrżał:

Jeśli chcesz zobaczyć ją żywą, przyjdź do Von Braisen Park. Bądź sam.

Raymond już miał wypaść z domu, kiedy zawahał się wpół kroku. Miał przyjść sam. Wrócił szybko do szuflady i wyciągnął z niej mały rewolwer S&W, który wcisnął do kieszeni brązowej marynarki, zobaczył jednak że zanadto się odkształciła. Schował więc broń do kieszeni spodni modląc się, by nie musiał jej użyć.

Park Von Braisen nie był mały, a Raymond nie posiadał nawet najmniejszej wskazówki co do tego, gdzie iść. Zaczął przechadzać się nerwowo alejkami, aż z mijanej przez niego ławki wstał szatyn o średniej posturze i podkrążonych brązowych oczach. Długi czarny płaszcz komponował się z jego kapeluszem leżącym obok miejsca, gdzie siedział. Skubał jednostajnie wąską linię nawoskowanych wąsów, uśmiechnął się.

- Pan Gibney, jak mniemam?

- Gdzie jest Claudia, śmieciu. Powiedz po dobroci, albo... - warknął Raymond, ale jego rozmówca zaśmiał się z niedowierzaniem i wskazał miejsce obok siebie.

- Proszę wybaczyć, ale rozbawił mnie pan. Na przyszłość proszę brać większy kaliber, większe szanse na ubicie jedną kulą. Ale nie o tym mieliśmy rozmawiać, prawda? Proszę usiąść. Nie jestem pańskim wrogiem, daję słowo.

Raymond usiadł niepewnie, rozejrzał się po parku. Jego wzrok zatrzymał się na kilku ludziach w garniturach i płaszczach, na głowach nosili fedory. A więc mafia...

- Reprezentuję interesy Josepha Bonanno. Z pewnością o nim pan słyszał, prawda? - zapytał uprzejmie nieznajomy wciskając sobie między wargi wykałaczkę. Już bardziej stereotypowo nie mógł wyglądać. Brakowało mi jedynie tommy gun'a.

- Tak, słyszałem o szacownym panu Bonanno. Prawdziwy biznesmen - pisnął Raymond rozpinając guziki marynarki. Joseph Bonanno był jednym z donów nowojorskiej mafii, przewodził swoją grupą podług starych tradycji La Cosa Nostry. I jak się okazało lata później, chętnie robił interesy z każdym, kto miał coś do zaoferowania. A w ciągu kilku następnych lat Raymond "Listonosz" Gibney miał na zbyciu sporo...

- To dobrze, że pan słyszał. Zaoszczędzi nam to czas. Z pewnością wie pan, panie Gibney, co było powodem porwania pańskiej kobiety. Wczorajszy napad na jubilera McGregora.

- I dlatego ją porwaliście? Czego chcecie, okupu? - zapytał przerażony Raymond spoglądając na wykałaczkę, która ruszała się w górę i w dół.

- Nie. To nie nasza robota. Tylko Żydów.

- Więc? Po co ta cała farsa? Co my tu robimy...

- Proszę o cierpliwość. Muszę powiedzieć, że spadliście nam z nieba. Od kilku tygodni robiliśmy podchody, żeby, że tak to ujmę, przejąć nieco nowych interesów. A wasza skromna grupa komunistów idealnie wdarła się w sam środek żydowskiego obrotu gotówką. Benroy Sacher potrzebował tych diamentów, by spłacić długi. A teraz jest zdesperowany.

- Przepraszam, kto?

- Benroy Sacher... Do końca lat czterdziestych pracował dla Louisa Buchaltera, znanego jako "Lepke". Potem zatrudnił go Meyer Lansky i mianował go swoim capo, nadał mu tereny w Ocean Hill i Canarsie, gdzie stacjonują teraz jego ludzie. Zajmują się głównie haraczami i zleceniami kradzieży, wymuszeń i tym podobnymi sprawkami. Te typki, których spotkaliście, najpewniej były nowym narybkiem. Nie wiem co tam robiła kobieta, pewnie zgarnęli ją bez zgody szefa. Ale to bez znaczenia, kolego. Teraz Sacher nie ma jak oddać kasy Lepkemu, co wszystkim jest na rękę!

- A, to bardzo mi miło, ale oni mają moją Claudię! - warknął Raymond, ale znieruchomiał gdy poczuł na ramieniu dłoń mafiosy.

- Proszę spokojniej. Nie ma co się tak pieklić, wszystko się ułoży. Po pierwsze, nie zrobią jej krzywdy. Po drugie, w ciągu tygodnia, może dwóch, nie będzie już żadnego Benroy'a Sachera...

- Jak to nam pomoże? W sensie, ta niewypłacalność tego Sachera? Co z tego macie?

- To skomplikowane. Wszyscy są podminowani u Żydów, szczególnie Sacher i jego ludzie. Chcemy, żebyście poszli tam i wymienili diamenty, komuniści będą w centrum uwagi, podczas gdy my zaatakujemy ich dzielnice i posterunki. Wymienicie diamenty na kobietę, odejdziecie w spokoju, a my załatwimy Sachera, spłacimy jego długi u Lepkego i zgarniemy parę nowych barów i sklepików do odbierania haraczy. Lepke będzie wdzięczny, za pozbycie się kłopotliwego capo, a gdyby były jakieś problemy... To Komisja to rozwiąże.

- Komisja? Jaka?

- Nasza. Wewnętrzna. Nie przejmuj się tym, panie Gibney. Proszę skupić się na diamentach i tym, żeby wypaść wiarygodnie. Rozmawiałem już z przedstawicielem Sachera, chcą żebyś był tam ty, tamci dwaj z napadu, i wasz wielki szef, wasz ojczulek. Gotfryd Moore. O ile się nie mylę, to mają z Sacherem na pieńku. Po rzeźi w Central Parku.

- Nic o tym nie wiem, nie było mnie wtedy...

- Oczywiście że nie. Ale to bez znaczenia. Wasza wymiana kupi nam wystarczająco dużo czasu. Powiadom Moore'a. I przekaż mu wyrazy pozdrowienia od don Bonanno, dobrze, panie Gibney?

- No... Dobrze... Ale czy Claudii...

- Nic jej nie grozi, ręczę własnym zdrowiem. Żydzi może i są chciwi, ale nie głupi. Nic jej nie zrobią. Jeśli dostaną to, czego oczekują. Zadzwonię jutro, dogadamy szczegóły z Wujem. A tymczasem... - Nieznajomy wstał z ławki i ruszył alejką w kierunku swoich goryli, którzy nie spuszczali z Raymonda wzroku.

- Chwila, jak się pan nazywa? - zawołał za nim Raymond, a mężczyzna zatrzymał się wpół kroku.

- Vinnie Chambrella. Będziemy w kontakcie, Listonoszu.

*
22 maja 1974 roku.

- O, nowojorska mafia... To tak zbudowałeś swoje kontakty? Dzięki uprowadzeniu twojej dziewczyny?

- Bywa i tak - mruknął Raymond wycierając resztki jajecznicy chlebem. Kokaina jeszcze działała, czuł to, nadał był pobudzony, chciał dalej pisać, deszyfrować, odkrywać przed samym sobą całą historię... Ale czasem człowiek robi się głodny i musi zwolnić, pomyśleć.

- Ciekawa z ciebie osoba. Zwykły chłopiec na posyłki w małomoasteczkowej poczcie, przeszedł drogę od listonosza do włamywacza, rabusia, mordercy i ostatecznie przyjaciela mafii... Niech mnie! Że też moje życie nie było w połowie tak ciekawe jak twoje, gnoju.

- Nie chciałby pan tego - zaśmiał się Raymond popijając wodę z aluminiowego kubka, spojrzał na rozmówcę. Przez tych ledwie kilka dni poczuł że... Nie to że go polubił, ale może... zaczął inaczej traktować. Nareszcie po tylu latach mógł z kimś spokojnie, jak na warunki przesłuchania, porozmawiać. Dlatego ociągał się z przepisywaniem stron, chciał spędzić jak najwięcej czasu w jego gabinecie, mówić do mikrofonu i zapisywać kolejne słowa... Bo wiedział, że kiedy tylko skończy już nikt z nim nie porozmawia. A tego obawiał się najbardziej.

- Powiedz, jaką rolę odegrałeś w bananowej wojnie? Co? Komu pomagałeś, kibicowałeś? - zapytał zaciekawiony Dyrektor dolewając sobie kawy z przelewowego ekspresu.

- Wtedy? Temu, kto zapłaci więcej. Moja broń swoje kosztowała, ale była niezawodna oraz najwyższej jakości. Do tego testowana. A za takie cacka z zeszlifowanymi numerami seryjnymi chętnych było co niemiara. Choć raz...

- Hm?

- Tylko raz nagiąłem politykę interesu. Sprzedałem bandzie Bonanno magazynki ze ślepakami. Wtedy ufali mi na tyle, by bez wahania brali gnaty od razu na ulice. I to był ich największy błąd. Ludzie Gambino rozwalili ich w drobny mak. Ostatecznie, z tego co słyszałem, w 69' Bonanno przegrał. Co z nim teraz się dzieje?

- Emerytura. Tyle musisz wiedzieć. Wyrolowaleś go. Pewnie był to jeden z wielu gwoździ do trumny jego biznesu, nie?

- Może. Dostałem za to od Gambino tysiące dolarów. Ale czułem, że to koniec, powoli traciłem wszystko, co kochałem, ludzi, dostawców, sprzęt... Briana już dawno nie było, a Claudia...

- Zniknęła.

- Tak... zniknęła... Zniknęła panu kiedyś żona, panie...

- Tak, zniknęła. Ale szybko się znalazła. To było w zoo. A ty? Ile szukałeś swojej lubej?

- Od czasu, kiedy wyjechałem z Nowego Jorku autem pełnym gotówki z glinami i mafią Bonanno depczącą mi po piętach, gdy wszyscy mnie opuścili... A może to ja byłem złym szefem?

- Może. Kiedy to było? Kiedy wyjechałeś?

- Dobrze pan wie - mruknął Raymond odstawiając kubek ze stuknięciem o stół.

- Wiem wiem, ale chcę to usłyszeć od ciebie. Nadal nagrywamy, pamiętaj. - Dyrektor postukał w mikrofon, a Gibney westchnął.

- Była to początek 1967 roku. A Claudię odszukałem dopiero... dwa lata później.

- No widzisz. Ty spotkałeś żonę w klubie dla motocyklistów, a ja w alejce ze słoniami. Jeszcze wody? - zaśmiał się Dyrektor i dokończył jeść kanapkę z szynką.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro