Pożegnaj się z domem, 31 grudnia 1952 roku

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Mimo że Raymond nie chciał tego przed sobą przyznać, morderstwo Luki Mazzianiego było dla niego korzystne finansowo. Za ryzykowanie życiem w gabinecie Rogera Johnsona razem z Brianem dostali ledwie osiemset dolarów, co przy czterech i pół tysiącu które przypadły Raymondowi za zakopanie jednego ciała wyglądało jak żart. Teraz, razem z całymi oszczędnościami swojego życia, Raymond posiadał prawie sześć tysięcy dolarów, którymi jednak nie mógł rozporządzać na prawo i lewo. To niestety były te nieprzyjemne strony trzymania się pozorów - potrzeba pozostania w cieniu. Nie mógł się przecież wychylać z taką gotówką. Mimo wszystko zdołał użyczyć kilkaset dolców Adamowi, któremu wiodło się fenomenalnie. Przyjaciel Listonosza zaczął zatrudniać pracowników zajmujących się administracją oraz naprawą najpopularniejszych modeli samochodów. Czasem zdarzyły się jakieś perełki, co O'Neil chętnie wykorzystywał by zdobyć uwagę bogatych potencjalnych klientów. Raymond widział, jak jego kumpel czerpie przyjemność z zarządzania małym biznesem, już nie tylko na skalę miasteczka, ale i okolicznych miejscowości. To zapewniło Jessice Gibney dodatkowe pieniądze za pracę w weekendy. Wszystko wychodziło na prostą, matka powoli stawała na nogi i coraz mniej siedziała przed telewizją, Jess i Adam pracowali nad dobrze prosperującym warsztatem, a Raymond Gibney? Żył własnym życiem, chodził na pocztę i roznosił listy. Po śmierci Rogera Johnsona to miejsce pracy przykrył mroczny cień biurokracji i terroru. Człowiek, który wszedł na miejsce Wesołego Rogera trzymał wszystko w ryzach. Po prawdzie to Raymond nie wiedział nawet jak się ów jegomość wystawiony przez Hectora Johnsona nazywał, i mało go to w sumie obchodziło. Liczyło się dla Gibneya to, że praca była idealną przykrywką dla prania brudnych pieniędzy, które zlewały się z państwową wypłatą. Co do samej głowy rodziny Johnsonów, to Hector był okrutnie wzburzony. Utratę syna prawie przypłacił zawałem. Od razu zapowiedział nagrodę dla tych, którzy złapią poszukiwanych rzezimieszków odpowiedzialnych za bestialskie czyny oraz dewastację fasady mienia publicznego. Zresztą założył w tej sprawie fundusz, na który sam wpłacił niemałą kwotę. Raymond może i nie znał dobrze Hectora Johnsona, przeczuwał jednak że ojcowska miłość do syna była wyłącznie na pokaz. Ich relacja nie mogła opierać się na miłości, bo czy dobry ojciec wykorzystuje popularność syna by sprowadzać do swojej posiadłości prostytutki i wysokiej jakości narkotyki? A czy dobry syn żeruje na pozycji społecznej ojca, by dostawać coraz to lukratywniejsze stanowiska i zawiązywać szemrane znajomości? Gibney znał na te pytania odpowiedzi. Ale czy Ty je znasz?

Młodzieniec zerknął na zegarek. Był początek września, godzina czwarta po południu. Pomyślał, że to odpowiednia pora na wizytę. Poprawił kołnierz koszuli w paski i powachlował się słomkowym kapeluszem, który zakupił na pchlim targu za grosze. Mimo wszystko słońce czasem było jeszcze w stanie przypiec, a taki kapelusz był na to idealnym remedium. Raymond wziął głęboki oddech i zapukał do drzwi tak starych, że mógł dojrzeć przez korytarze popękanej farby jej wcześniejsze iteracje. Początkowo drewno było ciemnobrązowe, potem zostało pomalowane na bordowo by znów zmienić kolory, na zielony oraz na niebieski. Najmłodsza warstwa była koloru pomarańczy, takiej co zbyt długo leżała w misce z owocami na słońcu. Jednak nie tylko te drzwi się tu wyróżniały. Można powiedzieć, że w niczym nie były oryginalne w tej części Meredith Hills, na ponurym osiedlu robotniczym na zachodzie miasteczka. Raymond stał tam kilka miesięcy temu, kiedy jeszcze piekło letnie słońce i można było oglądać zielone liście na drzewach. Po minucie usilnego pukania, wielowarstwowe drzwi się otworzyły i stanęła w nich przysadzista, czarna kobieta z burzą siwych włosów, sterczących na wszystkie strony świata. Ogromny biust chowała pod zbyt małą koszulą nocną z wyszytymi różami, która była napięta na każdym szwie grożąc pęknięciem na pół. Raymond się nieco zdziwił, nie było jeszcze nawet wieczoru, toteż nie była to nawet pora bliska zakładania takich ubrań, jednak odpuścił. Ta kobieta straciła ostatnio męża, wysadzonego w powietrze granatem przez gang terroryzujący okolicę. Przez Czerwone Kapelusze.

- Pani Bolley. - Raymond wychylił się zza ściskanego w rękach bukietu owiniętego czerwoną wstążką. Były tam głównie holenderskie tulipany, choć dwa razy przewinęły się też jakieś dekoracyjne gałązki. Choć należy uczciwie przyznać, że Gibney za grosz nie znał się na kwiatowych kompozycjach, choć bardzo się starał. Nie szczędził na ten bukiet pieniędzy, chciał by był okazały i radosny. Być może mógł jeszcze wywołać uśmiech na twarzy jego rozmówczyni. Chłopak miał na to cichą nadzieję.

- Słucham? O co chodzi? - zapytała kobieta, której oczy wyglądały jak dwie piłeczki tenisowe, takie były obrzmiałe i spuchnięte od częstego płaczu. Powieki były ciemne, jeszcze ciemniejsze niż brązowa skóra, więc wyglądały jakby ktoś przejechał po nich węglem. Zresztą całości obrazu wdowy dopełniał spływający kaskadami wraz ze łzami makijaż, który znikał gdzieś pod fałdami policzków.

- Nazywam się Gibney, chciałem złożyć w imieniu moim i moich kolegów z poczty wyrazy współczucia i kondolencje. Gabriel odwalał bardzo ważny kawał roboty, to straszne, co się stało.

- Bardzo dziękuję, e, panie Ginney. Proszę wejść, mam jeszcze trochę ciasta, pozostałość po stypie... Boże!

- Rozumiem, proszę się nie krępować, podziękuję za ciasto. - Raymond uśmiechnął się lekko wchodząc do skromnie urządzonego pokoju głównego, który tak bardzo przypominał mu jego stare mieszkanie, gdzie musieli się wszyscy gnieździć. On, Adrian, mama, Jess i ojciec. To były straszne czasy. Teraz Raymond posiadał własne mieszkanie z telewizją i radiem. Mimo to nie zapominał o swoich korzeniach. Domyślał się, że ta rodzina ze względu zarówno na swoje pochodzenie jak i przez zarobki czarnego woźnego na poczcie musiała przechodzić przez piekło każdej zimy. Pod tym względem Raymond mógł uważać się za szczęśliwca. Święta z pełną rodziną, ciepłe jedzenie, świąteczna audycja w radiu oraz prezenty. Mieli nawet drzewko choinkowe z bombkami. Adrian zawsze śmiał się, że Święty Mikołaj nie wepchnie swojego tłustego dupska przez kaloryfer, jako że nie posiadali kominka. Zazwyczaj doprowadzał tym małego Raymonda do płaczu, co sprowadzało na jego starszego brata karcące spojrzenie ojca. Raymond za to dostawał dodatkowy kawałek ciasta czekoladowego na otarcie łez. Mimo wszystko domek państwa Bolley lepsze dni miał już za sobą, o ile kiedykolwiek je miał. Odpadająca tapeta w niebieskie grochy ziała gołymi czeluściami ścian, w których najpewniej gnieździły się wszelkiej maści robaki i pająki. Na zakurzonych półkach ustawionych jedna nad drugą naprzeciw wejścia spoczywały kolorowe magazyny dla kobiet, Raymond nawet nie zadał sobie trudu by przyjrzeć się okładkom. To była jedyna forma lektury dostępna w tym domostwie, żadnej książki, radia, ani tym bardziej telewizji. Jedynie gazety, na których prenumeratę pewnie szła sporą część oszczędności. Choć z tego co zaobserwował Raymond, ostatnia z nich przyszła przed dwoma miesiącami. Pewnie wraz ze śmiercią Gabriela Bolley'a, umarła też prenumerata.

- Proszę siadać, mam tyle pytań o mojego... męża... herbaty? - zapytała pani Bolley rozkładając ręce w zapraszającym geście, choć bardziej wyglądało to na gest rezygnacji, jakby już zgadzała się na wszystko bez cienia woli. Zupełnie jakby było jej już wszystko jedno.

- Niech będzie, dziękuję. Kwiaty wstawię do wazonu, dobrze? - Raymond już chciał pójść poszukać jakiegoś naczynia wazonopodobnego, jednak w połowie drogi do malutkiej kuchni kobieta zastąpiła mu drogę, jak Goliat Dawidowi.

- Nie kochaniutki, kwiaty dasz mnie, ja je przytnę i wstawię. Mój Gabriel tak je kochał, prawie tak mocno jak mnie - powiedziała stanowczo biuściasta kobieta niemal wyrywając bukiecik z rąk chłopaka, który zrezygnowany siadł na starej kanapie bez poduszek, także sprężyny wbiły mu się w tyłek i plecy. Pokręcił się trochę by jakoś przystosować się do niewygody, jednak było to niemożliwe. Postanowił przeczekać ból.

- Więc, co to za pytania? - zapytał przymilnie Gibney, kiedy pani Bolley postawiła przed nim obtłuczoną filiżankę pełną czegoś, co od biedy mogło ujść za herbatę. Choć smakowało jak szczyny. Jednak z grzeczności Raymond trzymał gębę na kłódkę i przełknął brunatny napój przez ściśnięte gardło.

- Czy to prawda, że mój mąż był z nimi? - a widząc, że Raymond mruga zdezorientowany oczyma, dodała - W sensie z tą bandą.

- A czemu tak pani sądzi?

- Bo... ktoś musiał otworzyć im wejście, drzwi! A mój mąż znał tam każdy zakamarek, jak własną kieszeń. Ludzie plotkują, że trzymam w piwnicy złoto i pieniądze zrabowane uczciwym ludziom!

- A to, że pani mąż umarł? Niczego nie zmienia? Przecież to bez sensu! Nie mógł być ich partnerem, skoro go tak potraktowali... Chyba że...

- Słucham? - kobieta nadstawiła uszu wylękniona. Czekała z bijącym sercem na teorię swojego gościa, który pocierał w zamyśleniu brodę.

- Chyba że po prostu go wykorzystali. W sensie dali mu jakieś ochłapy, grosze, a następnie wzięli jako zakładnika...

- Oskarża go pan? Pan? - zdziwiła się kobieta, a jej biust zafalował kiedy wzięła parę głębokich wdechów i wstała, a Raymond protekcjonalnie podniósł ręce i wcisnął się w sprężyny na tyle na ile był w stanie, jak żółw w za małą skorupę.

- Nie nie, tylko wyobrażam sobie, co myślą sobie różni ludzie, to znaczy... Czemu nie lubią ani pani, ani pani męża... Ja tu nic nie insynuuję...

- Czego pan nie robi? Proszę się wynosić i nie wracać! Następny! Pewnie też będzie pan szukał tu klejnotów i pieniędzy, tak? Proszę sobie wziąć zastawę! I cały dorobek mojego życia! Wy tylko oskarżacie, nie macie dowodów! Powiedz pan to reszcie hien, które przyjdą w poszukiwaniu skarbów! Nic mi nie zostało! Teraz, wynoś się, panie Gibney! Żebym tu pana więcej nie widziała - zaszlochała kobieta, a łzy popłynęły jej strugami, kiedy wypychała skruszonego Raymonda za drzwi. Raymond westchnął i otarł pot z czoła. Nie chciał, by tak to się skończyło. Żeby ludzie przychodzili i nękali tę biedna kobietę. To nie było fair. Z drugiej strony, potrzebowali kozła ofiarnego. Nawet jeśli miał za niego robić martwy woźny i wdowa po nim. Raymond wyciągnął anonimową kopertę, jeszcze raz przeliczył banknoty. Dwudziestki, kilka dziesiątek. Razem było tam około trzystu dolarów. Raymond nie czuł się dobrze wyceniając życie niewinnego człowieka na dolary, jednak co miał zrobić? Ta kobieta przez długi czas się nie pozbiera, w czym nie pomogą pewnie odwiedziny ciekawskich mieszkańców i reporterów z gazety. To było jedyne, co Raymond mógł zrobić. Wcisnął kopertę do skrzynki pocztowej i wrócił do siebie. Od tamtej chwili minęło kilka tygodni, a Raymond kompletnie zapomniałem o całej sprawie. To znaczy próbował zapomnieć, z pomocą przychodziły mu leki nasenne, alkohol oraz długie spacery po nocy. Często zabierał na nie swoją dziewczynę, z czego był w pewnym sensie dumny. Miał dziewczynę, kogoś kto się o niego troszczył, oczywiście poza jego bliskimi. Chodziło mu o to, że była kimś z zewnątrz, kimś kto okazał mu takie uczucia jakich potrzebował. Pokochał go takiego, jakim był. Nie raz dostawał kosza w szkole, żadna z dziewczyn nie chciała się z nim umówić... Poza jedną, która i tak potem złamała mu serce. A chłopak który przyprawił Raymondowi rogi zadowolił się jego ręką. Gibney wspomniał potyczkę na przyjęciu u Johnsona i zaśmiał się złowieszczo. Pokazał, kto tu rządzi.

Pewnego wieczora Claudia go zaskoczyła i zaprosiła do siebie. Na ogół spotykali się u niego, ale niewielki, komfortowy lufcik nad sklepem nadawał się na randkę jak każde inne miejsce. W sumie, to było to nawet romantyczne, ponieważ ledwie kilka metrów pod podłogą, w pomieszczeniu pełnym starych maszyn do pisania po raz pierwszy się pocałowali.

- Jak się czujesz? Hej, kochany? - zapytała Claudia i podała Raymondowi kubek kakao, którego ścianki rozgrzały zmarznięte dłonie Gibneya. Listonosz był pogrążony w myślach, bo do Świąt pozostały tylko dwa tygodnie, a on nie miał jeszcze żadnego prezentu dla swojej dziewczyny. Z jego bliskimi sprawa była prosta, matka dostanie parę rękawiczek i szalik, Adam zadowoli się jakimś lepszym alkoholem a Jessica będzie skakała z radości na widok kredek oraz zeszytu. Brian... Tutaj Raymond też miał zagwostkę. W sumie mógłby podarować mu kaktusa. Tak, brzmi to dziwnie, jednak przypomniał sobie scenę, kiedy w nocy po egzekucji Luki Mazzianiego udali się razem do jego mieszkania. Chcieli zabrać pieniądze oraz upozorować ucieczkę Włocha w najodleglejsze zakątki Stanów, co wymagało oczywiście potrząśnięcia domu. Raymond zajął się drobnymi rzeczami, od których klitka położona w biedniejszej części miasta pękała w szwach. Sypialnią był chyba stary składzik, co wyjaśniałby zastawiony wszelkim badziewiem regał ciągnący się od podłogi aż po okopcony sufit. Raymond wyciągnął z korytarza podpisaną walizkę Luki i rzucił ją na łóżko, które było tylko lichym materacem z narzutą. Jak na gangstera, to Mazziani żył nadwyraz skromnie. Gibney zaczął wrzucać do wnętrza walizki podręczne bibeloty, takie jak szczoteczkę do zębów, pusty blankiet kartek, pióra do pisania, Biblię, kilka książek o tematyce kulinarnej, kilka plakatów pin-up oraz części garderoby. Nim zamknął walizę na klipsy, na samą górę sterty wcisnął śmierdzącą potem i spermą piżamę Luki, która z powodzeniem mogłaby wejść na trzynastolatka. Tymczasem Brian przeczesywał pozostałe pomieszczenia (których nie było znowu tak wiele) szukając pieniędzy. W końcu krzyknął:

- Ray, nic tu nie ma!

- Co? - odkrzyknął Raymond z sypialni ściągając rękawiczki. Zabezpieczał się na wszelki wypadek, by nie pozostawić po sobie żadnego śladu obecności.

- Mówię że... Cholera! Pieprzony kaktus! Ty... Ray? Chyba... Chyba to mamy!

- Co mamy? Pieniądze? - Raymond narzucił na siebie dżinsową kurtkę i stanął w wejściu do pokoiku o powierzchni dziesięciu metrów kwadratowych. Sądząc po radiu i starym fotelu z fioletowym obiciem, był to salon. Na podłodze walały się resztki jedzenia i puste butelki po winie. Jak na typowego Włocha przystało.

- Patrz - powiedział Brian ssąc kciuka, wskazywał na listwę przy ścianie i wybrzuszenie na podłodze w rogu pokoju - to tam. Na sto procent. Masz łom?

- Nie. A ty nie wziąłeś? - zdziwił się Raymond.

- Nie, młody, nie wziąłem. Ty miałeś to zrobić. Celowo się zatrzymaliśmy u tego twojego kumpla z warsztatu! Co ty od niego wziąłeś w takim razie? - warknął zdenerwowany Brian i spiorunował Raymonda wzrokiem.

- No, nie znalazłem łomu, ale były za to jakieś klucze i takie rzeczy... W bagażniku są. Przynieść? - zapytał Raymond, ale Brian machnął ręką.

- Olej to. Zaraz sobie poradzimy... Tu obok jest kuchnia, weź no stamtąd jakieś noże, co, towarzyszu? I jakąś chusteczkę, bo ten kaktus prawie przebił mi dłoń!

- Dobra dobra, nie umrzesz. Raczej - zaśmiał się Raymond i poszedł po wskazane rzeczy. Po wyrwaniu desek za pomocą noży oraz młotka do mięsa, oczom mężczyzn ukazała się biała torba zamykana na suwak. W środku były kupki banknotów owinięte kolorowymi wstążkami z oznaczeniami nominałów.

- Sporo tego, Brian. Jak to podzielimy?

- Jak to jak? Po równo! - zaśmiał się Vernons i klepnął Raymonda w brzuch, tak że ten się lekko skulił.

- Ta, jasne. Claudia będzie...

- Ej ej, chyba jej nie powiesz, co? - spoważniał Brian i spojrzał na Raymonda kucając przed torbą, gotowy do podziału łupu. Kaszkiet położył na podłodze obok siebie, otrzepując ją uprzednio z warstwy kurzu i paprochów. Bo co by o higienie Briana Vernonsa nie mówić, to beret był dla niego Świętym Graalem.

- Czemu nie?

- Słuchaj, Ray, może i zadowalasz ją w łóżku kiedy kochacie się na misjonarza...

- Skąd ty... Skąd wiesz?! - Raymond zbladł. Czyżby Brian ich podglądał? Wydawało się to niemożliwe, ale czy na pewno? Drzwi przecież nie zamykał, a zasłony...

- Otrząśnij się! Zgadywałem! To znaczy Claudia wspomniała mi... To znaczy domyślam się, że tak to robicie, dobra? Bo jak inaczej? - Brian zaplątał się w zeznaniach, poczerwieniał i wbił wzrok w zawartość torby, podczas gdy Raymond myślał o tym, jak na złość Brianowi następnym razem dobiorą z Claudią inną pozycję. Tak żeby go wkurzyć.

- Są inne możliwości, konserwatysto. Mamy lata pięćdziesiąte, nie szesnasty wiek! A z Claudią to sobie porozmawiam, nie martw się o to! - Obruszył się Raymond i pomógł wydobyć torbę z zagłębienia.

- No właśnie chodzi o to, żebyś z nią o tym nie gadał! Nie o seksie, tylko o tej kasie, rozumiesz? Schowaj ją, zainwestuj, ale nie paraduj z nią przed wszystkimi, tak? To bardzo ważne. A jak zapyta, skąd ją masz? Nawet ona by się domyśliła, że ma to jakiś związek z Luką.

- No dobra, a Wuj? Nie domyśli się? - zapytał Raymond przytrzymując drzwi, podczas gdy Brian narzucił na ramię torbę z pieniędzmi i bagaż Luki. Był objuczony jak wielbłąd.

- Wuja zostaw mnie, będę go wodzić za nos. Ludzie Luki szybko się znudzą naszą obecnością, szczególnie jak usłyszą że jest gdzieś na wypizdowie z ich mamoną. Wujowi coś szepnęła, tu coś wspomnę, a pogłoski będą mówiły same za siebie. Przez jakiś czas będzie szukał ducha, ale i on ma ważniejsze sprawy na głowie. Znudzi się. A my? Przeczekamy.

- No dobra, ale ile? Miesiąc? Dwa? Kiedy wy chcecie wyjechać?

- Zadajesz zbyt dużo pytań, a za mało pomagasz, Ray! Weź jedną torbę! Ręka dalej mnie boli po tej piekielnej roślinie, co za idiota trzyma w domu kaktusa! I to jeszcze w takim miejscu, żeby wbijać go sobie co chwila w rękę! Luka może i był cwanym członkiem Mafii, ale jeśli chodzi o dobór roślin, to było skończonym durniem - warknął Brian wkładając pieniądze do bagażnika. - Znalazłeś zdjęcia?

- Nie, żadnych. Patrzyłem wszędzie, kartkowałem książki, pod dywanem, za radiem, wszędzie! Nic. Nawet kibel przeszukałem - westchnął beznadziejnie Raymond i zatrzasnął bagażnik.

- Poczekaj tu. Zaraz wrócę - Brian wyciągnął z tylnego siedzenia kanister i ruszył z powrotem po schodach.

- Chory jesteś? Tu śpią inni ludzie! - syknął Raymond, ale Brian przystawił palec wskazujący do ust nakazując ciszę.

- Nikogo tu nie ma poza nami. Sprawdziłem, sąsiedzi wyjechali na wczasy. Zostawię im pod wycieraczką sto dolców, tak na wszelki wypadek gdyby oberwali rykoszetem. Ale nie będę ryzykować, że ktoś przez przypadek znajdzie te cholerne zdjęcia! Dlatego wszystko spłonie. Do gołej ziemi - zaśmiał się zimno Vernons i zniknął w budynku. Raymond usiadł na przednim siedzeniu i przyglądał się oknom w sąsiednich kamienicach. Cisza. Wszyscy albo spali, albo wyjechali. To dobrze, nikt ich nie nakryje. Kiedy jechali z powrotem w stronę domu Raymonda, za nimi jasna łuna oznaczała miejsce, gdzie kiedyś znajdowała się nora Luki Mazzianiego, teraz dogorywająca w płomieniach liżących każdy jej cal. I tak jak zapowiadał Brian, nie było co stamtąd zbierać.

Raymond wrócił myślami do lufciku z kubkiem kakao w dłoni i Claudią u boku. Cicha audycja sączyła się z radia ustawionego w kącie izby, Gibney czuł na szyi jej ciepły oddech, uśmiechnął się.

- Jak się czuję? Ach, wszystko dobrze. Naprawdę. Wpadłem na świetny pomysł.

- Taaak? Jaki? Coś związanego ze mną? - spytała filuternie Claudia biorąc kosmyk swoich rudych włosów i połaskotała młodzieńca w kark, który zesztywniał z podniecania.

- Uuummmm, tak! - jęknął cicho Raymond, rozluźnił się. Szybko przenieśli się na łóżko, gdzie to chłopak był na górnej pozycji, mając pod sobą Claudię, uśmiechającą się i czekającą na jego kolejny krok.

- Więc? Dostanę odpowiedź?

- Myślałem o Brianie.

- Ach tak? Czyli bardziej wolisz chłopców, co? Możemy go zawołać, z pewnością się tu zmieścimy - zachichotała Claudia, a po chwili już nie mogła wytrzymać i wybuchnęła śmiechem. Jej spazmy trwały około minuty, podczas której Raymond nie mógł nawet dojść do słowa. W końcu mu się udało:

- Aleś ty głupia! Pewnie że nie! O prezent mi chodziło, Claudia! Prezent! A ty swoje, tylko jedno ci w głowie...

- Ejże, nieprawda! Przecież wiesz, że potrafię docenić dobry film czy biżuterię! Nie tylko seks mi w głowie!

- Yhm, tak tak. Dobra, to chcesz wiedzieć, co mu dam? Bo się obrażę i pójdę do siebie. I przegapisz okazję, bo naprawdę mam na ciebie dzisiaj ochotę, moja droga. No, to jak będzie?

- No, mów. Miejmy to za sobą - warknęła filuternie Claudia i zmusiła Gibneya do zamiany pozycji, tak że teraz to ona była na nim. Fale jej włosów opadły na twarz Raymonda, który wolałby już z nich nie wychodzić, jednak w takim stanie ciężko się mówi.

- Kaktusa.

- Roślinę? A po co mu taki... kaktus?

- A bo ja wiem? A po co ludziom pelargonie? Dla wyglądu. Dla wspomnień? Zapachu?

- Kaktusy nie pachną. Byłam raz w Nowym Meksyku i za nic nie pachniały. Na szczęście byłam tam przed czterdziestym piątym, toteż nie załapałam się na detonację atomówki. Więc? Czemu?

- No to drogą eliminacji: wygląd.

- No, ma kolce, jest zielony. Dalej.

- Wspomnienia!

- Jakie?

- A to już wiemy tylko ja z Brianem.

- No proszę, jednak robicie coś razem poza graniem w domino! Ciekawy podarek, nie powiem. A co dla mnie?

- Dla ciebie?

- Nooo, co by nie mówić, jesteśmy razem. A czy zakochani nie dają sobie prezentów? Uprzedzając pytania, ty coś dostaniesz.

- Och, ale czy miłość to tylko prezenty? Mamy siebie! - zaśmiał się Raymond, manipulując językiem by wydobyć z ust pasemko jej włosów, które tam przed chwilą wpadło. Claudia widząc to odsunęła się nieco do tyłu i zgarnęła włosy w kucyk. Potem znów opadła na Raymonda, przyciskając piersi do jego piersi.

- No przestań! Co dostanę? Czy jeszcze nawet tego nie wiesz?

- "Nie wiem nie wiem"... Adam daje swojej Lindzie futro!

- No ale wiesz jaka jest ona i jaki jest Adam. Mało im do szczęścia potrzeba! Widziałeś jak jeśli frytki i zapijali piwem! Nie jest to może jakiś ściek, ale są... zwykli. Pospolicim A my? A ja?

- Frytki są dobre, piwo też.

- Oj wiesz o ci mi chodzi, głuptasie! Bo sobie znajdę kogoś innego! - Claudia założyła ramiona na piersi udając obrażoną, zeszła z niego.

- Ty za to w porównaniu do tej blondyny Lindy jesteś niezwykła, kochana. Coś dostaniesz, spokojnia głowa. Coś... specjalnego.

- I o to tylko proszę, Ray.

- Skoro mamy to z głowy, to co? Zabawimy się jeszcze? - zapytał Raymond z nutką nadziei w głosie, jednak miną Claudii rozwiała jego wątpliwości.

- Niestety, jutro mam prowadzić sklep. Tamta dziewczyna się pochorowała, wiesz, ta nowa. Brunetka

- Taa, kojarzę ją. Nie myśl, że mi się spodobała, bo tobie nikt nie dorówna, piękna!

- Weź już idź, bo się od tej słodyczy porzygam! - zaśmiała się Claudia i cmoknęła go w usta na pożegnanie. Tego wieczora była piękna, jak zresztą zawsze. Lekka, biała bielizna dobrze do niej pasowała, chłopaka aż żal ścisnął za gardło, że musiał już się ulatniać w takim momencie. Raymond westchnął po raz ostatni, następnie narzucił cienki granatowy płaszcz na plecy i wyszedł na ulicę, mijając po drodze nortona dominatora, czy jak go nazywała Claudia, Podróżnika. Pewnie ze względu na szmat nabitych na liczniku przejechanych mil. Zanim wrócił do siebie, zajrzał do siostry i mamy, które już spały. Gibney popatrzył na ich pogrążone we śnie twarze, myślał o tym, jak bardzo jest szczęśliwy. O tym, że nareszcie udało mu się zapewnić im to, na co zasługiwały. Jednak to uczucie prysło, kiedy tylko podszedł do drzwi wejściowych swojego mieszkania. Były uchylone, a pamiętał, że zamykał je na klucz. Pchnął je i wstąpił do ciemnej izby. Gdy znalazł się na środku dużego pokoju, światło się zapaliło. A Raymond omal nie zszedł na zawał ze zgrozy.

- Każdy ma trupa w szafie, panie Gibney. Niektórzy zamykają ją na kłódkę, ryglują drzwi, rozstawiają pułapki. Jednak nasz sztab posiada coś, czego się pan nie spodziewał. Mianowicie mamy łomy, którymi wywleczemy tego śmierdzącego trupa na światło dzienne. A twój trup ma już kilka miesięcy, nieprawdaż? A kto wie czy nie lat... Siadaj, dobrze? - Głos Samuela Jerringsa dźwięczał w głowie Raymonda dobre parę sekund, nim zdołał złożyć w gardle jakąś w miarę sensowną odpowiedź. Rozejrzał się po pokoju. Poza Jerringsem dostrzegł jeszcze kobietę z CIA i tego niemowę, Crevika.

- Co wy tu robicie? Nie powinniście łapać bandytów, którzy zniszczyli naszą pocztę? Tych, którzy nakradli pieniądze i przystawili broń do głowy pana Johnsona? Co ja mam z tym wspólnego! Jestem tylko ofiarą, co dobitnie wyjaśniłem na przesłuchaniu! - Głos załamał się Raymondowi, który stał jak słup soli i tępo patrzył się na stróżów prawa.

- Wiesz co to polio, Gibney? Pewnie że wiesz. Trąbią o tym w telewizji, gazetach, radiu, którego twoja mamusia tak chętnie słucha. A nawet pomimo państwowych wskazówek jak wychować dobrego obywatela... coś tu w waszej rodzinie nie wyszło, co? Najpierw Adrian, teraz ty... Ale wracając, polio! Paskudna sprawa, prawda panno Burnes? - Jerrings wskazał palcem w skórzanej rękawiczce na drobną kobietę w zielonkawej, ołówkowej spódnicy i krótkiej marynarce. Lisa Burnes spurpurowiała, spuściła wzrok.

- O co chodzi? - zapytał zdziwiony Raymond i chciał podejść do kobiety pod wpływem jakiegoś wewnętrznego poczucia współczucia dla niej, jednak mocny opór wyprostowanej ręki Barry'ego Crevika zatrzymał go w miejscu. Niemowa pokręcił głową i uśmiechnął się złowieszczo. Popchnął Raymonda na kanapę, sam oparł się wygodnie o kant stolika kawowego, a następnie rozpoczął pielęgnację swoich paznokci przy pomocy noża wziętego najpewniej z kuchni. Lisa nadal patrzyła zawstydzona w podłogę, a Jerrings wycelował swój palec prosto w oczy Raymonda.

- O czym mówiłem, Gibney? Pomóż mi proszę, niech wszyscy się odnajdą na właściwych torach. Nie będę pytał Barry'ego, bo to nie ma sensu. A panna Burnes najwidoczniej też straciła język w gębie. No, podrzuć mi wątek, komunisto!

- Nie jestem... - zaczął Raymond, ale Jerrings chwycił szklankę z wodą stojącą za Crevikiem i cisnął nią w ścianę obok drzwi do sypialni. Huk szkła na chwilę wybił Raymonda z rytmu przesłuchania i pozwolił zebrać myśli. Przecież nic na niego nie mieli. Bo co mogli mieć? Co mogli... mieć? Na wzmiankę o zapomnieniu języka przez agentkę Burnes Crevik zaczął coś gulgotać, chyba się śmiał trzymając się przy tym drżącą dłonią za brzuch. Ubrany był tak samo jak w dniu, kiedy go Raymond poznał. Czy stróże prawa w ogóle zmieniają ciuchy?

- "Nie jestem, nie jestem, żaden ze mnie komunista mamusiu"! Słyszałem to setki razy! Zamknij się idioto! Chcę ci pomóc! Teraz, z łaski swojej, podrzuć mi wątek! - krzyknął Jerrings, a kropelki śliny wystrzeliły mu z ust jak śrut ze strzelby.

- Mówił pan, agencie, o... polio - szepnęła Lisa, a że mówiła to cicho, to Jerrings musiał do niej podejść i się nachylić by cokolwiek usłyszeć. Kobieta się wzdrygnęła, kiedy mężczyzna o aparycji kruka niemal przyłożył ucho do jej ust.

- O właśnie! Więc, polio! Ty już coś o tym wiesz, Burnes, ale dajmy szansę panu Gibneyowi w tym pytaniu za milion dolarów! No, Raymondzie, jak się przenosi polio?

- Ja... Nie wiem. - Raymond był skołowany. O co chodziło temu szaleńcowi? I czemu FBI razem z CIA pracują z jakimś szczurem z Komisji McCarthy'ego? A nawet się go słuchają?

- To ci powiem. Na przykład przez ślinę, kaszel, tego typu sprawy. W aucie mamy zaślinione chusteczki i sporo innych wydzielin z lokalnego szpitala, gdybyś potrzebował zachęty. Przypilnujemy cię tu, podczas gdy Barry skoczy do twojej siostrzyczki i podłoży jej niegroźnie wyglądający kawałek szmaty. Co ty na to, Gibney? Czy raczej powinienem powiedzieć, Listonoszu? - warknął Samuel Jerrings podchodząc bliżej, patrząc w twarz Raymondowi, który dyszał ciężko. Zimny pot wystąpił mu na czoło, po karku przebiegły dreszcze. Wiedział, że teraz jest w głębokiej dupie. Chyba że zdarzy się cud. A że było to mało prawdopodobne, pozostawało czekać.

- Heh, to tylko moja praca, na poczcie w sensie. Tak naprawdę jestem Raymond Gibney, zwykły, szary człowiek. Nikogo nigdy nie skrzywdziłem... - zaśmiał się nerwowo Gibney, ale zamarł kiedy Jerrings rzucił w jego stronę jakiś papier. Zdjęcie. Na fotografii znajdował się sam Raymond, trzymający lufę przy skroni Rogera Johnsona. Zdjęcie wykonano z budynku po drugiej stronie ulicy, z perfekcyjnym widokiem na gabinet. A więc to znaczyło że...

- Luka... - szepnął do siebie Raymond i cały zwiotczał, ręka ze zdjęciem opadła mu bezwładnie na kolano. Jerrings uśmiechnął się triumfalnie.

- Widzisz, Gibney? Myślałeś, że możesz robić ze mnie durnia, że granie w kotka i myszkę przez tyle miesięcy ujdzie ci na sucho? Jak myślisz, co się stanie, jeśli pokażę tę zdjęcia twojej rodzinie i przyjaciołom, których w sumie nie masz dużo, ale mniejsza o to. Pomyśl o swojej pracy, będziesz skończony! Czeka cię zimna cela. Nic ci nie zostanie! Chyba, że sobie pomożemy.

- Pomożemy? Komisji? - zapytał beznamiętnie Raymond, w sumie teraz mało go cokolwiek obchodziło, a najmniej to, kto jest mózgiem całej operacji. Chciał wyrwać się z tego koszmaru, do którego wpadł przez ciąg złych decyzji i finansowej desperacji.

- Wysłało mnie tutaj FBI żebym rozpracował komunistów z rodzinnego miasta niejakiego Wuja, czyli Gotfryda Moore'a. To on jest naszym głównym celem, rozumiesz? Reszta to płotki, niestety na przestrzeni miesięcy każdy, kogo złapaliśmy, był albo idiotą bez jakiejkolwiek miarodajnej wiedzy na temat Wuja, albo zatwardziałym wyznawcą Stalina. Żadna opcja nie była nam na rękę. Aż do teraz. To, że tak długo udało ci się śmiać mi w twarz, Gibney, jest poniekąd imponujące, prawda, Barry?

Jakiś niezrozumiały pomruk doszedł od strony stolika, ale Jerrings nawet się nie odwrócił. Pewnie lata spędzone z Barrym Crevikiem w roli partnera śledczego nauczyły go tego zawiłego kodu złożonego z chrząknięć, zapisków w notatniku i kaszlnięć. Można powiedzieć, że rozumieli się bez słów.

- Widzisz, Gibney? Barry też tak sądzi. A pani, panno Burnes? Co CIA sądzi na temat gry aktorskiej pana Gibneya?

- Jest pod wrażeniem. Miałam roztopione serce, wtedy na przesłuchaniu. Gdyby był pan bezdomnym, dałabym panu drobne na autobus - mruknęła Lisa łypiąc na Raymonda oskarżycielsko. - Tylko że pan jest jednym z popleczników Moore'a. A to oznacza, że figę z makiem pan dostanie.

- Chwila, dobrze, może to zdjęcie nie jest... najlepsze jeśli chodzi o moje intencje, ale ja mam rodzinę, wydatki! Muszę robić to, by przeżyć! Nie jestem żadnym komuchem, nie czytałem nawet strony żadnego manifestu! Teraz, po tym napadzie, nasze drogi się rozeszły, naprawdę! Chciałem tu zostać i wieść spokojne życie! - jęknął Raymond, a łzy popłynęły mu z oczu i zaczęły kapać na obicie kanapy. - Czy to, że mam chorą matkę, siostrę i rachunki do opłacenia nie jest wystarczającą motywacją do działania?

- A jak wyjaśnisz to zdjęcie, co? Co tam robiłeś, bawiliście się z Johnsonem w sklep? - zaśmiał się wymuszenie Jerrings i przysunął sobie krzesło tak blisko, że Raymond czuł jego śmierdzący cebulą oddech, a w brudnych okularach odbijało się zniekształcone odbicie twarzy Gibneya.

- Postraszyłem go. Nikogo nie zabiliśmy. To on wziął zakładnika, dogadali się z Luką Mazzianim, że razem nas wrobią, w zamian za naszą działkę...

- "Naszą, naszą, wrobią nas", przebywanie z Wujem wyprało ci mózg, już nawet myślisz w kategoriach wspólnoty, cholera. Z kim tam byłeś?

- Z...

- No, wyduś to z siebie! Albo dobra, nie to nie. Ciekawe co ta twoja gąska będzie miała do powiedzenia. Twoja czerwona Julia, mój ty Romeo. Jak myślisz, ile minie czasu aż pęknie pod wpływem tortury wodnej? Albo na skutek obicia nerek, upuszczania krwi? Myślisz, że ktoś będzie za nią płakać? A gówno prawda! Każdy będzie miał ją w dupie!

- Ja nie! - krzyknął Raymond, co wyraźnie ucieszyło Jerringsa, bo aż przyklasnął a oczy mu zalśniły z podniecania.

- Tak, tak! No, przełóż tą całą złość na działanie! Zaatakuj mnie! Nas wszystkich, co? Nie zrobisz tego, Listonoszu? A Czerwone Kapelusze, rozwaliłeś ich z zimną krwią. John McCormack, zabrał żonę i cały dobytek, a potem zwiał gdzie pieprz rośnie po twojej wizycie! Stary weteran, niejaki Mayflower? Rozwaliłeś go dubeltówką. A kradzież planów z gabinetu Johnsona i handel narkotykami?

- Byłem tylko pośrednikiem...

- Co nie zmienia faktu, że podawałeś swoją ksywkę! Podpisałeś się pod tym! Jesteś większym bydlakiem, niż można sądzić po wyglądzie. Jesteś wilkiem w owczej skórze. Dla bliskich i pieniędzy zrobisz wszystko, co?

- Robię to tylko wtedy, kiedy nie mam wyboru. Już nie trzymam z Wujem. Bo nie muszę, od teraz mogę uczciwie zarabiać. Jestem spokojny o przyszłość. Nie chcieliśmy nikogo skrzywdzić.

- To co się twoim zdaniem wydarzyło na poczcie? Opowiedz, z chęcią posłuchamy. - Jerrings dał znak Crevikowi, by podstawił agentce CIA krzesło. Raymond opowiedział wszystko, bo co tu było do ukrycia? Oni już i tak wszystko wiedzieli, a przynajmniej większość. Kiedy skończył, Jerrings wstał i zaczął przechadzać się po salonie, robił jajowate kółka omijając krzesło z Lisą i kanapę z Raymondem, który był cały mokry od potu.

- To... nieco zmienia postać rzeczy. Zaprowadzisz Crevika na miejsce egzekucji, wykopiecie i zidentyfikujecie ciało. Od teraz jesteś naszym kretem.

- Ej, chwila chwila... - Raymond wstał i stanął twarzą w twarz z Jerringsem. - Nie będę niczyim kretem! Brian za to właśnie rozwalił Lukę!

- Więc bądź lepszym kretem niż tamten idiota. Taka rada. To dla ciebie szansa, panie Gibney. Jeszcze masz nieco oleju w głowie by wiedzieć, co dla ciebie dobre, prawda? Dlatego przed końcem roku wydasz mi kilku komunistów. Rozumiesz?

- Ale...

- Jeśli tego nie zrobisz, zgarniemy was wszystkich. Każdego z osobna. Stracisz pieniądze, twój kumpel straci warsztat i wyląduje w więzieniu za pomoc w ukrywaniu bandyty, twoja matka trafi do domu starców, a twoja siostra do sierocińca. Jak ci się to uśmiecha? Bo mi bardzo. A tobie, Barry?

Znów rozległo się chrząknięcie aprobaty.

- Agencie Jerrings, może powiedzmy mu o co nam chodzi, dobrze? - zaproponowała Burnes, ale Samuel machnął ręką.

- Macie straszne ciśnienie w tym CIA. Albo to tylko pani, ja tam nie wiem. Została pani przydzielona do mojego zespołu, agentko, proszę więc wykonywać sumiennie polecenia i dać nam pracować tak, jak dotychczas.

- Tylko że dotychczas niczego konkretnego panowie nie znaleźli. To dzięki naszym kontaktom odkryto fotografie... - zaczęła Lisa, ale przerwała w pół słowa, kiedy Jerrings westchnął głośno.

- Nikt nie podważa waszych zdolności, Burnes! Chodzi o zasady i przełożonych. A teraz ja nim jestem, jasne? Naprawdę - Jerrings złożył dłonie w modlitewnym geście i spojrzał na kobietę z błagalnym wyrazem twarzy - proszę dać mi pracować. Ale dobrze, żeby nikt nie mówił, że zamiatamy pod dywan zasługi CIA! Na pewno zastanawiasz się, Gibney, skąd do cholery mamy te zdjęcia, nie?

- Tak... bardzo mnie to interesuje. Panie agencie. Jak rozumiem, nie jest pan już z Komisji? - zapytał niepewnie Raymond, a Jerrings roześmiał się szyderczo.

- Z tymi fanatykami? W żadnym razie. Od lat jestem agentem FBI. Ale McCartyści mają mnóstwo wiedzy na temat komuchów i ich znajomości, a Wuj to czerwony terrorysta. Najgorszy z możliwych. Wysyłał broń Koreańcom, ba, pewnie dalej to robi! Może za bardzo wszedłem w swoją rolę łowcy komunistów, ale to bez znaczenia. Złapiemy nie tylko całą zgraję Wuja, ale i jego samego. A ty nam pomożesz. Czy tego chcesz czy nie.

- Więc czemu mam wydawać kilku z nich? Przecież macie na mnie wszystko, nie muszę chyba niczego udowadniać? Będę współpracować. Co? - Raymond spojrzał na Crevika, który wzruszył ramionami i napisał coś w notatniku, który podstawił pod nos młodzieńcowi. "Góra chce wyników".

- Jeśli to zrobisz i kilku niegroźnych "ludzi pracy" trafi za kratki, moi szefowie zobaczą w tobie potencjał na informatora. A to daje przywileje. Na przykład oszczędzimy twoją kochaną rodzinkę, przyjaciela, dostaniesz przykrywkę, a twoja dziewczyna będzie bezpieczna. Do czasu, aż będziemy się dogadywać. Co ty na to? - mruknął Jerrings i podszedł do szafy, skąd wydobył kilka worków które Raymond dostał od Wuja. W środku znajdowała się gotówka oraz część należąca do Luki.

- Co z tym zrobicie? - Raymond przełknął ślinę.

- Rekwirujemy. Dostaniesz, jak wydasz nam ludzi Wuja. Zadbaj, by odciągnąć od tej obławy samego Gotfryda. Nie na nim nam zależy, przynajmniej nie w tym momencie. Jest nam potrzebny w Nowym Jorku - powiedziała Lisa i ruszyła za Jerringsem, który obrócił się w drzwiach.

- Pamiętaj Gibney, tylko kilku ludzi. Najlepiej w odosobnionym miejscu. Barry da ci numer pod który zadzwonisz. Jak tego nie spieprzysz i będziemy się dogadywać, czeka cię radosne życie. Tylko musisz się wykazać. Burnes, pojedziesz z nimi po trupa.

- Ale... - zaczęła kobieta z wyrzutem, jednak Jerrings już zszedł po schodach. Raymond to wykorzystał i podszedł do Lisy.

- A więc jak trafiłaś na te zdjęcia, co? - warknął chłopak chcąc stanąć tuż przy niej, ale agent Crevik odgrodził ich własnym ciałem.

- Co cię to obchodzi? Myślisz, że skoro nagle dostałeś szansę od losu by pomóc służbom, to nagle ci zaufam? - prychnęła Lisa drapiąc się po brodzie z wyraźnym, pogardliwym uśmieszkiem.

- Jestem dobrym człowiekiem! - Raymond tupnął nogą z bezsilności.

- Jasne, wmawiaj to sobie, Listonoszu. Dam ci radę. Kiedy wysyłacie na wycieczkę trupa, zadbajcie o to by w jego bagażu nie było pamiętnika.

Pamiętnika? Tak, było coś takiego... Mała klitka w której mieszkał Luka Mazziani była przecież cała zagracona. Brian zwrócił szczególną uwagę na stosy gazet z pięknymi dziewczynami, które dziwnym trafem trafiły później do jego własnego pokoju w kompleksie gimnastycznym. Musieli razem z Raymondem uwiarygodnić zniknięcie włoskiego gangstera, a czy jest lepszy sposób niż zapakowanie i wysłanie dobytku hen daleko? Jak się okazało, jedna z książek była zapisana aż po brzegi. To czego Raymond nie zauważył był fakt, że były to zapiski dotyczące całego życia organizacji Wuja. Czemu Luka zbierał informacje o Wuju? Teraz było to mało istotne. Jednak czemu Raymond nie dostrzegł, że ta książka jest niebezpieczna? Nie dość, że oprawiona była w okładkę od Biblii, to jeszcze pisana była w podobnym układzie oraz była po włosku. A że ani Raymond ani Brian nie znali tego języka, założyli że to Stary i Nowy Testament. A czy jest coś bardziej pasującego do włoskiego bandyty z workami pieniędzy niż ucieczka z Biblią?

- A... A zdjęcia? - zapytał drżącym głosem Raymond. Chciał wiedzieć, co jeszcze pominął, przez co jeszcze wpadł, oraz co doprowadziło do jego zguby.

- Mazziani ukrył mikrofilmy w brzegu pamiętnika udającego Biblię. Bardzo sprytnie. Można powiedzieć, że sam wysłałeś nam te dowody. Swoją drogą, daleko zawędrowały. Aż do Oregonu. Gdyby nie tłumacz, pewnie nawet byśmy nie zaprzątali sobie tym głowy. A tak dotraliśmy po nitce do kłębka, aż tutaj, Listonoszu.

- Nie musi pani używać tego... przezwiska. Już mnie macie, tak! Może sobie pani odpuścić, agentko - mruknął Raymond. Był wściekły na siebie, za to że niewystarczająco zatarł ślady. Co z tego, że mieszkanie poszło z dymem, skoro niczego tam nie było wartościowego? Teraz musiał zdradzić swoich dobroczyńców i być szpiegiem, by uchronić zarówno siebie, jak i swoją rodzinę. Cały świat mu się zawalił.

- Będę mówić, jak chcę. Teraz pakuj się do samochodu. Agencie, będziesz prowadzić. Ja popilnuję naszego ptaszka z tyłu. Pokażesz nam, gdzie zakopaliście tego Włocha. No już, ruchy! - Lisa popchnęła lekko Raymonda w stronę schodów, Crevik podał jej pistolet. Nie patyczkowali się.

- To tutaj - powiedział Raymond wskazując miejsce pod skarłowaciałym drzewem. Wysiedli i Barry Crevik wręczył chłopakowi łopatę. - Hej, ziemia jest zamarznięta na kość! Jak mam to zrobić?

- Może trzeba było o tym myśleć, zanim posłaliście go na tamten świat. Teraz kop. Chcę mieć to z głowy. Barry? Masz kawę? Trochę tu spędzimy czasu. - Obłok pary wydobywał się z ust Lisy z każdym kolejnym słowem. Barry sięgnął do schowka i wydobył stamtąd termos. Po półgodzinie mordęgi, Burnes zawołała Gibneya, który był cały spocony, zmarznięty i drżał na całym ciele.

- Napij się, bo zamarzniesz. Crevik, dokończ robotę - rzuciła Lisa podając Raymondowi kubek. Barry podsunął kobiecie pod nos swój notatnik, co sprawiło, że Burnes się zaczerwieniła ze złości. - Starczy ci już, że twój partner mnie wyprowadził z równowagi! I sam się pierdol! Teraz kop, bo nigdy stąd nie wrócimy!

Barry coś warknął, cmoknął i wyrwał Raymondowi łopatę obrzucając go zimniejszym niż pogoda spojrzeniem. Ciało wydobyli po kwadransie, w stanie zaawansowanego rozkładu. Na szczęście zimno maskowało paskudny zapach. Burnes owinęła się szczelniej futrem i lekko zadrżała.

- Wszystko w porządku? - zapytał Raymond, podczas gdy Crevik w rękawiczkach sprawdzał ubrania trupa.

- A co?

- Nie wiem... Tak po prostu.

- Więc tak po prostu jest okej. Zimno. Po prostu dawno nie widziałam... takiego ciała. Z dziurą w głowie.

- A tamto polio? O co mu chodziło?

- Posłuchaj, Jerrings ma swoje metody, które są skuteczne! To dlatego dopadamy tyle szumowin!

- Takich jak ja?

- Powiedzmy. Ale im nie dajemy kolejnych szans.

- Pamiętam pani uścisk. Tam, na komisariacie. Dostrzegła coś pani. We mnie.

- Tak.

- Zna pani już całą moją historię, agentko. Czy nadal masz mnie za śmiecia?

- Nieważne, co ja myślę. Dla ciebie ważne jest to, by Góra dostrzegła twoją użyteczność. Wtedy wszyscy będą zadowoleni... I jak tam, Barry? To on?

Barry pokazał uniesiony kciuk w górę i przywołał do siebie Raymonda, by wspólnie zaciągnąć ciało do bagażnika.

- Pod tym względem nie kłamałeś. Kto go wykończył? Ty? - spytała Lisa zakręcając termos z kawą.

- Nie. Poszedłem na zwiady. To robota Briana Vernonsa.

- Taaak, znamy go. Niebezpiecznych przyjaciół dobierasz, Gibney. Triple J., Wuj, Vernons... panna Carick...

- Jeśli coś jej się stanie... - zaczął Raymond, ale Lisa mu przerwała.

- To zależy tylko od ciebie. Do końca roku zostały ledwie dwa tygodnie. Znajdź sposób, by podrzucić nam ludzi Wuja, a zawrzemy umowę. Przydasz się nam w terenie. Przekażemy, czy raczej ja przekażę Jerringsowi, że nie kłamałeś. Doceni to... Co znowu, Barry?

Crevik wskazał na swój brzuch, a następnie na usta. Lisa westchnęła zrezygnowana.

- Odstawimy cię na przystanek autobusowy, my musimy pojechać coś zjeść.

- Też jestem głodny... - mruknął Raymond i otrzepał śnieg z karku, który podczas ich pogawędki zaczął lekko prószyć.

- To sobie coś załatwisz we własnym zakresie. Nie możemy się pokazywać wspólnie w Meredith Hills. Masz, weź to - Burnes podała Gibneyowi kawałek papieru z nabazgranymi cyframi - dzwoń kiedy wszystko będzie gotowe. Im szybciej się z tym uporasz, tym lepiej dla wszystkich. A szczególnie dla ciebie.

- Wiem wiem, polio i te sprawy, nie musicie mnie już straszyć! - warknął Raymond, a po twarzy Lisy przebiegł cień, który zniknął równie szybko jak się pojawił. Zdjęła futro i otrzepała je ze śniegu, by wcisnąć je na przednie siedzenie.

- Dobra, Barry, zabieraj nas stąd. Najpierw do centrum, odstawimy tego tu na główną ulicę. Załapałeś?

Barry kiwnął głową i poprawił swoją złotą spinkę do krawata, która błysnęła refleksem i na chwilę oślepiła Burnes, która zamknęła drzwi od strony pasażera i wróciła do Raymonda.

- Wsiadaj. Będziemy czekać na twój telefon - powiedziała Lisa i razem z Raymondem wsiedli na tylną kanapę dodge'a coroneta, obiektywnie wygodnego sedana. Przejażdżka nie trwała dłużej niż kwadrans, i Raymond Gibney stanął na ulicy niedaleko ratusza i pasażu sklepów. Było zimno, a miało być jeszcze zimniej. Chłopak rozejrzał się dookoła, był sam jak palec. Ociągając się ruszył w stronę swojego domu, rozmyślając o tym jak rozegra swoją rolę w schwytaniu ludzi Wuja. A czasu było coraz mniej... Aż w końcu nastały Święta Bożego Narodzenia i Raymond musiał podjąć decyzję.

- Ej, Ray, podasz mi proszę sos? Cholernie... To znaczy dobre to mięso zrobiłeś - oblizał się Adam O'Neil podwijając mankiety koszuli i przyjmując od Gibneya sosjerkę. W całym mieszkaniu Raymonda, pachniało indykiem i ciastem jabłkowym. Nie zrobił tego wszystkiego oczywiście sam, pomagała mu Claudia, która w pocie czoła tarła jabłka podczas gdy jej chłopak ugniatał ciasto z przepisu wziętego z książki jego matki. Jednak pomimo lekkiego przypalenia indyka, wszystko wyszło wyśmienite.

- A Claudii czemu z nami nie ma, co? Takie dobre żarcie, a jej z nami nie ma. Raymond, o co chodzi? Pokłóciliście się? - zapytał O'Neil wpychając sobie do ust spory kawałek mięsa zmieszany chyba z funtem tłuczonych ziemniaków. Jakimś cudem ten człowiek był w stanie przeżuwać tyle jedzenia, mówić i równocześnie się nie udusić.

- Adam, nie bądź nieuprzejmy! I połknij najpierw, bo coś ci się stanie, chłopaku. A ty synku się nie przejmuj i podziękuj od nas tej uroczej dziewczynie od nas wszystkich. - Uśmiechnęła się matka Raymonda klepiąc go po dłoni. - Ma na ciebie taki dobry wpływ, odżywasz kochany. Wydajesz się być radośniejszy.

- Chyba wiem dlaczego. - Adam puścił Raymondowi oczko, ale na karcące spojrzenie pani Gibney wlepił wzrok w swoje ziemniaki.

- A zobaczę ją jeszcze, braciszku? Wydawała się taka fajna! Grałyśmy w klasy, berka, chowanego... - zaczęła wyliczać Jessica, podczas gdy matka nałożyła jej kolejną porcję sałatki, którą dziewczynka zignorowała.

- E, więc tu chciałbym wam coś powiedzieć. Myślałem nad... przeprowadzką - zmieszał się Raymond i pociągnął łyk wody. Kiedy odstawił szklankę na obrus ujrzał wbite w siebie niedowierzające spojrzenia domowników.

- Ale... Ale dokąd? - zakrztusiła się matka, a Adam podszedł by uderzyć ją otwartą dłonią w plecy. Kobieta odgoniła O'Neila i tylko patrzyła na swojego syna.

- Do Nowego Jorku. Z Claudią. Znajomi jej rodziny mają firmę transportową, nazywa się to chyba logistyka, mniejsza z tym. Potrzebują kogoś pilnie do papierkowej roboty, więc Claudia poleciła mnie. Zresztą po tym, co wydarzyło się na poczcie i tak jest tam ponuro jak w grobie, każdy wygląda jak trup. Mamo, to dobra oferta. Dolar pięćdziesiąt za godzinę oraz własny kąt z Claudią.

- No no, nie tak źle, jak dwie minimalne płacę. Ale już masz to przyklepane, tak? W sensie, nie zrobią cię w balona? Że przyjedziesz i się okaże, że roboty nie ma? - zapytał Adam sącząc piwo spod stołu tak, by matka Raymonda nie zauważyła.

- Spokojnie, to dobrzy znajomi jej rodziny, powiedzieli że jak się spiszę to mogę liczyć na jakieś dodatki, więc nie mam się czym przejmować. Mam jeszcze trochę oszczędności jak coś, ale naprawdę, nie macie się o co martwić, dobrze? Mamo? Ufasz mi? - zapytał Raymond obejmując swoją rodzicielkę, która miała oczy pełne łez. W duchu modlił się, by wszyscy uwierzyli w ten blef, choć nie było nawet podstawy by tak się nie stało. Już jakiś czas temu razem z Claudią obmyślili alibi na wyjazd Raymonda, gdyby zdecydował się jechać do Nowego Jorku.

- Ufam ufam, dziecko, ale tak wyjechać... Gotowy na to jesteś? To inny świat! Nowy Jork! Nie chcę, by coś ci się tam stało.

- Wiem mamo, ale tego wymaga naszą sytuacja. Twoje leki, terapie, przyszła edukacja Jess... Moja aktualna praca to za mało...

- Mamy jeszcze warsztat, Ray. Może nie ma potrzeby by... - zaczął Adam, ale umilkł, kiedy Raymond zrobił się czerwony na twarzy.

- Adam, słuchaj, lubię cię, ale trzymaj się swoich spraw! Ja tutaj przynoszę pieniądze, i to ja jestem odpowiedzialny za mamę i Jess! Rozumiesz?

- Ta, rozumiem rozumiem... Po prostu nie mogę uwierzyć... Ale będziesz dzwonić? Pisać? Przyjeżdżać? - spytał Adam patrząc poważnie ja przyjaciela, który uśmiechnął się tylko.

- Pewnie, że będę. No co ty, żebym nie pisał... Też dawaj znać jak robota, gdyby coś się działo... To wiesz, daj cynk.

- Spoko. Zgodzisz się, by Jess dalej pomagała mi przy papierach? Nie mam głowy do matmy - Adam poklepał dziewczynkę po głowie, ale ona zerwała się z siedzenia z płaczem i pobiegła objąć swojego brata, który odwzajemnił uścisk.

- Nie chcę, żebyś jechał! Nie chcę nie chcę nie chcę! - zapiszczała, aż poniosło się echo w korytarzu.

- Wiesz, że muszę. Kto zapłaci za twoją naukę? Też może będziesz chciała kiedyś wyjechać. Jak to zrobisz bez środków? Taty nie ma, Adriana też, wiesz w jakim stanie jest mama... musisz być dzielna, Jess. Dla niej. I dla mnie. Obiecasz mi to? Że będziesz się pilnie uczyć, odrabiać lekcje i pomagać wujkowi Adamowi?

- Ja...

- Hej, Jess? Obiecujesz?

- Tak, obiecuję - chlipnęła dziewczynka i znów przywarła do Raymonda, któremu też poleciały łzy.

- To dobrze. Jestem z ciebie taki dumny. - Raymond pocałował ją w czoło i chusteczką przetarł jej oczy.

- Jeśli jest to coś, czego chcesz, synu, to niech tak będzie. Ale nie zapomnij o mnie, dobrze? Ani o swoich korzeniach. Twój dom zawsze będzie w Meredith Hills, pamiętaj że zawsze możesz tu wrócić - Pani Gibney również podniosła się z siedzenia i objęła Raymonda. Trwali tak chwilę, aż w rogu pokoju nie wystrzelił korek butelki z szampanem.

- No, to skoro Ray zaczyna nowy rozdział w życiu, to musimy to uczcić. Na kiedy umówiłeś się z Claudią, Ray? - Adam zaczął nalewać alkohol do kieliszków i wskazał na Jessicę - Jej Też mogę? To duża chwila co by nie mówić.

- Odrobinę - zgodził się Raymond, ku uciesze jego siostry, która wpatrywała się w swój kieliszek i bulgoczący płyn z niemym zachwytem. - Mam jeszcze godzinę.

- W takim razie ukryje ciasta. Tego jeszcze nie zapomniałam - zaśmiała się pani Gibney i poszła do kuchni.

Przez godzinę rozmawiali wspólnie o różnych rzeczach, wspominali poprzedni rok i chwalili ciasto Claudii, aż w końcu Raymond wstał i podszedł do telefonu by wykręcić numer do swojej dziewczyny. Czy raczej do sklepu z maszynami, gdzie miała odbyć się kamelarla uroczystość dla najważniejszych ludzi Wuja, do których ten zaliczał również Raymonda.

- Hej skarbie, wszyscy tu chwalą twoje wypieki. I pozdrawiają, szczególnie Jess. Zaimponowałaś jej chyba tym berkiem. Dawno nie widziałam nikogo tak szybkiego, ciągle o tym mówi - zaśmiał się Raymond i spojrzał na swój salon, gdzie bliskie jego sercu osoby siedziały i dobrze się bawiły słuchając świątecznej audycji najętego spikera, wyczekując z niecierpliwością na Let It Snow Deana Martina.

- Ha, pozdrów ją ode mnie, i swoją mamę, jest urocza!

- Zabawne, powiedziała to samo o tobie... Mniejsza, będę się zbierać. Kto już jest na miejscu? - spytał Raymond z bijącym sercem wyglądając za okno na zaśnieżoną ulicę i kilka zaparkowanych samochodów. Mało kto decydował się jechać w taką pogodę autem, łatwo dochodziło do wypadków, a jedyny dostępny spychacz śnieżny miał poprzedniego dnia wypadek i nie nadawał się do użytku. Burmistrz zapowiedział co prawda sprowadzenie kolejnego z sąsiedniej miejscowości, jednak nikt nie był w stanie przewidzieć, kiedy to nastąpi.

- Brian, właśnie chleje... Ej, Brian! Chodź! No mówię, chodź tu! Kto? Ray? Jak to który? A ilu znasz?! Tak, ten! Poczekaj, Brian chce ci coś powiedzieć - westchnęła kobieta i podała komuś słuchawkę. Przez chwilę Raymond nie mógł zrozumieć ani słowa, aż w końcu zrozumiał że Vernons jest już nieźle podchmielony i gada od rzeczy.

- Brian, daj Claudii słuchawkę! Tak! Przestań się wygłupiać i daj... Jezu, zaraz się zobaczymy! Tak, możesz mi już nalać, zadowolony? No, to czekaj tam na mnie - westchnął Raymond i odczekał aż przy aparacie znów będzie Claudia - Co oni tam piją z Derekiem i Markiem?

- Nawet nie wiem. Zniknęli tylko na kwadrans, a już są sztywni jak belki drewna... wracając, to jest Brian, Derek, Edmund i Bella, której nie znasz. I na razie tyle. Czekamy na Wuja, będzie chroniony przez Gunterów. Reszta bawi się na sali gimnastycznej, potem tam wrócimy. Gruba Ann właśnie piecze indyki dla całej wspólnoty, więc będzie co jeść. Benjamin jej pomaga z tego co pamiętam.

"Nie wrócimy tam" pomyślał Raymond, ale nie powiedział tego na głos.

- Dobrze, to będę za pół godziny. Zimno jak diabli. Jest tam jakaś herbata, czy coś rozgrzewającego?

- Bella, ta co pomaga mi w sklepie, ma jakieś wino, a chłopaki... Zresztą sam słyszałeś. Już ci polali, więc musisz się pośpieszyć. Czekamy!

Raymond odstawił słuchawkę i zaczął się ubierać w śniegowe buty z futrem, czerwony wełniany szalik zawiązał tuż pod szyją, a na zielony sweter nałożył grubą kurtkę Levis Strauss z kożuchem. Tak opatulony dopiero mógł wyjść na śniegowy krajobraz jakim było wtedy jego miasto. Wiatr próbował wedrzeć się w każdy zakamarek i dotrzeć do gołej skóry, co miało zmusić Listonosza do szybkiego znalezienia schronienia w sklepie z maszynami do pisania. Jednak nie mógł iść tam od razu. Zamiast tego poszedł w stronę kompleksu sportowego na King's Route. Wcisnął się do budki telefonicznej, skąd miał widok na halę i kręcących się tam ludzi. Było gwarno, pewnie znajdowała się tam reszta towarzystwa Wuja. Raymond nie miał co prawda z nimi jakiejś bliskiej więzi, na pewno nie takiej jaką miał z Claudią albo z Brianem, jednak mimo wszystko coś powstrzymywało go przed złożeniem donosu. Kojarzył ich, pomagali zabezpieczać strajki robotników, nieraz szli w otwartą walkę z fabrykantami uciskającymi robotników, skąd większość tych ludzi się wywodziła... Z daleka słyszał pokrzykiwania Grubej Ann, która zawsze dawała mu podwójne porcje swoich potrawek śmiejąc się przy tym rubasznie, gdzieś z dala dobiegały śmiechy Chińczyka Benjamina, którego nawet Claudia nie była w stanie pokonać w grze w rzutki. Raymond westchnął i zaczął wykręcać numer. Przez chwilę nie był pewien, czy w ogóle ktoś podniósł słuchawkę, ale po chwili rozległy się chrząknięcia Barry'ego Crevika, który przekazał słuchawkę dalej.

- Z kim mam przyjemność? - zapytał Jerrings po drugiej stronie, a Raymond odchrząknął.

- Są na King's Route, stara sala gimnastyczna. Wuj jest bezpieczny. Możecie zaczynać.

- O, czyżby to był mój ulubiony listonosz? Masz dla mnie paczkę świąteczną? Jak miło! - zaśmiał się gardłowo agent FBI, a chrząknięcia w tle świadczyły, że Crevik też ma niezły ubaw.

- Widzę, że mają panowie dobry humor. Wesołych Świąt - burknął Raymond i już miał zakończyć połączenie, ale Jerrings go powstrzymał.

- Spokojnie, Gibney. Żartujemy sobie tylko. Dziękuję ci za tamtego Włocha, jak mu było? Mazziani? Przekażemy górze twoje wyniki, dobrze postąpileś. Jeszcze będą z ciebie ludzie, młodzieńcze. A teraz, Barry, podasz mi pudding? Dzięki. No, to jak tam Święta, Gibney? Opowiadaj!

- Nie jesteśmy kolegami, żeby...

- No to może czas to zmienić, co? Będziemy od teraz razem pracować. Powiem ci, że u nas świetnie, Barry robi zacny pudding, palce lizać!

- U mnie... była szarlotka. Też dobra.

- No to super. Teraz leć do Wuja i pilnuj, żeby nie zrobił niczego głupiego. Znikaj z King's Route, ale już. Będziemy w kontakcie.

Raymond wsłuchiwał się jeszcze chwilę w dźwięk zakończonego połączenia, aż po minucie wyszedł z budki. Idąc do sklepu z maszynami dosłyszał w tle syreny policyjne. Najwidoczniej trudne warunki pogodowe nie stanowiły dla służb przeszkody. Ta cała "góra" musiała być zdesperowana, skoro w ciągu całego roku Jerringsowi nie udało się złapać nikogo z bandy Wuja. Teraz, dzięki Raymondowi, szala przesunęła się na korzyść FBI.

- No, nareszcie! - wybełkotał Brian machając do Listonosza od strony prowizorycznego barku, jakim była gablota z remingtonami. O ścianę stał oparty Derek, czkał lekko i trzymał się za brzuch. Obok niego stał, czy raczej słaniał się na nogach Edmund, czarny Amerykanin z wąsami, jego najlepszy kumpel. Raymond zdziwił się na widok ich odświętnych ubrań, koszule i marynarki to nie było coś, w czym widuje się ludzi ich sortu.

- Wuuuuj nam zafundował, za tą robotę na... poczcie. Fajne nie? - wyszczerzył się Derek i osunął się na podłogę.

- Ta, mega. Brian? Co wy tam piliście, że Derek wygląda jakby miał za chwilę wypluć własny żołądek? - Raymond podszedł do przyjaciela, który podał mu kieliszek z żółtawą cieczą.

- Spokojnie, kolego, to dobra rzecz! Bimber, sam go wypro... dukowałem. Na tą właśnie okazję, na Święta wstąpienia Chrystusa do Nieba! - krzyknął Brian i stuknął się kieliszkiem ze skonsternowanym Raymondem, który pociągnął ostrożny łyk. Gdy tylko trunek znalazł się na jego wargach, Gibney poczuł straszliwe pieczenie, jednak wlał w siebie resztę kieliszka. W ciągu minionego roku wiele wypił, najczęściej w zaciszu swojego mieszkania próbując odegnać nękające go demony i koszmary, ale to? To była zbyt mocne.

- Chyba chodziło ci o... Wielkanoc, Brian.

- Co? - mruknął sennie Vernons rozpinając koszulę w szkocką kratę, próbując przy tym utrzymać się na stołku.

- No... zresztą nieważne. Jest Wuj?

- Jeszcze nie... Ale będzie. Chciał się z nami spotkać tak kameralnie, żeby podzielić się... ten... No... tym chlebkiem.

- Opłatkiem? - wtrąciła z politowaniem Claudia która wyszła zza zaplecza i pomogła Raymondowi zdjąć wierzchnie warstwy ubrania. - Jaki ładny sweter!

- Mama dała mi na święta. A co do prezentów, to poczekajcie. Mam dla was coś na zapleczu schowanego - zaśmiał się Raymond i zniknął na chwilę, by po chwili wrócić z małym pudełeczkiem i z doniczką z kaktusem.

- Co ty... mi kupiłeś? - zapytał Brian jąkając się. Patrzył tępo na roślinę jak na jakąś bombę, ale po chwili podszedł do Raymonda i podał mu rękę. - Piękny. Postawię go na barze w Nowym Jorku, kiedy tam dojedziemy. Dziękuję, stary. Też mam coś dla ciebie.

Brian wydobył z kieszeni paczkę z ręcznie zawijanymi papierosami i wręczył ją Gibneyowi.

- Nie zapomniałem fachu w rękach, młody. Niech służą.

- A dla ciebie, Claudio, mam to. Proszę bardzo - chłopak wręczył jej pudełko i czekał na jej reakcję. Kobieta wydała zduszony okrzyk zachwytu, kiedy światło odbiło się od pary złotych kolczyków z malutkimi perłami.

- Są... piękne - jęknęła Claudia i bezwłocznie pokazała swój prezent Belli, dziewczynie nieco młodszej od Raymonda, która z rozdziawioną buzią wpatrywała się w kolczyki. - Ja... Dziękuję, Raymond. Chodź, teraz ja dam ci prezent.

Poszli na zaplecze, początkowo Raymond chciał zapalić światło, jednak Claudia go powstrzymała. Pchnęła go na ścianę i zaczęła całować go w usta.

- To ten prezent? - zapytał zadyszany Raymond, kiedy Claudia wreszcie się od niego oderwała - To znaczy, jest wspaniały...

- Nie. To jest prezent - zaśmiała się kobieta i wolno rozpięła mu pasek, a następnie rozporek. Włożyła rękę i zaczęła masować mu krocze - Podoba się?

- Uch, eeemm, bardzo. Uch, możesz trochę... mocniej?

- Aż tak ci się podobam? Co? - szepnęła mu do ucha Claudia, ale przyśpieszyła swoje ruchy, na co Raymond się wyprężył.

- Oj tak! Tak bardzo. Kocham cię, Claudio Carick. Pojadę z wami do Nowego Jorku, cholera, z tobą to może i na koniec świata.

- A czemu "może"? - Claudia przekrzywiła głowę i przerwała swoje ruchy, ku uldze Raymonda, bo jeszcze chwila i by wystrzelił.

- Bo... A wiesz co? Pieprzyć. Na koniec świata też! - jęknął Raymond, kiedy poczuł na szyi jej usta i znów stwardniał tam na dole. Ich igraszki zostały przerwane, bo do sklepu wszedł Wuj i jego ochroniarze, bracia Gunter. Byli to bliźniacy, wysocy prawie na dwa metry, łysi, w długich płaszczach i kowbojskich butach. Z tego co powiedzieli Raymondowi, to w Kalifornii kradli konie i napadali na farmy, aż w końcu trafili na Wuja i postanowili odmienić swoje życia. Na ile to była prawda, tego Gibney nie wiedział, jednak to go nie obchodziło. Bracia mieli kwadratowe szczęki, bulwiaste nosy i krzaczaste wąsy. Pod płaszczami zawsze nosili obrzyny gotowe do strzału, gdyby ktoś zanadto zbliżyłby się do Gotfryda Moore'a. Jedynym sposobem by ich o siebie odróżnić były blizny. Adam I szramę miał na brodzie, natomiast Adam II posiadał ubytek w płatku lewego ucha, które odgryzł mu kiedyś jakiś pijak z Detroit. Kiedy chcieli to byli przyjacielscy, jednak nie należało zapominać, że to byli urodzeni bandyci gotowi na wszystko.

- Z końcem roku wyjedziemy. Tutaj jesteśmy spaleni - powiedział głucho Wuj i wskazał na Briana - Ty, Naczelniku, polej mi tam co masz dobrego.

Brian bez słowa podał Wujowi szklankę bimbru, który ten wypił duszkiem, zakaszlał i zdjął druciane okularki, które schował do kieszeni swojego wystrzępionego munduru armii amerykańskiej.

- Co się stało? - zapytała Claudia, która jako jedyna z całego towarzystwa nie była pijana.

- FBI nas dopadło. Ludzi w kompleksie. To na pewno sprawka tego śmiecia, Mazzianiego. Jak nic dostał układ. Na szczęście udało nam się zabezpieczyć pieniądze i wysłać je do Nowego Jorku tydzień temu, więc o to nie musimy się martwić, Claudio. - Wuj oparł się ciężko o kontuar i rozkazał Brianowi, by ponownie napełnił szklankę.

- Pieprzę pieniądze! Chodzi o ludzi! Musimy tam iść, musimy - krzyknęła Claudia, ale Raymond wszedł jej w słowo.

- To samobójstwo. Nie możemy się wychylać.

- Ty... Wuju! - warknęła wściekła Claudia i spiorunowała Gotfryda wzrokiem, ale ten wskazał palcem Raymonda.

- Listonosz ma rację. Mamy przewagę, bo nie wiedzą gdzie jesteśmy. Ale musimy działać szybko. Piekielnie szybko. Tylko ja wiem o nowej kryjówce, więc nikt z tamtych złapanych jej nie spali. Będziemy jechać pojedynczo, wywieziemy księgi rachunkowe i z tymi pieniędzmi, które mamy, wrócimy na dobre tory.

- Ale co z tymi wszystkimi ludźmi, którzy ci zaufali? - krzyknęła Claudia i objęła Raymonda drżącą ze wzburzenia ręką.

- Załatwię im fundusz powierniczy. Jeśli nic nie wyjawią, dostaną pieniądze i pomoc adwokata. Odsiedzą jakiś czas, ale w mojej wspólnocie za cierpienie jest nagroda. Pamiętajcie o tym. Bella, ty już deklarowałaś, że zostaniesz. Że chcesz zajmować się sklepem. Nadal chcesz to robić?

- Mogę, panie Moore? - zapytała dziewczyna z trwogą w głosie, a Wuj skinął głową.

- Tak, jutro dam ci papiery i twój ojciec przejmie sklep z całym dobytkiem i księgowością. Gdyby pytał, to jestem anonimowym darczyńcą, który dostrzegł potencjał w jego warsztacie szewskim i nadaję mu z tego tytułu sklep. Gdyby coś trzeba było jeszcze załatwiać, to dogadamy to przez pośredników. Może być, moja droga?

- Och tak! - pisnęła dziewczyna i podeszła uściskać Wuja, który poklepał ją po pośladkach.

- Dobrze, dobrze się tu spisywałaś, kochana. A ty, Raymond? Zdecydowałeś?

- Tak. Jadę z wami.

- Dobrze. Brian podjedzie pod ciebie jutro i zapakuje twoje ubrania, pojedziesz 31 grudnia z Claudią, pod osłoną nocy. W międzyczasie my wszyscy, jak tu stoimy, będziemy znikać z miasta. Rozumiecie?

Wszyscy kiwnęli głowami.

- To dobrze. Teraz rozjeść się. Przygotować się do wymarszu. Wesołych Świąt, towarzysze.

Czyli Raymondowi pozostał mniej niż tydzień do wyjazdu. Czas na domknięcie spraw w pracy, spędzenia czasu z rodziną, w kantorku Adama sącząc piwo, na odprowadzenie matki do doktora Forda na ostatnią wspólną wizytę. Potem ten obowiązek spadnie na Adama, który się zaofiarował że będzie to robił. Jak bardzo tego nie chciał, tak te ostatnie dni zleciały jak z bicza strzelił. Był 31 grudnia i Raymond zrobił ostatni obchód po swoim mieszkaniu w poszukiwaniu dobrych przedmiotów, które wsadziłby do podręcznej torby. Przeglądając szufladę natrafił na zeszyt. Oprawiony w skórę, z inicjałami R. A. G.. Prezent od Jess na jego urodziny. Jak zaczarowany wyciągnął pióro i usiadł przy stole z zamiarem przelania swoich wszystkich żalów, o tym co go spotkało, o tym jak bardzo jest rozdarty. Jednak nie mógł tego zrobić w normalny sposób. Musiał kombinować. Tak jak Luka Mazziani. W ciągu godziny udało mu się opracować model zapisu, który mógł bezpiecznie stosować bez strachu o to, że ktoś to rozszyfruje. Nie było to łatwe, wymagało wysilenia zwojów mózgowych i kreatywności, jednak się udało. Właśnie kończył pisać, jak poznał Briana Vernonsa, kiedy zadzwonił telefon.

- Dzisiaj jedziesz, tak?

- Kto mówi? - zapytał Raymond odkładając pióro, wyprostował się na krześle. Sięgnął po butelkę piwa i dokończył jego zawartość.

- Agentka CIA Lisa Burnes, mam ci przedstawić cel twojej misji. Góra zaakceptowała cię jako kreta, więc się ciesz. Teraz jesteś jednym z nas, działasz na szkodę organizacji Wuja od środka. Kiedy tylko coś się będzie działo, dzwonisz. Będę twoim kontaktem, albo Crevik.

- A Jerrings?

- Dla ciebie agent Jerrings. Nie wiem. Wracając, twoje zadanie jest następujące: musisz odkryć skład broni Wuja, gdzie się znajduje. Ma tam pewnie listę stałych klientów i dostawców, a to jest nam niezbędne by wtrącić go za kratki. Wkup się w jego łaski, zdobądź informacje. Podejrzewamy, że jego zaopatrzycielem w części zamienne może być niejaki Abraham Zobroniev, przesiedział kilka lat na Syberii gdzie zbudował sobie siatkę informatorów i dostawców na całe ZSRR. Bez niego Wuj będzie musiał poszukać innego źródła, co może być dla ciebie szansą na małe śledztwo. Miej oczy i uszy otwarte. Ta linia telefoniczna jest bezpieczna, więc nie ma obawy, że ktoś cię podsłucha.

- Czyli mam szukać okazji do znalezienia broni, dotrzeć do klientów Wuja i do tego Ruska, dobrze rozumiem?

- Tak, Gibney. Dobrze rozumiesz.

- Będę potrzebował alibi. Między innymi dla rodziny. Jakaś praca i tak dalej...

- Crevik to załatwi. Dokumenty będą czekać, wraz z adresem pod który się zgłosisz. Coś ci załatwimy. To wszystko?

- Co z moimi pieniędzmi? Tymi z poczty. Jerr... Agent Jerrings mówił, że dostanę je z powrotem.

- Będziemy ci je wydzielać. Żebyś nie poczuł się zbyt pewnie. Z głodu nie umrzesz, a i twoja rodzina coś dostanie. Dasz radę wykonać misję, Gibney? Pamiętaj, co ci mówiłam. Wuj to potwór. Przez niego zginęło sporo ludzi. Ale do czasu. Wspólnie możemy posłać go na wieczną emeryturę.

- Tak, jasne. Dała mi to pani do zrozumienia, agentko. Mogę się odmeldować? - westchnął Raymond i spojrzał na kratkę wentylacyjną. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej bał by się o każde słowo, jednak teraz? Wiedział, że nikt go nie podsłucha. Pani Palmer zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach chwilę po napadzie Czerwonych Kapeluszy na miejską pocztę. Tylko jedna osoba wiedziała, co się z nią stało, a był nią Brian Vernons. I Raymondowi to odpowiadało. Po chwili zobaczył światło nortona dominatora, które z każdą chwilą się przybliżało do jego kamienicy. Zdążył się już pożegnać z bliskimi, toteż był gotowy do drogi.

- Tak, możesz się odmeldować. Do zobaczenia w Nowym Jorku, Gibney. Powodzenia - powiedziała na koniec Lisa Burnes i rozłączyła się. Raymond patrzył jeszcze chwilę na swój nowy pamiętnik, po czym zamknął go i wcisnął do torby. Przed nim było sporo pisania...

*

22 maja 1974 roku

- Nikogo nie interesowało kim byłem, dopóki nie stałem się złym człowiekiem. Ciekawe, prawda? Że to zło jest podziwiane, a dobrzy, zwykli ludzie znikają w cieniu, bez większego sensu w życiu - zamyślił się Raymond stukając jednostajnie długopisem w blat stołu. Dyrektor uśmiechnął się i podał Gibneyowi kubek kawy.

- Cholernie ciekawe. Masz, kawka. Z dodatkiem czegoś, dzięki czemu będziesz mógł tu siedzieć o wiele dłużej niż zazwyczaj.

- Z czym?

- Kokaina. Znając twoją przeszłość z tą substancją, zwiększyliśmy nieco dawkę, żebyś coś poczuł he he. Swego czasu, z tego co nam wiadomo, wciągałeś więcej niż sam Roger Johnson, którego tak wspominałeś. Pij.

- A jeśli odmówię?

- No cóż, wtedy nie pozwolę ci zasnąć w inny sposób. Podepnę ci sutki do prądu, albo jaja, to jest ciekawsze. Wolisz się w to bawić, czy grzecznie łykniesz kawę?

- Wypiję wypiję. Proszę tak o mnie nie fantazjować, bo jeszcze pomyślę, że jest pan jakimś dewiantem. - Kiedy tylko Raymond poczuł smak kokainy, przypomniał sobie wszystkie rzeczy, których doznał pod jej wpływem. Znów poczuł się potężny, że ma władzę, własne imperium, miłość swojego życia, pieniądze i przyjaciół.

- Czemu się śmiejesz? - warknął Dyrektor nachylając się przez stół i mrużąc oczy.

- Takich jak ty, to kiedyś zjadałem na śniadanie. Albo przekupywałem, albo zabijałem. Albo szantażowałem. Tą kawą, staruszku, przypomniałeś mi stare, dobre czasy! Uchu! - zawołał Raymond i poderwał się na równe nogi, wykonał piruet i znów usiadł z uśmiechem od ucha do ucha.

- Nie miałem wątpliwości, jesteś szalony. Ale to żadna nowość. Pamiętaj, co się stanie z twoją siostrzyczką. Pamiętasz, że ją jeszcze masz?

- Pamiętam pamiętam, po prostu koka tak na mnie działa. Proszę wybaczyć. Uch, niezła. Skąd masz?

- Z twoich zapasów. Sporo tego przymknęliśmy po twojej ucieczce z Nowego Jorku. Ciekaw byłem, czy poznasz ten smak. Ale my tu gadu gadu, a ranek się kończy. Teraz będą same ciekawe rzeczy, o ile się nie mylę?

- Tak. Same ciekawe... Co się stało z tą Bellą?

- Słucham? A, tą ze skleu z maszynami do pisania? Kiedy do niej dotarliśmy, już dawno popełniła samobójstwo. Miała bachora. Najpewniej należał do Wuja. Pewnie świadczyła my usługi po zamknięciu, czy coś. I co, Listonoszu? Jest ci teraz smutno?

- Czemu miało by być mi smutno? Chciałby pan, sir, żeby gdzieś po świecie chodził syn Gotfryda Moore'a? Bo ja osobiście nie. - Wzruszył ramionami Gibney i wrócił do pisania.

- W sumie... trafna uwaga. Kończ tą stronę i pójdziemy na śniadanie. Jajka lubisz?

- Tak.

- Jakie? Na twardo, miękko? Jajecznica?

- To ostatnie. O ile pamiętam, mój tata robił całkiem dobrą.

- Zatem jajecznica. Tylko najpierw skończ. Niby mamy naciski z góry, ale śniadania sobie nie odmówię. Zresztą, ile razy w życiu można zjeść jajecznicę u boku tak złego człowieka jak ty, Gibney?

- To samo pomyślałem - szepnął Raymond, a głośniej dodał - Całkowicie się zgadzam, sir.

KONIEC AKTU I.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro