Nic osobistego, 5 czerwca 1953 roku

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Gibney spojrzał krytycznie na swoje dzieło: za mało wosku. Wziął ściereczkę, nabrał wazelinowej substancji z owalnego pudełeczka i kolistymi ruchami rozpoczął ponowne polerowanie do czasu, aż zbiornik paliwa nortona dominatora nie błyszczał się — jak by to określił Adam O'Neil — jak psu jajca. Po skończonej robocie Gibney przemył gładko ogoloną twarz wodą z ceramicznej miski stojącej na skrzynce z narzędziami. Spojrzał na swoje odbicie: tafla wody ukazała mu młodą twarz i oczy, które łypnęły na niego błękitem. Blond włosy miał krótko przycięte i zaczesane na prawo. Zaczął się tak nosić od czasu przyjazdu do Nowego Jorku, by jego fryzura nie przypominała stogu siana, jak to mówiła jego matka. Mimo wszystko w takim mieście należało się jakoś prezentować. 

Znów spojrzał na motor należący do Claudii. Raymond znał historię tego pojazdu, opowiedziała mu ją jego właścicielka podczas pamiętnej pierwszej nocy w sklepie z maszynami do pisania. W 1949 roku spędzała lato w Oregonie, bo od dawna chciała zwiedzić Mount Hood. Była wręcz zafascynowana geografią i podróżami; gdy tylko miała czas, przeglądała atlasy, mapy i pocztówki, pragnąc pewnego dnia zwiedzić wszystkie parki narodowe Ameryki. Tak więc było lato, jednak pogoda nie dopisywała. W połowie trasy na szczyt góry rozpoczęła się burza, kamienie zrobiły się śliskie od deszczu, a Claudia poślizgnęła się i skręciła kostkę. Siedziała tak z opuchniętą nogą kilkadziesiąt minut, wołając o pomoc, jednak bezskutecznie. W końcu pomógł jej staruszek, na oko mógł mieć osiemdziesiąt lat. Zeszli wspólnie na sam dół, wzajemnie się podtrzymując — nie tylko fizycznie, ale też na duchu. Mężczyzna nazywał się Jack Cormack, był rezydentem sanatorium pod Portland, z którego uciekł, by trochę się rozerwać. „Tam jest tak strasznie nudno, nie uwierzyłaby pani... Ciągle te same, pomarszczone twarze i zgryźliwe komentarze, no nie idzie wytrzymać" — narzekał Cormack. Opłacił jej wszystkie koszty związane z leczeniem nogi i wrócił do siebie. Claudia jednak nie mogła tego tak zostawić, więc zadzwoniła do Briana, wytłumaczyła, co się stało, i dodała, że zostanie jeszcze kolejny miesiąc w Oregonie. Ten właśnie czas spędzała na odwiedzaniu starego Jacka Cormacka w jego pokoiku, gdzie grali w szachy, słuchali radia i rozmawiali długie godziny. Po trzech miesiącach od powrotu do Nowego Jorku dostała informację, że Cormack zmarł na udar i że zapisał jej w spadku motocykl. Piękną bestię, jeden z nowszych modeli. Do jednośladu doczepiona była koperta z wiadomością: „Za jedne z najprzyjemniejszych chwil, które przeżyłem w tym piekielnym sanatorium, dziękuję Ci, Claudio. Nie zapomnę nigdy naszych rozmów oraz przegranych szachowych partii. Ja już młody nie jestem i nie będę, ale ty? Masz przed sobą całe życie. I na czymś trzeba je przejechać. Baw się dobrze". Dlatego Claudia chuchała i dmuchała na tego nortona dominatora. Teraz to Raymond dbał o motor, nie zapominając, jaką wartością jest on dla tej kobiety. 

— Chyba wystarczy, przyjacielu. Błyszczy się idealnie. Sam bym go kupił, gdybym był o kilka dekad młodszy — zaśmiał się Karl Meier i pomógł zapakować narzędzia oraz środki czystości do czerwonej, metalowej skrzyneczki.

— Dzięki za pomoc, przydała się — mruknął Raymond. Był zmęczony, bo tej nocy prawie nie spał, co nie uszło uwadze Meiera.

— Mein Gott, oczy ci się zamykają... Poczekaj tutaj! — zawołał Meier już od schodów do kamienicy, podczas gdy Raymond zdejmował rękawiczki ochronne i rozcierał męczone przez skurcze dłonie. Po krótkiej chwili Meier wrócił z termosem kawy i dwoma kubkami. Nogą przysunął do motocykla dwie skrzynki po piwie i wskazał je zachęcająco.

— Co, przerwa? Przecież wiesz, co dzisiaj jest... — zaczął Raymond, ale Karl delikatnie pchnął go na jedną ze skrzyń, zmuszając tym samym do odpoczynku.

— Musisz mieć siłę. Dzisiaj wymienicie Claudię. Odzyskasz ją, przyjacielu. — Karl rozpiął guziki eleganckiej koszuli i podał Raymondowi pełny kubek kawy.

— Wiesz, że...

— Wiem, że nie lubisz kawy, tak. Ale co poradzę, działa cuda. Nie pomnę, ile jej wypiłem w akademickiej karierze, żeby nie paść na twarz na katedrze, z której prowadziłem wykłady. No skuś się, wypij. Po gorącej poczujesz się lepiej. 

— Skoro tak mówisz... Ech, cholera... — mruknął Raymond i podmuchał na gorącą ciecz, by nieco ją schłodzić.

— Co się dzieje? Nie cieszysz się, że Claudia do nas wróci? — zapytał Meier, zdejmując monokl, by go przetrzeć lnianą chusteczką w kwiatki. Zawsze obchodził się z nią nad wyraz ostrożnie i z pewnym namaszczeniem... 

— To znaczy... Pokłóciliśmy się. Zanim ją porwali. Jeśli... Nie chcę o tym nawet myśleć, ale jeśli ona... jeśli coś pójdzie nie tak...

— Co na przykład? Wszystko wydaje się w porządku. Kobieta za diamenty. Czy nie tak ma być? W tym czasie Włosi odwalą swoją część roboty, a my swoją. To znaczy wy...

— Nie chodzisz na wymiany? — zaśmiał się cynicznie Raymond, biorąc ostrożny łyk kawy, i jęknął z bólu, parząc sobie policzki i język. 

— Uważaj. Mówiłem, że jest gorąca. Nie, Raymondzie, nie chodzę na takie... zabawy. Nie mam na to nerwów. Gdybym zobaczył odbezpieczoną broń, pewnie bym dostał zawału... A mam dziecko, synka... Nie chcę, by został sam. Wolę siedzieć w bezpiecznych liczbach i trzymać się rutyny. 

— Jeśli chodzi o broń... Widziałem w księgach sporo wpisów o niej. Głównie sprzed przyjazdu Wuja do Meredith Hills... Wyjaśnisz to?

— Nie wiem, na ile mogę... Gotfryd urwałby mi głowę, gdyby... — Meier zmieszał się, pocierając czubek głowy w tym zakłopotaniu. Raymond obrócił się do niego całym ciałem i spojrzał mu w oczy.

— Karl, nie możemy mieć takich nieścisłości między nami. Pracujemy razem nad księgowością. Musisz być szczery. Pomyśl, skoro Wuj mnie do ciebie przysłał, musiał wiedzieć, że zobaczę te rubryki.

— W sumie to tak, ale... Chodź ze mną. 

— Dokąd?

— Do Wuja. Jest u siebie. Niech powie ci to w oczy — powiedział stanowczo Meier i poprowadził Raymonda do biura, czy raczej apartamentu Wuja, który mieścił się na poddaszu kamienicy. Kanapa, telewizor, radio, zdjęcia panoramy Nowego Jorku, atłasowy fotel — nie brakowało tu wygód i gustu. Dobrze zaopatrzona lodówka i barek również były do dyspozycji ich szefa, który przyjął ich ubrany w swój codzienny mundur.

— Och, witajcie, Towarzysze. Karl, Raymond, co mogę dla was zrobić?

— Chyba musisz coś mu wyjaśnić. Wie o broni.

— Broni? Jakiej? — Wuj zmrużył oczy i spojrzał przenikliwie na Gibneya, który przełknął ślinę.

— Doszedłem do wniosku, że zarabiamy nie tylko na robotnikach, składkach, ochronie i napadach. Większość zysków pochodzi z broni. A dokładniej z handlu nią.

— Kiedy zamierzałeś mu powiedzieć? Po najbliższej wymianie, tak? Myślałem, że wszyscy w tej grupie wiedzą, na co się piszą. Zaufałem ci, Gotfrydzie, a ty... — Meier podniósł głos i machnął rękami, jak to miał w zwyczaju robić, gdy się denerwował. Wuj westchnął i spojrzał przepraszająco na Raymonda.

— Wybacz, chłopcze. Siądź, napijemy się i porozmawiamy. A ty, Karl... wracaj do pracy. 

— Wyjaśnij mu wszystko, dobrze? Ma być całkowicie pewny, na co się zgadza. Do zobaczenia, Raymondzie. Będę w piwnicy — mruknął Karl Meier i wyszedł na schody. Wuj zamknął drzwi na łańcuch i wskazał zapraszającym gestem na kanapę. Raymond usiadł, był spocony jak mysz z podniecenia.

— Karl pytał się, kiedy miałem zamiar ci powiedzieć... Prawda jest taka, że w najbliższym czasie... Jednak zanim wszystko wyjaśnię, muszę wiedzieć! — Tu Wuj podniósł głos tak, że Raymond skulił się ze strachu — Czy to, że dowiedziałeś się o tym aspekcie naszej organizacji sprawia, że chcesz odejść? Jeśli tak, to rozumiem. Jest to twardy orzech do zgryzienia, szczególnie dla kogoś takiego jak ty, kogoś tak młodego i wrażliwego... Więc, chcesz odejść?

— Czy chcę odejść? Dla ciebie zabiłem kilku Kapeluszy, zbierałem haracze, wykradłem plany poczty, przystawiłem Johnsonowi pistolet do głowy, a teraz napadłem na jubilera... Czy naprawdę myślisz, Wuju, że po czymś takim handel kilkoma sztukami broni byłby... Czy bym się wycofał? Naprawdę tak o mnie myślisz?

— Ja nie... 

— Nie jestem tchórzem, Gotfrydzie Moore. W obronie mojej rodziny zabiłem człowieka, innego okaleczyłem tak dotkliwie, że już nigdy nie wstanie na własne nogi, a ty się pytasz, czy chcę odejść, bo sprzedałeś kilku ludziom broń? 

— Tak. Pytam, bo muszę to wiedzieć teraz. Dopóki nie jest za późno. — Gotfryd zmarszczył czoło, był nadzwyczaj poważny. — Wiedz, że nie sprzedaję broni codziennie, co to to nie. Mam jej sporo. A nawet bardzo dużo. Z dawnych lat. Dbam, by była w dobrym stanie, naoliwiona, wyczyszczona. Testowana. To stanowi o jej jakości. I cenie. Te diamenty pozwoliłyby nam na kupno broni, którą sprzedam na Karaibach. To z tego są prawdziwe pieniądze. Mielibyśmy na rozwój legalnych biznesów. Od strony rachunków mamy Karla, ciebie, obronę stanowią Gunterzy... Wszystko by się ułożyło! Tylko tego dla nas chcę, rozumiesz? A system mi na to nie pozwoli!

— Kapitalizm? Przecież wykorzystujesz go, by sprzedać...

— Nie o to chodzi, Gibney. Broń jest symbolem buntu, pozwala kogoś nastraszyć, przepędzić... jest oznaką siły. A kiedy handlujesz siłą, jesteś traktowany jak Bóg. I za to dostaję pieniądze, którymi dzielę się z wami i potrzebującymi robotnikami. Tymi samymi, którzy złożyli ten karabin w jakiejś fabryce za nędzne grosze! Teraz rozumiesz?

— Tak... chyba tak. Ale... — Raymond za nic nie rozumiał, co Wuj miał na myśli. Ale liczyło się dla niego tylko to, że Moore podał mu namacalny dowód handlu bronią. Teraz, skoro był wtajemniczony, miał zamiar pociągnąć za język Karla Meiera. Ale to później. Najpierw musieli ocalić Claudię.

— Raymondzie, robimy to, by przeżyć, by przeżyli inni! Nie można zjeść mięsa bez zabicia paru krów, tak? Jeśli chcesz mieć dobre życie i spokojną starość, trzeba się pobrudzić. A ty przyrzekłeś mi, że brud ci niestraszny, i tylko potwierdzasz to swoim dojrzałym zachowaniem. Co, dla twojej wiadomości, bardzo szanuję. — Wuj otarł kącik oka, chyba jego własna przemowa go tak wzruszyła. Żałosne.

— A więc teraz, skoro diamenty idą do Sachera, co zrobimy? — Raymond założył ręce na piersi.

— Coraz bardziej cię lubię, Raymondzie... Brian jest dobrym żołnierzem, tylko... porywczym. Emocjonalnym. Traktuję go jak syna, i tak samo jak ojciec widzę ludzkie wady i zalety. Ty jesteś lojalny wobec rodziny i tych, którzy ci pomogli. Teraz? Będziemy musieli zadowolić się tym starym barem, który obiecali nam Włosi. Swoją drogą bardzo ci dziękuję, że miałeś głowę na karku. W takiej sytuacji... Nieważne, już sobie wszystko wyjaśniliśmy. Tak? Czy chcesz wiedzieć coś jeszcze?

— Kto kupuje naszą broń? Chyba nie żądni krwi watażkowie, prawda? — zaśmiał się wymuszenie Raymond, ale powieka Wuja nawet nie drgnęła.

— Raymondzie, nie ma ludzi bezgranicznie dobrych. Każdy jest w pewien sposób wypaczony, zły... Ci ludzie to kolekcjonerzy. Znawcy, handlarze, mają swoje problemy i rozwiązują je na swój sposób. Nikt z nich nie pyta mnie, jak prowadzę swoich ludzi, według jakiego socjalisty, choć robię to po trochu według każdego tak, jak uważam za stosowne. Jestem człowiekiem praktycznym. Widzę problem wśród ciężko pracującego ludu i pomagam. Dlatego szanuję prywatność moich klientów.

— To zrozumiałe, ale...

Wypowiedź Raymonda przerwał dźwięk dzwoniącego telefonu. Wuj podszedł do aparatu i odebrał. Pokiwał głową i coś powiedział do słuchawki, po czym się rozłączył. Wyglądał na zdenerwowanego, na co wskazywało dosłowne rzucenie słuchawką o widełki.

— Co się stało? — zapytał Raymond, bo Wuj miał zatroskaną minę. 

— Chodź, zbierzemy ludzi. Żydzi przyspieszyli termin, chyba coś knują. Znajdź Briana, dobrze? I Adama!

— Którego?

— Obu! — krzyknął Wuj i zbiegł truchtem po schodach. Raymond zajął się szukaniem wspólników, a po kilkunastu minutach już siedzieli w samochodzie. Wuj trzymał między nogami kasetkę z drogocennymi diamentami, Brian razem z Gibneyem usiedli z tyłu. Za kierownicą zasiadł Adam I.

— Brian, synu... pamiętaj, co ci mówiłem. Jesteśmy tam tylko w interesach. Wymiana. Claudia za diamenty, tak? Musisz zapomnieć, co się stało z Gregiem i Alison, tak? Zrób to dla mnie, dla nas! — powiedział Wuj do Briana, który kurczowo zaciskał ręce na pistolecie maszynowym.

— Greg? — zapytał Raymond i spojrzał na Briana, którego żuchwa poruszała się jak u dziadka do orzechów, w górę i w dół. Tak sztywne miał mięśnie twarzy ze złości.

— Mój młodszy kuzyn. Po tym, jak rodzice wyrzucili mnie na bruk, wyjechałem tutaj. Pisaliśmy do siebie, mówił, że ojciec go bił, mój stryj w sensie. Jego matka zmarła na suchoty. Pomogłem mu uciec z Maine i przedstawiłem Wujowi...

— ...który przyjął go z otwartymi ramionami. Był doskonałym kierowcą. Szkoda chłopaka... — mruknął mimochodem Wuj i wrócił do oglądania przechodniów.

— Tak... Cóż, Żydkom wystarczało, że mieliśmy to samo nazwisko. Wrobili go w kradzież opium, Chińczycy go dopadli... Tak mu zmasakrowali mordę żyletkami, że tylko po ubraniu go poznałem... — chlipnął Brian, ocierając oczy rękawem — A... Al... Moja Alison... cholera.

— Nie mów, spokojnie. Odpłacimy im się... kiedyś. Zobaczysz, Brian — warknął Raymond, kładąc rękę na drżącym kolanie Vernonsa, który pociągnął nosem. 

— Niewiele rzeczy mnie tak rozwala, Ray, jak wspomnienia rodziny, którą straciłem. Życzę ci, żebyś ty nigdy nie odczuł takiego bólu, przyjacielu. Taka rana nigdy się nie zagoi. — Blady uśmiech wypełzł na zaczerwienioną twarz Briana, który przyjął z wdzięcznością chusteczkę od siedzącego za kierownicą Adama. — Dzięki, stary.

— Nie ma sprawy. Za chwilę będziemy, to ten budynek... Kurwa, odstawieni jak na wojnę... — mruknął zaniepokojony Adam I i charknął. Pierwszy z rodzeństwa Gunterów zawsze po wypowiadanym zdaniu charczał, jakby chciał splunąć na podkreślenie swoich słów, jakby chciał w ten sposób postawić kropkę. Tylko że w samochodzie nie było na to realnego miejsca. I bardzo dobrze. 

Miejsce spotkania było sporym magazynem, który w przerwach od pełnienia funkcji spotkań dla wszelkich bandyckich grup chyba był rzeźnią i chłodnią w jednym. Może nawet trafiały tam ochłapy tych, którzy zdradzili swoich bossów. To z kolei podawało w wątpliwość pochodzenie mięsa z okolicznych restauracji.

— Panowie, przygotujcie się. Musimy wyglądać poważnie. Raymondzie, zapnij marynarkę, a ty, Brian... wytrzyj twarz. I zacznij się domywać, dobrze? Bo to ostatnio twój problem — mruknął Wuj i podał Vernonsowi chusteczkę. Brian poślinił materiał i wytarł wskazane miejsce, z niezadowoleniem przewracając oczami.

Przed wejściem stało kilku mężczyzn w czarnych płaszczach, pejsach i tych specyficznych kapeluszach. Taki sam nosił jeden z sąsiadów Raymonda z jego kamienicy w Meredith Hills, praktykował judaizm. Pejsów nie miał, bo był łysy. Ojciec Raymonda wskazywał na niego czasem z przestrachem kościstym palcem i szeptał pod nosem do Adriana Gibneya:

— Patrz synku, kolejny chce skraść nam piędź amerykańskiej ziemi dla swojej złodziejskiej rodziny... Nie, nie patrz mu w oczy, Adrianie! I nigdy nie daj się takim jak on namówić na żadne pożyczki, jasne? Bo skończysz jak twój dziadek!

Tak mówił Benjamin Gibney do swojego najstarszego syna, który nie omieszkał wspomnieć o tym Raymondowi przed snem. 

— A co się z dziadkiem stało, Adi? — spytał mały Raymond, patrząc na refleksy na suficie, które rzucało latarniane światło z ulicy.

— Za mały na takie bajki jesteś, Piracie. Nie zrozumiesz. Ty rozumiesz tylko bajki o piratach. Możemy się chwilę pobawić, ale mamusia nie może usłyszeć. Wiesz, co się stało ostatnio! Szlaban na komiksy przez tydzień miałem przez ciebie, tak głośno wyłeś! — warknął Adrian, obracając się na drugi bok, co niesamowicie zasmuciło Raymonda. Nie jego wina, że na łaskotanie Adrian zareagował głośnym rechotem, który zbudził wszystkich domowników... 

— Wybacz, nie chciałem... Będę cicho, obiecuję... Opowiedz o dziadku!

— Pamiętasz go w ogóle? 

— Trochę... twarz tylko. Miał brodę, nie?

— Tak, taką czarną...

— Zupełnie jak pirat! Przecież pływał kiedyś na łodziach, prawda? Z wojskiem!

— Tak... Będę jak on, Raymond. Chcę bronić kraju tak jak nasz dziadek. 

— Ale tata chce, żebyś pomógł przy poczcie...

— Mam to gdzieś, zapiszę się do wojska i będę zabijał każdego, kto zaatakuje nasz kraj, Ray. To piękne umrzeć za ojczyznę, prawda...? — rozmarzył się Adrian Gibney, wyobrażając sobie, jak będzie wyglądał w mundurze.

— A dziadek też za nią umarł?

— To... skomplikowane, nie zrozumiesz. Wystarczy ci wiedzieć, że pożyczył od jednego takiego Żydka pieniądze. Zastawił farmę odziedziczoną po swoim ojcu. Żyd go oszukał, kruczki w umowie sprawiły, że przejął całą jego farmę wraz ze sprzętami, cały ogromny teren! 

— Tak? A czemu ten Żyd to zrobił?

— A jak myślisz? Zwąchał pieniądz. Tylko i aż tyle! Za nic miał honor, podstępem zabrał dziadkowi co jego! Co nasze! 

— Ciszej, mama usłyszy! — syknął Raymond, a Adrian gwałtownie ucichł i skrył się pod kołdrą.

— Idzie? — zapytał zlękniony chłopak w obawie przed swoją rodzicielką. Jego młodszy brat nasłuchiwał.

— Nie idzie. No i co dalej było z tym Żydem? 

— Co? A, nie wiem, tata nie mówił. Ale dziadek porządnie się zdenerwował, dostał wylewu.

— Czego?

— Wylewu, to jak... z głową mu się coś stało, trafił do ośrodka, takiego...

— Dla wariatów?

— Coś w tym stylu. — Adrian Gibney wzruszył ramionami. 

— Aha... A jak umarł?

— Tata ci nie mówił? Ani mama?

— No... Nie. To znaczy myślałem, że ze starości, w końcu był stary jak piernik...

Raymond przerwał, bo zobaczył, jak jego brat przykłada sobie palec wskazujący do skroni i strzela wyimaginowanym pistoletem. Na ten widok Raymond wrzasnął z przerażenia i zalał się łzami. Adrian syknął rozsierdzony, ale nie miał czasu gniewać się na chłopca ryczącego na całe gardło, bo oto od strony korytarza rozległy się kroki i donośny, zimny jak lód głos Benjamina Gibneya:

— Na miłość boską, niech go tylko złapię! Adrianie Gibney, jesteś uziemiony! — krzyczał ich ojciec, podczas gdy Raymond cały czas wył. Dopiero potem wydało się, że Adrian żartował, stało się to jednak za późno. 

Raymond znów przyjrzał się Żydom stojącym jak słupy soli przed wejściem do magazynu. Jeden z mężczyzn podszedł śmiało do Briana i zaczął oklepywać mu kieszenie. Vernons gwałtownie cofnął się kilka kroków, po czym łypnął na bandytę z nieukrywaną wrogością, jednak na karcące spojrzenie Wuja westchnął i pozwolił się przeszukać. Wuj, Adam II i Raymond również zostali oklepani po kieszeniach, bokach i kaburach, a gdy nic nie znaleziono, wpuszczono ich do środka. Raymond cofnął się odruchowo, gdy sporych rozmiarów wilczur prawie na niego naskoczył, jednak został odciągnięty za smycz przez wysokiego mężczyznę w kurtce pilotce, jakiegoś strażnika od Sachera. Gibney schylił się nieco i pomasował prawą łydkę w miejscu, gdzie użarł go pies Mayflowera. Od tamtej pory nie przepadał za tymi zwierzętami.

— Ty, stój! Gdzie się wybierasz? — warknął strażnik w stronę Briana, który zaglądał właśnie do jakiegoś pomieszczenia przez uchylone drzwi. Vernons zjeżył się i zaśmiał krótko.

— Do sracza. Macie coś takiego? A może robicie w spodnie na stojąco? Nie zdziwiłbym się, ty brud... 

— Dosyć! Macie tu łazienkę, dobry człowieku? — zapytał Wuj mężczyznę, który niechętnie wskazał drzwi za sobą.

— Tylko szybko. Szef chce mieć to z głowy — mruknął i przepuścił Briana do niewielkiego pokoiku z porcelanowym, nadtłuczonym sedesem. 

Po tym, jak drzwi się za nim zamknęły, Brian rozpiął spodnie i zaczął oddawać mocz do brudnej od krwi umywalki. Strumień ciepłej uryny zdzierał co cieńsze bordowe strupy z aluminiowej powierzchni, które następnie blokowały się na zbyt małym odpływie, tym samym stanowiąc zaporę dla moczu Briana. Vernons przez chwilę patrzył, jak żółta ciecz powolutku przecieka przez ten skomplikowany system filtrów złożony z krwinek, a potem skierował wzrok na podłogę, skąd dobiegało ciche bzyczenie... Była to tłusta mucha ze złamanym skrzydłem, nie była w stanie wzbić się ponownie w powietrze, toteż leżała smętnie samotna i porzucona przez współbraci na pewną śmierć. Brian też tak leżał, pamiętał to wyraźnie... Ledwie rok wcześniej, w maju, gdy Wuj i Luka go zostawili. Z całej siły rozdeptał muchę, a bzyczenie ucichło. 

— Jak ci się to podoba, co? Ty już się najadłaś, cała jesteś gruba... Zostaw coś dla mnie — mruknął Brian i spojrzał na swoje niewyraźne odbicie w lustrze, którego powierzchnia była cała pokryta smugami i drobnymi ryskami, skutecznie uniemożliwiając pełny wgląd w odbicie własnej osoby... Uśmiechnął się krzywo do swojej niewyraźnej podobizny. Rozgniótł bezbronną muchę stopą, wtarł ją jeszcze bardziej w posadzkę. — Żydzi będą następni — warknął i zaczął zbierać się do wyjścia. 

Wuj z Raymondem nadal czekali, Adam II był już w głównej hali, na której środku ustawiono ring bokserski. Pewnie organizowano tu nielegalne walki z szemranymi zakładami w tle. Obok ringu ustawiony był stół, przy którym siedziało trzech ludzi. Po lewej siedział księgowy w fioletowej kamizelce, z kozią brodą i pejsami zwisającymi po obu stronach bladej i piegowatej twarzy. Kartkował sporych rozmiarów kajet z tabelami, przywodząc Raymondowi na myśl jego starą pracę na poczcie. W środku wykładał się na siedzeniu kościsty mężczyzna w szarym płaszczu ze złotymi guzikami. Na czubku głowy z zakolami krótkich blond włosów nosił jarmułkę ozdobioną złotymi nićmi. Przez chwilę Raymond nie wiedział, co mu w tym człowieku nie pasuje, do czasu aż podeszli bliżej. Człowiek siedzący w środku skrywał lewą połowę twarzy za woskową maską, czymś w rodzaju nakładki osłaniającej lewy policzek, szczękę i ucho. Mężczyzna nie miał też lewego oka, zamiast niego w oczodole wirowała szklana kulka.

— To Sacher — szepnął Raymondowi na ucho Adam II i cmoknął na znak biernej złości. 

— A tamten po prawej? — spytał Raymond, wskazując na ogromnego goryla, umięśnionego, łysego chłopaka bez większości zębów, który stał w swoich przepoconych sportowych szortach i oddychał jednostajnie.

— Nie wiem, ale nie chciałbym z nim walczyć — mruknął Adam II, zdejmując i przewieszając przez ramię płaszcz. Tymczasem Wuj podszedł do stołu i spojrzał na Benroya Sachera zimnym wzrokiem.

— Benroy... minęło trochę czasu, prawda? 

— Ponad rok, Moore. Tęskniłeś? Najwidoczniej. I znów nie potrafisz upilnować swoich kukiełek, prawda? Zobacz, do czego doszło. Ucierpiała kobieta. Nie chcę, żeby wyglądało na to, że Naród Wybrany porywa bezbronne kobiety... Na nasze szczęście ona wcale niewinna nie jest.

— Ta wasza babka sprzed tygodnia też taka nie była. To chyba ty nie potrafisz upilnować swoich ludzi, skoro zabierają na napady swoje dziewczyny, co, Sacher? — odgryzł się Wuj, poprawiając lewy rękaw munduru.

— Wypadek przy pracy, czerwony goju. To się nie powtórzy. Oczywiście, że nie. Powinieneś wpoić swoim żołnierzom, żeby zaczęli zachowywać się jak prawdziwi żołnierze, a nie pajace w mundurkach. Rannych się dobija, a nie skazuje na wieczne cierpienie. — Benroy Sacher pstryknął kościstymi palcami, a na salę wwieziono mężczyznę na wózku inwalidzkim. Wokół szyi miał kołnierz stabilizujący. Był to Aarnold Brooks, który przez swoją tuszę ledwo mieścił się na swoim krześle z kółkami. 

— Przypatrz się dobrze, Moore, co twoi ludzie robią z porządnymi bandytami. Teraz zamiast zdrowego, silnego mężczyzny mam warzywo, które nie jest warte złamanego centa! Nim go odeślę, obiecałem mu widowisko. Waszych dwóch kontra mój Goliat. Ty i ty. — Sacher wskazał na Raymonda i Briana, którzy zbledli na widok napiętych mięśni przeciwnika. Byli realistami i wiedzieli, że nie zejdą z tamtego ringu żywi. — Będziecie walczyć. Święte prawo ostatniego życzenia cierpiącego człowieka. „Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem zostaną pocieszeni", prawda, panie Brooks? 

Aaron Brooks skinął niezauważalnie głową, a Sacher błysnął czarnymi zębami w czymś, co chyba tylko on uważał za uśmiech. Na pstryknięcie jego palców wprowadzono skrępowaną i zakneblowaną Claudię, która na widok znajomych twarzy zaczęła wierzgać i wyrywać się strażnikowi, który wzmocnił uścisk. Raymond przypatrzył jej się dobrze: rude włosy miała potargane, a oczy podkrążone, pewnie przez nieprzespane noce. Nadal ubrana była w halkę, w której wyszła z mieszkania. Gibney przełknął ślinę, ściągnął brązową marynarkę i pozwolił, by materiał prześlizgnął mu się przez palce i opadł na podłogę.

— Panie Sacher, proszę wziąć diamenty i zwrócić mi Claudię — jęknął Raymond, na co Sacher tylko cynicznie zachichotał.

— Moi ludzie też prosili, byście odeszli od McGregora. Zamiast tego zabiliście tamtą kobietę — Sacher machnął w stronę Briana, który zadrżał ze złości — i posłaliście tego tu człowieka na wózek. Nie daliście im wyboru. Ja odzyskam swoje diamenty, proszę się nie martwić... Jak on się nazywa, Gotfrydzie?

— Raymond — mruknął Wuj, cały czas patrząc ciepło na Claudię i próbując przekazać jej tym wzrokiem nadzieję i siłę. Poniekąd się udało, gdyż Claudia uspokoiła oddech i przestała się wyrywać.

— Dziękuję. Jak mówiłem, panie Raymondzie, ja dostanę swoje diamenty, proszę się o to nie martwić. Obiecałem za to moim ludziom rozrywkę. I jeśli nie chcecie, żeby głowa tej kobiety zrobiła "puf", to wejdziecie na ring i staniecie do walki. Nie jestem nieuczciwy. Daję wam szansę na sprawiedliwą walkę. Na śmierć i życie. Biedny pan Brooks i jego znajoma nie mieli takiej możliwości. Masz coś przeciwko, Moore?

— Tego nie było w umowie, Sacher! — warknął Wuj, podchodząc bliżej do stołu, a Sacher podniósł ręce w przepraszającym geście.

— Umowy się zmieniają, Moore. A my niczego nie spisywaliśmy. Zresztą, wspólnie się zabawimy. Stawiam tysiąc na mojego Goliata. A ty? Na ile wyceniasz swoich samowolnych żołnierzy? 

— Mówię po raz ostatni, weź diamenty i...

— Nie! Mam dosyć! Nie jesteś u siebie, świnio, by dyktować warunki! Ta dziwka zginie, kiedy tylko zechcę, jasne?! Jasne, panie Raymondzie? A teraz, pakujcie się na ring. Czeka nas ciekawa walka! — krzyknął Benroy Sacher, na co rozległy się wiwaty jego ludzi. Wuj z nietęgą miną podszedł do Briana i Raymonda, których twarze były całkowicie blade, zupełnie jak kreda którą zapisano na tablicy imiona walczących oraz szkic tabelki z punktacją.

— To... co teraz? — wydukał Raymond i zatoczył się lekko do tyłu, lecz zdołał nie stracić całkowicie równowagi.

— Musicie przetrzymać trzy rundy. Do tego czasu Włosi powinni się wyrobić... 

— A jeśli nie? Przecież ten człowiek nas zabije! — jęknął Brian, wskazując wielkoluda, który też rozmawiał ze swoim szefem na osobności.

— Was jest dwóch, on jeden. Musicie współpracować, tylko wtedy uda wam się przeżyć. Znam Benaroya dosyć dobrze, on nie pozwoli wam wygrać. Uważajcie na różne nieuczciwe zagrania ze strony Goliata, sami też od nich nie strońcie. To walka na śmierć i życie, panowie. Powodzenia. — Wuj wyciągnął rękę do Raymonda, który uścisnął ją zdrętwiałą prawicą. Spojrzał na stojącą nieopodal Claudię, której oczy były pełne łez. Oczywiście nie mogła wiedzieć o odsieczy, którą przygotowali ludzie Vinniego Chambrelli, toteż najpewniej sądziła, że widzi Gibneya po raz ostatni.

— No, panowie! Zdejmijcie wierzchnie odzienie i zabawmy się trochę! — krzyknął Sacher, a z trzewi Goliata rozległo się długie i donośne beknięcie. Brian z namaszczeniem ściągnął kaszkiet i oddał go Adamowi II, który skinął głową ze współczuciem. 

Po chwili Raymond i Brian stanęli z odsłoniętymi klatkami piersiowymi na śmierdzącym od potu i krwi ringu. Sekretarz Sachera uderzył w miniaturowy gong i walka się rozpoczęła. Raymond nawet nie dostrzegł, kiedy ogromna pięść Goliata trafiła go w brzuch; pamiętał jedynie, że poleciał bezwładnie metr do tyłu, wprost na liny. Przez kilka sekund wydawało mu się, że zapomniał jak się oddycha. Kiedy udało mu się zaczerpnąć nieco tlenu, spojrzał na Briana, którego ciosy nie robiły na Goliacie najmniejszego wrażenia. Ten zaśmiał się tylko doniośle, złapał Vernonsa wpół i z rozpędem wpakował go w narożnik, aż poszło dźwięczne echo, kiedy plecy Briana spotkały się z metalowym słupkiem. Brian wrzasnął z bólu, a Raymond postąpił kilka niepewnych kroków, by mu pomóc, ale wtedy Goliat się odwrócił i złapał Raymonda. Gibney poczuł przepotężny uścisk na żebrach, jakby został wciśnięty w imadło. Nie był w stanie wytrzymać, masa złożona z porannej kawy, kanapek i jednego shake'a waniliowego popłynęła strugą po plecach Goliata, ale ten nic sobie z tego nie robił. Podniósł Raymonda na wysokość metra i cisnął nim o matę jak szmacianą lalką. Następnie padł na niego całym ciężarem swojego ciała i założył mu dźwignię na prawym ramieniu. Raymond wiedział, że tylko kilka sekund dzieli go od utraty władzy w dominującej ręce, dlatego spróbował szczęścia. Lewym łokciem zaczął machać na oślep, aż trafił w coś przypominającego nos, a krzyk, który rozległ się chwilę potem, rozwiał jego wątpliwości. Goliat przewrócił się na plecy, trzymając się za twarz, po czym kopnął nadbiegającego Briana prosto w krocze. Vernons zatoczył się i wsparł na obwisłych linach otaczających ring, a Raymond padł okrakiem na umięśniony brzuch Goliata i zaczął okładać go pięściami po zakrwawionej twarzy. Rozległ się ryk gniewu i Gibney usłyszał dzwonek sygnalizujący koniec rundy. Razem z Brianem zatoczyli się do swojego narożnika cali obolali i oparli się ciężko o słupek, dysząc ze zmęczenia. Adam II podał im butelkę wody, którą ci wyżłopali jak zwierzęta. 

— Ile... Ile Wuj chciał, żebyśmy wytrzymali, Ray? Trzy rundy — prychnął Brian, łapiąc się za brzuch, jęknął głucho. W przeciwległym narożniku rozległo się chrupnięcie i westchnienie. To złamany nos Goliata wrócił na swoje miejsce. 

— Tak, trzy. Cholera, ja już... nie mogę... Potrzebujemy... czegoś z zewnątrz... — wysapał pragnący odpoczynku Raymond, ale policzek od Adama wybudził go ze stagnacji.

— Ej, nie zasypiaj! Podejdź bliżej... — mruknął Adam II Gunter i wsunął Raymondowi do kieszeni spodni butelkę wody. — Użyj tego, gdy zajmie się Brianem. Wtedy go ogłuszysz i powalisz... Jeśli Bóg pozwoli.

— Chwila, co?! — zachłysnął się Brian, ale wtedy rozległ się dzwonek sygnalizujący rozpoczęcie drugiej rundy. Goliat zerwał się z taboretu, zrobił kilka podskoków w miejscu i próbnych uderzeń, by na koniec nastawić sobie z trzaskiem kości i rozmasować mięśnie.

— Cholera... — warknął Brian — ten Żyd myśli, że jest od nas lepszy? Że może nas pokonać? Cały pracujący lud? Myli się. Dawaj, Ray, odciągnę go, a ty go rąbnij. Jasne?

— Ta, jasne — wydyszał Raymond, zaciskając ślizgające się od potu palce na zimnym szkle, które chował w kieszeni. — Już ja go rąbnę.

Zaczęło się! Brian zaszarżował, uderzył barkiem w górę mięsa i kości, która zaśmiała się rubasznie, by po chwili trafić kolanem w żebra Vernonsa. Po czterech takich ciosach Brian opadł bez sił, a kopniak w bok zagroził mu wypchnięciem z ringu. Raymond tymczasem podkradł się na drżących nogach do Goliata, zamachnął się i rozbił butelkę na głowie boksera, który stanął jak wryty. Sięgnął powoli wbitych głęboko odłamków i zmroził Raymondowi krew w żyłach, odzywając się po raz pierwszy:

— Jesteś trupem, goju. Nie wyjdziesz z tego ringu żywy. Ja zawsze wygrywam. Żaden z was nie przetrwa bez mojej zgody! — ryknął Goliat, kopnął jeszcze raz Briana, tym razem w pierś, i rzucił się do swojego narożnika, skąd porwał kij bejsbolowy, podłożony przez jednego z ludzi Sachera. 

Pierwszy zamach chybił, jednak drugi, lekki sztych, trafił Raymonda w szczękę. Krew buchnęła mu z warg, które zaczęły palić żywym ogniem. Metaliczny posmak przyćmił Raymondowi zmysły, ale zdołał jeszcze poczuć lekki ruch dolnych zębów, nim upadł na matę. Gdy otworzył oczy, zobaczył nad sobą twarz Goliata, spuchniętą i zalaną krwią z uszkodzonego nosa i rozbitej głowy. Uśmiechnął się szyderczo tym, co zostało z jego zębów, które zatraciły swój pierwotny kształt przez niezliczone walki.

— Jaki jesteś? — warknął Goliat, stawiając gruboskórną stopę na klatce piersiowej Raymonda, któremu natychmiast zabrakło tchu.

— Co...? — jęknął cicho chłopak i obrócił głowę w stronę Wuja, którego oczy wyrażały jedynie pustkę i bezradność.

— Której ręki używasz! Do samogwałtu, do pisania! Której, pytam się! — warknął Goliat, luzując nieco nacisk stopy, by ofiara mogła odpowiedzieć.

— Pra... prawej... Ale co ty...

— Wykorzystaj tę przerwę na spisanie testamentu i zwalenie konia. Jak mówiłem, nie wyjdziesz stąd żywy. Podobnie twój koleżka. — Uśmiechnął się Goliat, po czym złapał lewą rękę Raymonda i wybił ją ze stawu. Raymond wrzasnął, podobnie Claudia zza swojego knebla. Benroy Sacher zaśmiał się, dopił swoją whiskey i wskazał na Raymonda.

— Radzę posłuchać. Zaraz przyniesiemy ci papier i coś do pisania. Przerwa! — krzyknął Sacher, a Wuj oraz Adam II podbiegli do narożnika swoich przyjaciół.

— Nie ruszaj, z tym trzeba ostrożnie... Wuju? — zapytał Gunter, wlewając w Raymonda alkohol z piersiówki. Była to jakaś brandy, ale w tym momencie wszystko nadawało się do uśmierzenia bólu. Podczas gdy Gunter poił Raymonda, a Wuj oglądał jego bezwładną rękę, Brian podpełzł do nich w ciszy. Już nawet nie jęczał.

— On... Raymond, jeśli teraz go nie zabijemy, to... to naprawdę zginiemy. Ja nie wytrzymam kolejnego... Cholera — Brian wypluł trochę krwi, która zmieszała się ze starszymi plamami, pamiątkami po poprzednich walkach.

— On się nie podda, nie uzna nokautu... Musimy go... zabić — westchnął Raymond i spojrzał na Briana, który zakaszlał ze śmiechu i aż przewrócił się na plecy.

— Czy ty... ha! To najlepsze, co od ciebie usłyszałem... Zabić go... Jak?

— Mnie się pytasz? Ach! — krzyknął Raymond, kiedy Wuj zdecydowanym ruchem nastawił mu rękę.

— Użyjcie paska. Podziała jak pętla, będziecie mogli go udusić. Bo w walce wręcz, wybaczcie chłopcy, jesteście już trupami. Butelka tylko go rozjuszyła, ale widziałem, że zaczął tracić równowagę. Jeśli go przewrócicie... 

Głos Wuja zaginął w dźwięku trzeciego już gongu, zapowiadającego finał. Widownia złożona z bandytów żydowskiego półświatka wiwatowała, zagrzewała swojego faworyta do walki, a w przeciwników ciskali inwektywami. Kilku nawet splunęło w stronę słaniających się na nogach komunistów.

— No, to zatańczmy — westchnął Brian, zdjął pasek i złapał za jego koniec, tak że metalowa sprzączka wisiała kilka milimetrów nad podłogą. Raymond poszedł za jego śladem. 

Gdy ściskający kij Goliat ruszył na nich w gniewie, odskoczyli na boki i równocześnie strzelili paskami jak z biczy. Obie sprzączki trafiły w okolice skroni, ta od paska Briana chyba nawet załapała się na lewe oko żydowskiego boksera, który oślepiony bólem i krwią zawył i wbiegł prosto w narożnik. Raymond i Brian nie tracili czasu, skoczyli na niego i wspólnie założyli oba paski na jego szyi, gdy ten wierzgał jak rozjuszony byk. Brian nie był w stanie utrzymać równowagi, wypadł na bandę, ciągle jednak trzymając koniec paska, który gwałtownie zacisnął się na krtani Goliata. Oczy niemal wyszły gigantowi mu na wierzch.

— Zdechnie wreszcie? — wydyszał Brian zza ringu, a Raymond przyjrzał się twarzy Goliata. Ten, w ostatnim świadomym zrywie grzmotnął Raymonda w nos, odpłacając pięknym za nadobne. Gibney upadł na wznak, jednak charczenie i rozpaczliwy gulgot sprawiły, że uśmiechnął się rozbitymi wargami. W końcu rozległ się huk, kiedy ogromne cielsko upadło bez życia na ziemię, a Brian wgramolił się z powrotem na ring. Rozległ się gong i oklaski Benaroya Sachera, który aż wstał z siedzenia. 

— No proszę, jak na komuchy, to jesteście wyjątkowo zacięci w walce! Teraz, Gotfrydzie, diamenty. 

— Wpierw dziewczyna — warknął Wuj, poprawiając nerwowo rękaw. Rozejrzał się po hali, zewsząd otaczali ich członkowie gangu Sachera. Jeśli Włosi się szybko nie zjawią, będą martwi.

— Nie ty stawiasz warunki, jak już mówiłem. Musimy potwierdzić autentyczność — powiedział Sacher, wskazując na suchego sekretarza z zeszytem, który wydobył z kieszeni specjalną soczewkę do badania kryształów. Wuj westchnął.

— Naprawdę mi nie ufasz? 

— Nie. No już, nie mamy całego dnia! — krzyknął Sacher, a kilku z jego ludzi weszło na ring, celując do Raymonda i Briana z pistoletów. Mężczyźni podnieśli ręce zrezygnowani, dyszeli ciężko. Wuj położył na stole walizkę, nacisnął zapadki i otworzył ją, następnie przysunął ją do sekretarza, który pęsetą wyciągnął jeden z kamieni, by przyjrzeć mu się w świetle lampy. Oglądał go przez chwilę, podczas gdy wszystkim zgromadzonym serca biły jak młotem, szczególnie Claudii. Sekretarz odłożył pierwszy kamień i wziął kolejny. Po chwili zaskrzeczał:

— Są fałszywe. 

— To był twój plan, Moore? Dać mi podróbki a potem uciec z dziewczyną i prawdziwym łupem? Cóż... przeliczyłeś się — warknął nienawistnie Sacher i pstryknął palcami. Dziesięć kurków od rewolwerów równocześnie się naciągnęło, jednak jeszcze nie strzelali, czekając na wyraźny znak szefa.

— Widzisz, Benroy, jestem głupcem. Masz mnie, chciałem cię przechytrzyć. Ale poczekaj, zanim mnie zabijesz, pozwól wyrównać rachunki, dobrze? Tysiąc dolarów. Za walkę z Goliatem. Przegrałem i, jak nakazuje honor, muszę spłacić długi. Niech któryś z twoich ludzi podejdzie i wyjmie mi z lewej kieszeni spodni pieniądze. 

— Żartujesz. — Oczy Sachera zwęziły się do rozmiarów szparek.

— Nie. Pragnę umrzeć wiedząc, że spłaciłem swój dług. Niech ktoś podejdzie.

— Umrzeć, dobre... Nie zabiję cię. Zabiję twoich czerwonych przyjaciół. Ty mi się przydasz żywy, przynajmniej do czasu, aż powiesz mi, gdzie są diamenty...

— Mimo wszystko, nalegam. Pieniądze mam w kieszeni. To sprawa honoru, Sacher. Wiesz to najlepiej.

Benroy Sacher myślał przez kilka sekund, ale w końcu skinął głową. Jeden z jego bandytów podszedł do Wuja, który wstał i dał sobie przeszukać kieszenie. Mężczyzna rzucił na stół plik banknotów o różnych nominałach razem z monetami. Sacher zaczął je przeliczać, a kiedy skończył, zaśmiał się rubasznie.

— Co za idiota... Nie ma tu nawet połowy! Chłopcy... — Sacher już miał wydać rozkaz, gdy Wuj znów mu przerwał:

— Tak, tak! Przyznaję się! — krzyknął i podniósł ręce w przepraszającym geście. Wtedy od strony ulicy rozległy się strzały z broni maszynowej, najwyraźniej dochodziło do istnej masakry. — Przyznaję, oszukałem cię. Ale to ty jesteś idiotą. Nie sprawdziłeś mi rękawów.

Za sprawą mechanizmu sprężynowego, zaprojektowanego przez Karla Meiera, mały jednostrzałowiec przejechał szyną przypiętą paskami do przedramienia Wuja i trafił do jego ręki. Nim Sacher zdążył cokolwiek powiedzieć, Moore nacisnął spust. Kula przeleciała centralnie przez czoło Benaroya Sachera, po czym odbiła się rykoszetem od metalowego filaru. Potem rozpętało się piekło. Wuj rzucił się w lewo za stertę skrzyń, Adam II Gunter poszedł za jego przykładem. Raymond oraz Brian ostatkiem sił przebili się przez dwóch uzbrojonych ludzi na ringu, prześlizgnęli się pod linami i padli na wznak po drugiej stronie. Claudia powaliła pilnującego jej gangstera, uderzając go barkiem, przebiegła parę metrów i z krzykiem upadła na stos pustych butelek po piwie i wódce, które z brzękiem poturlały się we wszystkie strony. Zdezorientowani ludzie Sachera nie mieli żadnych szans. Włoscy mafiozi rozstrzelali ich kilkoma seriami z karabinów maszynowych, a krew zalała prawie połowę hali. Trwało to chwilę, ale wydawało się, że mijają długie minuty. Kiedy w końcu się uspokoiło, Raymond podparł się na krawędzi ringu i wstał ostrożnie, po czym podał rękę Brianowi. Wuj już pomagał oswobodzić Claudię, która nagle rzuciła się na niego z krzykiem i zaczęła okładać go pięściami.

— Ty zdrajco! Zdrajco! Chciałeś mnie kupić za fałszywe kamienie! Mogłam zginąć...

— Ale nie zginęłaś i tego się trzymajmy! — warknął Wuj, który trzymał się za klatkę piersiową, nadal zszokowany tym, co się przed chwilą wydarzyło.

— Pragnę przypomnieć — zaczął Brian, tak jak Raymond podchodząc i stając obok Claudii — że mnie również zostawiłeś na śmierć!

— Chcesz to teraz wyciągać, Brianie? Po tym, jak was przygarnąłem i wychowałem? — zapytał Wuj, mrużąc oczy i przyglądając się trójce z posępnym wyrazem twarzy. Krew i kawałki mózgu Sachera lepiły mu się do skóry. 

— Tak. Nie możesz tak ryzykować! Tak samo z naszą walką, przecież... 

— Ray mógł zginąć! Brian też! — syknęła Claudia, podchodząc do Raymonda, i przyjrzała się stanowi jego uzębienia, rozchylając mu popękane wargi. Przez chwilę się wahał, ale ostatecznie postąpił krok i spróbował musnąć jej wargi swoimi. Kobieta stanowczo go powstrzymała — Nie teraz, Ray. Naprawdę...

— Uspokójcie się, a ty Brian... Miałem plan, mówiłem ci przecież! — krzyknął Wuj, machając rękoma. Niemal trafił jakiegoś człowieka Vinniego Chambrelli w głowę, ale tamten na szczęście zdołał uniknąć guza.

— Ten twój plan zakładał czekanie, aż zjawią się te niedorajdy, tymczasem my prawie tam umarliśmy! To nie jest racjonalne dowodzenie, to samolubstwo! — Brian też zaczął machać rękami, miał dosyć tego wszystkiego. 

— Koniec, wy dwaj! Musimy stąd zniknąć, odpocząć. Potem przyjdzie czas na kłótnie... — Adam II spróbował nieco załagodzić atmosferę, co tylko sprowokowało Briana, który napluł na ścianę krwawą śliną.

— Ta, chyba nie mamy sobie nic do powiedzenia, co? Nawet to, że nas oszukałeś? Mówiłeś, że to prawdziwe diamenty, stary człowieku!

— Gdyby nie one nasza przyszłość byłaby zagrożona! Rozumiesz to, gnojku? Pewnie, że nie, bo od planowania jestem ja! Teraz do wozu, wszyscy! Bez gadania! — krzyknął Wuj i ruszył pierwszy, zatrzymując się jeszcze na chwilę przed czymś, co wyglądało jak piłka do koszykówki, z której ktoś spuścił powietrze. W rzeczywistości była to głowa Benroy'a Sachera. Gotfryd Moore patrzył na nią chwilę, po czym splunął prosto w dziurę po kuli. Brian zrobił to samo, choć od siebie dodał jeszcze kopniaka w bezwładną nogę byłego już żydowskiego gangstera. Claudia odwróciła wzrok i ruszyła za zmęczonym Raymondem, któremu cały świat wirował przed oczami. Wychodząc z magazynu, dosłyszał jak przez mgłę słowa Vinniego Chambrelli:

— Tak się załatwia sprawy w Nowym Jorku, Gibney.

— Nie wątpię — mruknął Raymond, po czym stracił przytomność na siedzeniu samochodu Wuja. Kiedy się ocknął, siedział na fotelu w swoim mieszkaniu. Po kuchni uwijała się Claudia, mrucząc coś pod nosem.

— Wiedziałaś? — zapytał Gibney zmęczonym tonem. Szczęka nadal go bolała, a wargi miał spuchnięte.

— O czym?

— O broni. Że Wuj nią handluje. Że wy nią handlujecie. — Raymond wstał, okrążył stolik zawalony gazetami i oparł się o kuchenny blat.

— Ja... — Claudia westchnęła, odwróciła wzrok i przeniosła ciężar z nogi na nogę. Raymond przyglądał się moment jej białej sukience w zielone grochy, którą kupiła sobie jakiś miesiąc wcześniej.

— Wiedziałaś czy nie? — warknął, stając twarzą w twarz z kobietą, której do tej pory bezgranicznie ufał. Zgrzytnął zębami, gdy Claudia przytaknęła i zamknęła oczy.

— Wiedziałam, ale...

— Pięknie! I nie pomyślałaś, żeby mi o tym powiedzieć na początku związku, albo kiedy stałem spakowany pod moim domem, by tu wyjechać? Nie sądziłaś, że to dobry pomysł?

— To nie tak! — krzyknęła Claudia i złapała Raymonda za ramiona, a kiedy ten się wyrwał, zmusiła go do spojrzenia jej w oczy — Czyli z napadem na pocztę nie miałeś problemu, tak?

— Kto mówi, że nie miałem?! Wysadzili człowieka na moich oczach! Nie było cię tam, więc nie mów, że nie miałem problemu! I nie, nie mam problemu z tą bronią! 

— To z czym masz problem?! — krzyknęła płaczliwie Claudia i cisnęła talerzem o podłogę. Rozległ się trzask, kawałki ceramiki poleciały na wszystkie strony. Po chwili dało się słyszeć jedynie spieszny, urywany oddech Claudii, gdy zaczęła drżeć na całym ciele.

— Z tym, że mi o tym nie powiedziałaś. Że nadużyłaś mojego zaufania. Tak się nie robi, kobieto!

— Ja... przepraszam. — Claudia spuściła oczy, westchnęła cicho. Raymond odsunął się od niej na kilka metrów, rozsunął rolety i wyjrzał na zewnątrz. 

— Dobrze, możemy sobie obiecać, że od tej pory mówimy prawdę? Nawet jeśli miałaby być... ciężka?

— Okej... Ale ja...

— Co?

— Nie chciałam cię stracić. Wystraszyć. Myślałam, że nie jesteś gotowy na takie ryzyko... 

— Napadłem na jubilera, sparaliżowałem człowieka, razem z Brianem udusiłem Goliata w obronie własnej... Naprawdę myślisz... 

— Ale chodziło mi o starego Raymonda! Teraz jesteś jednym z nas, z krwi i kości, jednak wtedy... Wybacz, ale czuję, że byś uciekł. Odszedł. A ja tego nie chciałam. Nie chcę.

— Tak? Czemu? — Raymond zmrużył oczy, podszedł bliżej i pogładził Claudię po dygoczącej dłoni.

— Bo cię kocham... — szepnęła kobieta, po czym przyciągnęła go do siebie i przytuliła. — Chcę, by było spokojnie... 

— Teraz tak będzie. Odzyskaliśmy bar, mamy diamenty, nie ma konkurencji tego całego Sachera. A Wuj... Tylko jedna wymiana. Diamenty za broń. Wszystko się ułoży... 

— Mogę być szczera?

— Musisz. Przecież to sobie obiecaliśmy, nie?

— No tak, ale... Nie chcę, żebyś to był ty. Niech to będzie Brian. I ktoś jeszcze... 

— A co, jeśli to ja tego chcę? Co wtedy?

— Nie zagłębiaj się w ten świat bardziej, proszę... Nie musisz. Możemy zostać razem, zająć się pomocą dla robotników, zostaniesz z Karlem, dobrze wam idzie praca w tabelkach... Tak jest bezpieczniej.

— Wiem. — Raymond naprawdę to wiedział. I gdyby nie miał nad sobą widma FBI i CIA, na pewno zaszyłby się w piwnicy z Karlem i wpisywał dane do zeszytów i segregatorów... Jednak nie mógł tego zrobić.

— Więc może zostaniesz...

— Nie. Wuj mi ufa i chce, żebym przy tym był. A ja chcę mu pomóc. Potem obiecuję, że zostanę przy tym, co wychodzi mi najlepiej, czyli tabelkach. Dobrze?

— Obiecujesz? 

— Obiecuję. — Raymond uśmiechnął się i złączył ich usta w pocałunku, pieczętując umowę.

— A więc, jakie wino preferujesz? — zapytał Karl Meier, stawiając na stole dwie butelki, jedną z czerwoną, drugą z białą etykietą. 

— Zdam się na ciebie, nie jestem jakimś wybitnym sommelierem, jeśli dobrze to powiedziałem... 

— Myślę, że czerwone będzie w sam raz na taką okazję. W końcu poznałeś prawdę. Żałuję tylko, że tak późno... 

— Spokojnie, już nie musisz tego tak przeżywać, naprawdę, wszystko sobie z Wujem wyjaśniliśmy. Obiecał mi, że będę mógł pojechać. Tylko że nadal nie wiem, kto jest naszym klientem. 

— Spokojnie, przyjdzie na to czas. Ci ludzie są przewrażliwieni na punkcie prywatności, uwierz mi! — zaśmiał się Karl i odkorkował wskazaną przez Raymonda butelkę. Przebywali w jego pięknie urządzonym mieszkaniu, gramofon działał sobie cicho w tle. Noc była na tyle ciepła, by delektować się fenomenalnie przyrządzonym łososiem przy otwartych oknach. Raymond wgryzł się w różowe mięso, przez chwilę rozkoszował się jego smakiem, po czym wzniósł swój kieliszek.

— Jak się po niemiecku mówi „na zdrowie"?

— Myślę, że prosit wystarczy w twoim przypadku — zaśmiał się Meier i stuknęli się kieliszkami.

— Dobre wino. 

— Włoskie. Przed wojną miałem całą piwniczkę dobrych trunków. Profesor matematyki może i nie zbijał kokosów, ale starczała na znośne życie w Kolonii.

— A jak to było kiedy... Naziści doszli do władzy? — Raymond siorbnął nieco wina, powstrzymał beknięcie i zakaszlał.

— Wszyscy byli szczęśliwi. Po prostu. Nareszcie coś się zmieniało, dostaliśmy mnóstwo obietnic, a charyzmatyczny lider, jakim był Hitler... cóż. Wielu dało się oszukać. A wielu było po prostu zdesperowanych. Nim się zorientowaliśmy, było już za późno. 

— Ach tak...? — zapytał Raymond, bardziej z kurtuazji niż prawdziwej ciekawości. W słowach Meiera znalazł pewną analogię do własnego losu. Łatwo dał się złapać w sidła Gotfryda Moore'a. Ucieczka z nich zdawała się w zasadzie niemożliwa. I na pewno nie obyłoby się bez komplikacji, gdyby spróbował się wydostać.

— Tak... Jeszcze wina? — powiedział wolno Karl, najwidoczniej zamyślił się nad swoją przeszłością.

— Tak, poproszę. 

Nim się zorientowali, poszła pierwsza butelka. Raymond uśmiechnął się w duchu. Sam wypił tylko dwa lub trzy kieliszki, potem każdy kolejny wylewał do stojącej na parapecie paprotki. Meier był coraz bardziej pijany, zaczynał lekko bełkotać, a głowa raz za razem opadała mu na ramiona. Raymond zamierzał rozbić tego człowieka do granic możliwości, co mogło otworzyć go na zwierzenia. Teraz na jego nieszczęście Niemiec znów zaczynał mówić o wojnie i okresie, gdy jego ojciec był w ruchu oporu wobec Hitlerowców.

— Pójdę do piwnicy po jeszcze jedno czerwone, co? Pasuje? — wyjąkał Karl, wskazując palcem na butelkę, a Raymond przytaknął chętnie. Teraz Karl w niczym nie przypominał elegancika; koszulę miał rozpiętą, a rude włosy w nieładzie. Po czerwonej twarzy spływał mu pot, natomiast jego monokl dyndał bezwładnie zaczepiony o ucho. 

Kiedy Raymond został sam, postanowił przeszukać regały i szafki w nadziei, że znajdzie tam jakieś dokumenty dotyczące tożsamości tajemniczego kupca na broń, jednak ciągle trafiał na napisane po angielsku lub niemiecku traktaty o zagadnieniach matematycznych i historycznych. Może i były ciekawe, ale z pewnością nie zadowolą Samuela Jerringsa. Gdy Raymond tak buszował wśród regałów, usłyszał za sobą trzask drzwi. Był to chłopak, na oko osiemnastoletni, ubrany w mundurek szkolny. Na głowie piętrzyła mu się burza rudych włosów. 

— Dobry, pan jest znajomym mojego ojca? — zapytał nastolatek bez ogródek i z nieukrywaną ciekawością. 

— Tak. Raymond, miło poznać. Pracuję z twoim tatą nad tabelkami, straszne nudy... — zaśmiał się wymuszenie, odwracając się od regału, by podać chłopakowi rękę. Był bardzo podobny do Karla, jednak oczy miał jednego koloru, niebieskie. Pewnie po matce.

— To znaczy u Wuja?

Raymond nie wiedział, co odpowiedzieć. Zawahał się i kaszlnął.

— To znaczy... Wiesz, kim jest Wuj?

— Socjalistą, jak mój tata. Znają się jakiś czas, ale nic mi nie mówi. Zawsze powtarza, że to sprawy dorosłych, ale ja w to nie wierzę. Co wy tam robicie? Co się panu stało w twarz? — Chłopak był nadzwyczaj ciekawski, co już nieco irytowało Raymonda.

— Wiesz, sporo się o Wuju mówi... różnych rzeczy. Nie masz problemu z tym, że twój tata u niego pracuje?

— Nie, mówił, że Wuj to dobry człowiek. Pan też na takiego wygląda, panie Raymondzie. Słyszałem o strzelaninie dzisiaj w mieście! Wiadomo tylko, że byli tam Żydzi i Włosi, ale mój kumpel, Tom, mówił, że widział tam Wuja! To wasza sprawka?

— Spokojnie, młody, nie szarżuj tak z pytaniami. Po pierwsze, my się tylko biliśmy, jasne? To nic złego. Zobacz, jak dostałem — zaśmiał się Raymond, wskazując na swoją twarz. — A po drugie, to spytaj się o to ojca.

— Ojciec mi nic nie mówi. Tylko tyle, że rachunki tam liczy. No ale to musi być ekscytujące, ta cała akcja, prawda? Panie Raymondzie?

— Co? No... Nie powiedziałbym. Bywa niebezpiecznie. Ty to lepiej skup się na nauce, a nie takich zabawach, dobra? Słyszałem, że wybierasz się na studia prawnicze — mruknął Raymond i oparł się o regał. Może to była jego szansa?

— Tak, jak tylko tata zarobi wystarczająco z pracy u Wuja. Teraz podobno ma jakiś pakunek do wymiany, tak? 

— Co do... Skąd o tym wiesz? — warknął podejrzliwie Raymond i postąpił kilka kroków w kierunku chłopaka, który wcale się nie przejął.

— Tata mi powiedział. 

— Powiedział ci może, kto ten pakunek odbiera? Albo co jest w środku?

— Nie, nie powiedziałem, Raymondzie. Lubię wtajemniczać swoją rodzinę, ale wszystko z głową! — zaśmiał się Karl, stawiając nową butelkę obok tej już opróżnionej.

— Z głową? Z głową! Wuj o tym wie? Co? 

— Uspokój się, proszę. Andy, weź kanapkę z lodówki i idź do swojego pokoju, dobrze? Musimy z Raymondem porozmawiać. 

Andy Meier mruknął coś pod nosem, minął Raymonda i zniknął w korytarzu.

— Możesz zrobić mi przysługę i nie mówić Gotfrydowi? Wystarczy, że ja muszę się użerać z własnym synem... 

— Wtajemniczyłeś swoją rodzinę w to, co robimy? Odbiło ci? — Raymond podniósł głos, zamachał rękami jak wiatrak. Poczuł, że traci cierpliwość do tego pijanego człowieka.

— Nie odbiło mi. Mówię mu tylko to, co niezbędne. To jest lepsze niż życie w kłamstwach, nieprawdaż? Nie ma niedopowiedzeń. Oczywiście, nie mówię mu rzeczy kluczowych, które mogą go wpędzić w kłopoty. Na przykład nazwisk.

— I myślisz, że Wujowi to wystarczy? 

— Nie musi wiedzieć, prawda? I mam nadzieję, że na tyle się znamy, byś trzymał to w tajemnicy, Raymondzie.

— Nie wiem, Karl. Ty też mógłbyś mi powiedzieć coś o człowieku, z którym mamy dobić targu. Nie byłoby to uczciwe? — Raymond doskoczył do chwiejącego się na nogach mężczyzny, podtrzymał go i pomógł mu usiąść. Wziął jego kieliszek i hojnie nalał mu wina. Karl skinął z wdzięcznością głową i wypił połowę trunku z niemal pełnego kieliszka.

— No... No dobrze, chyba masz rację, Raymondzie... Taaak... 

— Hej, trzymasz się? Karl? Nazwisko.

— Co... A, tak... To Rosjanin. Abraham Zobroniev. Odezwą się pod koniec miesiąca z propozycją miejsca spotkania. To wszystko, co wiem...

— Ej, spokojnie, Karl. Nie było tak źle, co? Warto sobie ufać... — Raymond ostrożnie wmusił w mężczyznę resztę wina z kieliszka i sam pociągnął łyk z gwinta. Nareszcie coś miał. 

Poczekał jeszcze pół godziny, aż Karl Meier zaśnie, po czym wyszedł z mieszkania. Wszedł do budki telefonicznej i wybrał odpowiedni numer. Pół godziny później przed Raymondem zaparkowało czarne jak noc auto. Od strony kierowcy wysiadł jakiś mężczyzna w skórzanej kurtce, którego Raymond początkowo nie rozpoznał. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niego, że to Barry Crevik. Agent FBI otworzył drzwi pasażera i poczekał, aż Raymond wsiądzie do środka. Gibney usadowił się na fotelu i spojrzał na pozostawioną na desce rozdzielczej kartkę z pytaniem: „Masz coś dla nas?".

— Tak się składa, że mam. — Raymond uśmiechnął się, a Crevik także uniósł kąciki ust. Zwolnił hamulec ręczny i auto powoli potoczyło się kilka przecznic dalej, do jakiejś kawiarni czynnej do późnych godzin nocnych.

W środku, przy stoliku, czekała na niego już Lisa Burnes w ciemnoróżowym żakiecie. Crevik minął ją i wszedł do toalety na końcu korytarza. Raymond podszedł wolno do agentki, która właśnie dosypywała cukru do swojej filiżanki.

— Pije pan coś, panie Gibney?

— Nie, podziękuję. Chcę mieć to za sobą. 

— Co się panu stało? — zapytała zaniepokojona kobieta i przyjrzała się Raymondowi dokładniej. — Boli?

— Przeżyję. Biłem się — mruknął Raymond, wskazując na posiniaczoną twarz.

— Bił się pan z Żydami, jak myślę? Ma pan coś wspólnego ze śmiercią niejakiego... Benroya Sachera? Nie żyje.

— Nie, to nie ja. Wuj go zastrzelił. Choć oficjalnie wygląda to na porachunki z Włochami.

— No właśnie... Ale nieważne, nie po to tu jesteśmy. Więc czego udało się panu dowiedzieć? 

— A mogę... mieć prośbę? Sekret za sekret.

— Przepraszam? — Kobieta zamrugała zdziwiona, odchyliła się na siedzeniu i spojrzała na rozmówcę.

— Polio. O co z nim chodzi? W pani wypadku. Pamiętam, jak Jerrings na panią spojrzał. I jak się pani przeraziła. Nie chcę, by spotkało to moją siostrę, rozumie pani? Ja z wami współpracuję. Czy kawałek historii nie byłby dobrą zapłatą za ryzykowanie życia?

Lisa Burnes siedziała chwilę w milczeniu. Wzięła łyk kawy i oblizała wargi ze zdenerwowania.

— Najpierw pan, Gibney.

— Dobrze. Wuj chce kupić jakąś broń od Abrahama Zobronieva. Nie wiem jeszcze, jaką i gdzie, ale będę w grupie, która dokona wymiany. Pod koniec miesiąca dostanę szczegóły. A to znaczy, że wy też. Wuj mówił, że sprzeda broń dalej, gdzieś na Karaibach.

— Ach tak... No dobrze. Potwierdza się to, co podejrzewaliśmy. Karaiby mówisz... Dobrze, zbadamy to głębiej. 

— Opowie mi teraz pani o...

— Nie, teraz nie. Najpierw idź do łazienki. Umyj ręce.

— Słucham?

— No już, panie Gibney. Proszę umyć ręce.

Zdziwiony Raymond wstał i ruszył do łazienki. Białe światło padało na błękitne kafelki, którymi wyłożone były ściany i podłoga, jedna ze świetlówek mrugała nieregularnie, mącąc spokój. Po wejściu drzwi od razu się za nim zatrzasnęły, szczęknął klucz. Kiedy Raymond się obrócił, zobaczył opartego o nie Barry'ego Crevika, który uśmiechnął się szelmowsko. Wskazał na zamkniętą kabinę. Raymond podszedł do niej i zapukał niepewnie.

— Wejść! — Rozległ się głos Samuela Jerringsa, a Raymond zadrżał. Obejrzał się jeszcze raz na Crevika, który kiwnął zachęcająco głową, więc Raymond pchnął drzwi. Na sedesowej klapie siedział Jerrings z plikiem papierów w jednej ręce i piórem w drugiej. Jak się okazało, były to krzyżówki z New York Timesa. 

— Trochę dziwne miejsce na spotkanie.

— Daj spokój, Raymondzie. No, co dla mnie masz? 

— Powiedziałem już waszej partnerce...

— Partnerce? Za przeproszeniem, żarty sobie robisz. Pierdolisz, jak to młodzi gadają. Dobre sobie... Powiedzmy, że mamy pewnie zaszłości z agentką Burnes. Po prostu powiedz mi to samo co jej. Takie to trudne?

— Nie...

— No to zamieniam się w słuch. — Jerrings zwinął krzyżówki i wcisnął je do aktówki. Kabina była tak ciasna, że kolana Jerringsa i Raymonda się stykały, co budziło w Gibneyu jeszcze większy dyskomfort. Agent FBI nie miał na sobie swojego charakterystycznego płaszcza ani kapelusza, tego dnia nosił jedynie białą koszulę i luźno zawiązany czarny krawat, a jego okulary jak zwykle były brudne. Raymond powtórzył mu to samo, co powiedział przed chwilą Lisie Burnes. Jerrings pokiwał głową, a kiedy Raymond skończył mówić, agent wstał i wypchnął Raymonda z kabiny.

— Dziękuję ci, Raymondzie, za pomoc. Zadzwoń, kiedy będziesz miał lokalizację. My tymczasem przyjrzymy się tym Karaibom. A jeszcze nim się rozstaniemy... — Jerrings podniósł palec wskazujący, jakby sobie coś nagle przypomniał, obrócił się do Raymonda i tknął go w pierś — niezła walka. Kto by się spodziewał, że ubijesz Goliata.

— Nie zrobiłem tego sam. Pomógł mi przyjaciel.

— Tak, przyjaciel... — mruknął Jerrings i pokręcił z politowaniem głową. — Oni nie są twoimi przyjaciółmi, Raymondzie. Jeszcze wspomnisz moje słowa. Ale przynajmniej Sacher nie żyje. No i ten na wózku. Coś ci powiem w zaufaniu, Gibney... 

— Tak?

— Jesteś chorym skurwysynem. Ale jednym z lepszych, więc to w sumie komplement. Co nie, Barry? Pamiętasz, jak złapaliśmy tamtego Australijczyka? Jednego nieszczęśnika dosłownie wprasował w ziemię, taką miał siłę! Podczas licznych przesłuchań udało nam się go powiązać z wieloma przestępstwami, wtedy płakał jak dziecko. Żałosne... 

— Tak pan myśli, agencie? — spytał Raymond, trącając rękę Jerringsa, a tamten wyszczerzył zęby w psim uśmiechu.

— Tak. Tak właśnie uważam, Gibney. Barry? Co zrobiliśmy tamtemu bokserowi z Australii?

Barry Crevik wyjął notatnik i coś zapisał. Podał go Jerringsowi, który przeczytał:

— „Wyrwaliśmy mu paznokcie, połamaliśmy ręce i palce tak, że już nigdy nie wejdzie na ring. Dostał nauczkę". Też tak myślę, Barry. 

— I co, to jakaś historia z morałem? — zapytał zdezorientowany Raymond, zbliżając się do drzwi, jednak Crevik stanął mu na drodze.

— Jak pan myśli, panie Gibney?

— To był zły człowiek?

— Jeden z gorszych. Rozprowadzał opium z Chin na terenie Kalifornii. Wielu ludzi umarło, inni popadli w długi. Myślę, że zawieszona kariera bokserska to minimalna cena za taki występek. 

— Poszedł siedzieć czy go puściliście? A może został kretem jak ja? — Raymond zaśmiał się pusto i odkręcił kurek, by obmyć zimną wodą twarz i kark.

— Popełnił samobójstwo. To znaczy, nie bez pomocy. Nie był w stanie nawet pociągnąć za spust, dlatego osobiście mnie o to poprosił — zaśmiał się Jerrings, klepiąc Barry'ego w ramię, na co tamten otworzył usta w niemym geście zadowolenia.

— I mam w to uwierzyć? — Raymond spojrzał spode łba na agentów, którzy przestali się śmiać. Jerrings podał Crevikowi aktówkę, cmoknął i podszedł do Raymonda posuwistym krokiem. 

— Każdy wierzy w to, w co chce, Raymondzie. Ten Australijczyk stracił wszystko, co było jego życiem, czyli wolność i sport. To takie małe przypomnienie, że każdego można złamać, jeśli ma się odpowiednie instrumenty nacisku. Radzę ci zadzwonić do swojego kolegi O'Neila. Może mieć dla ciebie ciekawe informacje na temat twojej matki. 

— Co się... Co się stało...? — wyszeptał Raymond i zbladł. Prawą ręką poszukał za sobą umywalki, by oprzeć się o jej krawędź.

— Nic groźnego, na szczęście. Była na spacerze i straciła poczucie orientacji. Nagle nie wiedziała, kim i gdzie jest. Spadła ze wzgórza, swoją drogą niedaleko miejsca, gdzie jej syn zakopał ciało Luki Mazzianiego. Nasi ludzie byli w okolicy i udzielili odpowiedniej pomocy medycznej. O'Neil będzie wiedzieć więcej. 

— Ja... dziękuję...

— Nie dziękuj, tylko dzwoń do O'Neila. Mówiłem, że jesteś dla nas ważny. Twoja rodzina również. Dbamy o siebie nawzajem. I, proszę Raymondzie, by tak zostało. Do zobaczenia. Odezwij się w sprawie Zabronieva. Chodź, Barry — rzekł Jerrings i wyszedł z łazienki, a jego milczący partner poszedł jego śladem. Raymond stał jeszcze chwilę oparty o umywalkę, nie mając pojęcia, co ze sobą zrobić. 

Nagle wypadł z knajpy i wbiegł do najbliższej budki telefonicznej. Drżącą ręką wybrał numer Adama i czekał.

— Halo... A-Adam?

— A, to ty. Przeszło ci już?

— Co... Co z mamą? Co z moją matką?!

— Uspokój się! Co ma być?! Nic. Wszystko w porządku.

— Ale... wypadek... Nie jest połamana? Las... — Myśli tratowały mu umysł, zaczął ciężko dyszeć. 

— Co ty pieprzysz? Ogarnij się! Nic jej nie jest! Nie wiem, co tam w tym Nowym Jorku macie za imprezy, ale ci nie służą! Najpierw kłótnia o Jess, a teraz... Co się z tobą dzieje, Raymond?!

— Ja... przepraszam... Czyli nic jej nie jest?

— Nie, ręka zrasta się dobrze. Tylko żałuje, że zabroniłeś jej pracować w warsztacie.

— Kurwa, Adam, mówię o mojej matce! 

— Twoja matka ma się dobrze, nie ma za co! To o Jess powinieneś się martwić. Jest w złym stanie, jak to się mówi... psychiatrycznym? Jakoś tak. Z głową w sensie. Od czasu jak...

— A, no tak... Dobra to... cholera. Poniosło mnie wtedy. Wybacz, jestem poddenerwowany życiem w tym mieście... Bywa tu różnie. 

— Domyślam się — westchnął Adam O'Neil po drugiej stronie linii. — Zadzwoń do swojej mamy, Jess pewnie jeszcze nie śpi. Porozmawiacie.

— Dobrze. A, Adam? Wysłałem wam pieniądze, powinny niedługo dojść.

— Dzięki ci bardzo. Czyli rozumiem, że Jess może wrócić do pracy?

— Jeśli czuje się na siłach... to tak, zgadzam się.

— Dzięki, stary. Musimy się spotkać na jakieś piwo... 

— Tak, trzeba się jakoś umówić. Okej, to dzwonię do mamy. Trzymaj się.

— No, cześć! — powiedział Adam O'Neil, po czym się rozłączył. Raymond drżącą ręką wybrał numer do mieszkania Callaya. Cholera, do jego mieszkania! Do mieszkania Raymonda Gibneya! Schorowana kobieta odebrała po jakiś dwudziestu sekundach:

— Halo? — Jej głos był zmęczony, pewnie ją obudził. Gibney westchnął, przełknął ślinę i uśmiechnął się słabo.

— Hej, mamo. Jak się masz? Ford dalej cię męczy tabletkami?

— Och, daj spokój, synku! Mam dosyć tego człowieka! Nie możemy z niego zrezygnować? Ile można się leczyć, co? Ojciec zawsze mówił... — Matka Raymonda już zaczynała swój słowotok, co wręcz uradowało jej syna. Była zdrowa. To znaczy... Nic jej się nie stało. Na wszelki wypadek postanowił zapytać:

— Mamo, nie miałaś żadnego wypadku? Żadnych utrat przytomności?

— Nie, nie, wszystko dobrze. Pan Ford też o to ciągle wypytuje, nie daje mi spokoju! 

— A czy... ktoś wam się nie naprzykrzał? Żadni nieznajomi ludzie? 

— Słyszałeś, synku, co się w tej dzikiej Korei dzieje? Ilu naszych tam walczy z tymi potworami? To straszne... 

— Tak, mamo, słyszałem! Odpowiesz mi na pytanie? Ktoś z wami rozmawiał? — Raymond westchnął ciężko i postukał w szybkę budki. Nagle usłyszał pukanie tuż za sobą, przerażony podskoczył i spojrzał w tym kierunku. Zobaczył Lisę Burnes, która poprawiała swoje blond włosy. 

— Nie, żadni panowie do nas nie pukali, ale dam ci Jess... Jess! Chodź! Raymond! To Raymond, twój brat! — krzyknęła Carolina Miller-Gibney po swojej stronie linii. Raymond pośród trzasków rozpoznał szybkie kroki swojej siostry, która chwilę później przyłożyła ucho do słuchawki.

— Hej, Ray... dalej się gniewasz? — zapytała cicho i z pewnym przestrachem dziewczynka. Raymondowi skręciły się wnętrzności.

— Nie, nie jestem zły. Powiedziałem już Adamowi, że jeśli czujesz się lepiej, to możesz tam wrócić. Jeśli tylko nie zaniedbasz nauki, tak? Adam pomaga ci w lekcjach?

— Tak, a poza tym chodzę do koleżanek, razem możemy zrobić zadania o wiele szybciej! — zachichotała dumna z siebie Jessica, a Raymond zawtórował jej krótkim śmiechem.

— To dobrze... A powiedz mi, nikt do was nie zagląda?

— O co ci chodzi? W sensie poczta?

— Nie, nie... ludzie w garniturach, albo po prostu nieznajomi. Nikt do was nie puka? 

— Nie. A co się stało, coś zrobiłeś? Czy to nasza wina? — zapytała przejęta dziewczynka, po czym dodała: — Kiedy przyjedziesz? Pusto tu bez ciebie... 

— Nie, nic się nie stało. Tak naprawdę to... wszystko dobrze. Nowy Jork to piękne miasto, spodobałoby ci się. Kiedyś tu zamieszkasz, obiecuję. Wy wszyscy tu zamieszkacie. Kiedy już odłożę trochę grosza i będę mógł znaleźć coś swojego... 

— A Claudia? Dalej się kochacie?

— My... Tak, nadal.

— To super! Nie mogę się doczekać, aż was zobaczę! Mama też!

— Wierzę, mała, wierzę... Na razie załatwię trochę spraw, ale potem... wszyscy będziemy szczęśliwi. Masz to jak w banku. Teraz idź spać, co? Późno już. Opiekuj się mamą, a gdyby coś się działo, dzwońcie. Jasne?

— Jasne, braciszku! Pa, kochamy cię! — pisnęła Jessica i rzuciła słuchawkę na widełki. Raymond postąpił tak samo ze swoją i wyszedł na zewnątrz.

— Jak tam, Gibney? Wszystko w porządku?

— Tak, agentko. Poza tym, że śledzicie moją rodzinę i nie mogę się czuć spokojnie!

— O ile się nie mylę, to była część umowy. — Burnes wzruszyła ramionami i wyciągnęła z kieszeni paczkę papierosów. Spojrzała pytająco na Raymonda, który kiwnął głową i rozpiął marynarkę, by wyjąć zapalniczkę. Zapalił najpierw jej papieros, potem swój. Zaciągnął się i spojrzał na granatowe nocne niebo.

— Oszukał mnie. Mówił, że mama miała wypadek. A to było kłamstwo — szepnął Raymond i strzepnął popiół na chodnik.

— Domyślam się, że mówisz o Jerringsie, bo Crevik... zresztą wiesz. Tak, to w jego stylu, pokazać dominację... znam to dobrze. On lubi historie. Jedne są zmyślone, inne prawdziwe, a jeszcze inne... pół na pół. To są właśnie jego metody. Strach i dominacja. Ja preferuję... nieco inne. Dlatego tak się nie cierpimy — zaśmiała się krótko kobieta i włożyła papierosa między wargi, by chwilę później wypuścić chmurkę dymu w powietrze.

— Powie mi pani teraz? O tym polio?

— Powiem. Ja dotrzymuję umów, podobnie jak CIA. Moja siostra zachorowała na polio. W końcu nie była w stanie nawet oddychać. Razem z rodzicami patrzyłam, jak dusi się na naszych oczach... 

— I... umarła? — spytał Gibney ze współczuciem i wypuścił smużkę dymu przez uchylone wargi.

— Tak, umarła. A Jerrings doskonale wie, jak docinkami sprawić ból. To jego specjalność. A ta rana nigdy się nie zagoiła.

— Też mam takie rany... Mój brat i... tata. Już ich nigdy nie zobaczę. Ale chyba trzeba żyć dalej, prawda? Czy jeśli poślę Wuja za kratki, będziemy kwita? Przestaniecie nękać mnie i moją rodzinę?

— Ja na pewno. Co do FBI... to zapytaj Crevika.

— Bardzo śmieszne, od razu poproszę go o referat dotyczący wszystkich śledczych z FBI — mruknął Raymond, a w odpowiedzi usłyszał krótki śmiech Lisy, która rzuciła papierosa na chodnik, wtarła obcasem w podłoże i odwróciła się w stronę Raymonda.

— Zabawny jesteś, panie Gibney. Szkoda, że poznajemy się w takich okolicznościach. 

— Czemu? Czemu szkoda? Hej! Proszę zaczekać! — zawołał Raymond, gdy kobieta oddalała się w tylko sobie znanym kierunku chichocząc pod nosem.

*

22 maja 1974 roku.

— Hmmm... Alison Jones. Widziałem ją na kilku zdjęciach z Vernonsem. Naprawdę się kochali. Przy niej w istocie był szczęśliwy. Powiedział ci, jak umarła? W Central Parku? — zapytał Dyrektor, przeciągając się w fotelu.

— Lata później. Smutna historia... — mruknął Raymond i postukał palcem w mikrofon dyktafonu by upewnić się, że wszystko jest nagrywane.

— Tak... Interesuje cię, co teraz robi?

— Ta kobieta? 

— Och nie, ona jest w grobie. Chodziło mi o Vernonsa! Przecież dawno się nie widzieliście! Ile lat?

— To był 1962 rok... czyli całe dwanaście lat. Ciekawe, czy zapuścił brodę, jak zapowiadał. — Raymond uśmiechnął się pod nosem, przeczesując palcami długie kosmyki włosów. Kiedyś ich końcówki były lekko kręcone, jednak z wiekiem zaczęły się rozciągać, tracąc na sprężystości. Taki urok starzenia się. Nie był już beztroskim młodzieńcem rządzącym dystrybucją broni na Wschodnim Wybrzeżu. Teraz miał czterdzieści trzy lata. I wiedział, że już nigdy nie zobaczy słońca, a przynajmniej nie bez zgody policji.

— Nie, brody nie zapuścił. Ale ostatnie znane plotki, te sprzed czterech lat, głoszą, że zaszył się gdzieś w Bloku Wschodnim. Ostatnią znaną lokalizacją jest Czechosłowacja, widział go tam podwójny agent KGB, który pracował dla CIA. Gdy tylko się pojawił na widoku, jego mieszkanie zostało wysadzone w powietrze. Z nim w środku. Tak przynajmniej mówią świadkowie i CIA.

— Ufać rządowym agentom? Ja się na tym już przejechałem, więcej niż raz. Ale jeśli to prawda... to nie przyszły pomóc mu zielone ludziki z kosmosu, w które tak usilnie wierzył. Żałosne — zaśmiał się Gibney i zaciągnął się papierosem, którego podał mu Dyrektor. 

— Od LSD odpierdala, kolego. Syn mojego kuzyna brał to gówno gdzieś w Kalifornii, z hipisami, jebane brudasy... Całe to pierdolenie o „pokoju", seksie, Wietnamie... szkoda gadać. I te fryzury... Widziałeś je, Listonoszu?

— Tak, widziałem. Zapuszczony byłem podobnie, kiedy spędziłem miesiąc w dżungli... 

— Tak? Co jadłeś? — Dyrektor podał Raymondowi kolejny plik kartek, bo poprzedni już się skończył.

— Dojdziemy do tego, sir, spokojnie. Nie ma co się śpieszyć.

— Ach, no tak, zapomniałem, że jeden z nas ma zostać stracony. Nieoficjalnie, oczywiście. Bo media już dawno uznały, że udusiłeś się w tamtej kopalni. Wielu amatorów chodzi tam szukać resztek twojego skarbu, jak jakiegoś Graala...

— Czyli jednak coś po mnie zostało. Legenda — prychnął Raymond, a Dyrektor przytaknął. 

— Ale czy warto być legendą dla garstki szaleńców, Gibney? Myślisz, że ktoś wyda te twoje wypociny? Że gazety je opublikują? To poleci do archiwów, i tam też zgnije w najdalszych odmętach metalowych szafek. Zupełnie jak trup gnije w grobie...

— Tak... Czyli teoria o powolnym zakopywaniu mnie żywcem trochę się sprawdza. Zarówno ja, jak i moje wspomnienia zginą pod grubą warstwą ignorancji i zapomnienia. Nie takiej śmierci się spodziewałem.

— Ale na taką zasługujesz, Listonoszu. Swoją drogą, wyłowiliśmy tamte betonowe buty. Wiesz, po tym biedaku, co przeleciał twoją laskę. Niezła śmierć. Egzekucja wręcz.

— To nie było nic osobistego. Po prostu... dla zasady. 

— Kiedy zapomną mi dać keczup w knajpie, to zastrzelę kelnerkę. I też powiem, że to nic osobistego — zaśmiał się Dyrektor i przejął od Raymonda papierosa, wskazując równocześnie na kartkę. — Pisz, pisz, Raymond. A swoją drogą, całkiem nieźle wyglądasz jak na kilka lat w celi bez okien. Tylko trochę blady jesteś.

— Wyglądam teraz jak trup. Dziwi się pan? — Raymond popukał się czubkiem pióra w czoło i odsunął na krześle.

— Ani, kurwa, trochę, Gibney. Dlatego wysłałem zapytanie do „góry". Wiesz, co mam na myśli...

— Tak, chyba tak...

— Chcesz zobaczyć słońce, Listonoszu?

— C-co? Ale... mogę? — Raymond nie mógł uwierzyć własnym uszom. Tak dawno nie widział słońca ani nieba, nie wspominając już o ptakach...

— Oczywiście pod pewnymi warunkami. Wzmożona ochrona, do tego będziesz pisał. No i opowiesz mi dokładnie ze szczegółami, co się, do cholery, stało w Utah. Zgoda?

— Zgoda.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro