PROLOG: 20 maja 1974 roku

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Mężczyzna wzdrygnął się, kiedy drzwi celi otworzyły się z przeraźliwym szczękiem. Cały kompleks był stary, jeszcze z czasów prezydenta Williama Thafta. Osadzony może i nie poruszył się gwałtownie na dźwięk otwieranych drzwi, jednak z pewnością wiedział, że były otwarte. Przez opuchnięte i zaropiałe powieki nie mógł niczego dojrzeć, dodatkowo krwawa maska, którą była jego wierzchnia część twarzy wyschła i zaczęła pękać, skutecznie utrudniając jego oczom rozeznanie się w sytuacji. Ale świata można doświadczać nie tylko przez oczy. Od czego są uszy? Nozdrza? Receptory na skórze? Zmysł smaku? Podwieszony za ręce mężczyzna wprawdzie uszy miał zatkane zeschłą krwią, ale poczuł delikatny przeciąg na sinym z zimna licu. Cela była pod ziemią, wilgotna i zapomniana przez uczciwe społeczeństwo. Ale czy można zapomnieć coś, o czym nie ma się pojęcia? Można poznać kogoś, kto umarł? Kto już nie żyje? A mężczyzna wiedział, że umrze. Jeśli nie ze starości, to na skutek ran poniesionych podczas licznych przesłuchań. Nikt się o niego nie zatroszczy, nikt nie poda szklanki wody. Chyba że ci ludzie w garniturach stojący w otwartych drzwiach. Ale oni mieli swoje powody, by utrzymać go przy życiu. 

– Rozwiążcie go, do cholery. Umyjcie, dajcie czyste ubranie. Potem przywleczcie go do mojego gabinetu. Jasne, Edwin? – zagrzmiał głos, którego właściciel stał gdzieś w korytarzu, ale z tej perspektywy przywiązany mężczyzna nie miał całkowitej pewności, co do rozmieszczenia ludzi z pałkami. Tymi samymi pałkami próbowali wytłuc z niego prawdę, ale on się nie poddawał, powoływał się na swoje prawa, domagał się adwokata... A tutaj chyba nikt nie lubił tych pajaców od kruczków prawnych, bo oprawcy zaczynali bić jeszcze mocniej. Ale teraz go nie bili, rozpięli mu kajdany i pozwolili by opadł na beton jak szmacianka rzucona przez dziecko w piaskownicy. Nawet nie wiedział kiedy, już leżał w pozycji embrionalnej pod prysznicem. Jednak zamiast z niego skorzystać strażnicy polewali go wodą ze szlauchu, której ciśnienie dosłownie oderwało mu strupy z twarzy. Próbował się podnieść, ale noga w bucie o grubej podeszwie przygniotła go do posadzki z odpływem zatkanym nieczystościami i martwym karaluchem.

– Leżeć! – Głos dobiegał gdzieś z czwartej gęstości, jakby z innego wymiaru. Więc mężczyzna leżał, aż nie zakręcono szlauchu. Znów poczuł się jak lalka, kiedy go ubierali. Biała koszula, dżinsy... zielony krawat. Nie, czerwony. A może pomarańczowy? Na obolałe stopy włożyli mu stanowczo za duże klapki, które plaskały niemrawo z każdym jego ruchem. Blade światło z żarówek zamontowanych wzdłuż ceglanej ściany padało na wyłożony deskami podmokły chodnik. Ostatnie noce były bardzo deszczowe, a woda uwielbia wynajdować sobie wszelkie szczeliny, wyrwy, pęknięcia i wyłomy w konstrukcjach wzniesionych ludzką ręką. Deski zapewniały jako taką stabilność w przemierzaniu plątaniny korytarzy przez strażników i ich ofiary. Mężczyzna stracił przytomność, kiedy zaczęli piąć się w górę po schodach, strumień świeżego powietrza powaliłby go na kolana, gdyby nie silne ramiona wlekących go ludzi, którzy szturchali go z zawziętością. Ocknął się, kiedy zarył twarzą w puszysty dywan wyściełający gabinet. Ostrożnie podniósł głowę, by ujrzeć sylwetkę, którą widział, czy raczej słyszał, w celi, podczas wydawania rozkazów swoim podwładnym. 

– Więc, co mi o tym powiesz? – Człowiek w garniturze rzucił coś na swoje biurko i usiadł w skórzanym fotelu. Mężczyzna wstał z ziemi tylko po to, by zwalić się znów, ale trochę bliżej swojego siedziska, którym było czarne krzesło. Przetarł spocone czoło drżącą ręką i po minucie morderczego wysiłku usiadł na meblu. Kiedy to zrobił, jego rozmówca zapalił lampkę stojącą na biurku, rozpraszając tym samym mrok zalegający w pokoju. Mężczyzna po drugiej stronie miał pociągłą twarz, koloru pomidora, chyba chorował na nadciśnienie. Ściągnięte brwi były tego samego odcienia co włosy opadające mu na czoło, mianowicie blond. Chyba nawet farbowany. Pstryknął palcami, by przyciągnąć uwagę więźnia. Powtórzył swoje żądanie.

– Co mi o tym powiesz?

Więzień spojrzał na stół. Był tam wytarty, stary dziennik, jego dziennik. Zbierał się w sobie, by w końcu odpowiedzieć.

– Nic – wyjąkał i spuścił głowę.

– Och Raymond... Musimy przez to przechodzić? Wy, komuniści jesteście tacy sami – nic nie wiecie, nic nie widzicie, ale gdy przychodzi co do czego to manipulujecie i zmieniacie świat na gorsze. Żaden z naszych kryptologów nie był w stanie rozkminić tych bazgrołów, a jestem pewien, że są tu ważne informacje o konszachtach, umowach, oraz twojej działalności, nie tylko tej komuchowej, ale też tej o wiele mniej chlubnej, choć moim zdaniem – Tu głos człowieka w garniturze zgrzytnął – umowy z komunistycznymi świniami są o wiele gorsze niż te twoje morderstwa. Ale to moja opinia. Mam rozkaz z góry, by złamać kod. A ty – Wskazał piórem o srebrnej stalówce na wątłego rozmówcę – mi w tym pomożesz.

– Dobrze, – Raymond miał dość bicia, tortur, głodówki, ciemnej celi, szlauchu i innych rzeczy, które spotkały go w tej zapomnianej przez Boga placówce organów śledczych USA. – zrobię to.

– Nie można było tak od razu? Przy okazji, porozmawiamy też o tych morderstwach dobrych obywateli, nie martw się, nie zapomniałem o tym. Chcę mieć to na papierze, rozumiesz?

– Tak.

– To dobrze. Żeby nie doszło do jakiś niedomówień – Człowiek w garniturze nachylił się przez stół i położył pusty blankiet z piórem, a następnie przysunął dziennik bliżej krawędzi stołu swojego rozmówcy, czy raczej słuchacza. – Żebyś niczego nie próbował, najpierw spiszesz tutaj cały kod. Znaki i ich odpowiedniki w literach, cyfrach, i tak dalej. Po każdej stronie będę je sprawdzał, czy mają jebany sens. Jeśli coś zmienisz bądź pominiesz, spotkamy się jutro w twojej celi. Może złamany palec nauczy cię posłuszeństwa. Teraz się podpisz.

Raymond drżącą prawicą napisał swoje imię i nazwisko na samej górze liniowanej strony.

– Dobrze, więc jeśli coś zmienisz, to zacznę od lewej ręki, bo prawa będzie ci potrzebna do pracy. Ale chyba niczego nie spróbujesz, prawda, Gibney? Bo co taki komuch jak ty może poradzić na nasze dowody?

– Są sfałszowane... 

– A tamte zabójstwa też sfałszowałeś, skurwielu? Nie pyskuj, tylko pisz! Pierwsza strona! Już! – ryknął dyrektor więzienia i włożył kasetę do magnetofonu. Był to Philips EL3302, model sprzed bodajże pięciu lat. Mężczyzna nastawił mikrofon na niskim statywie i nacisnął "Play".

– Zaczynaj, Gibney. I pamiętaj, ja widzę wszystko.

Raymond A. Gibney otworzył pamiętnik na pierwszej stronie, a na pustej kartce spisał klucz do szyfru, który obmyślił wiele lat temu. Pokazał schemat mężczyźnie za biurkiem, a gdy ten skinął głową, Raymond zaczął przepisywać. Historię tego, jak jako biedny listonosz wstąpił do grupy przestępczej. A zaczęło się całkiem niewinnie...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro