Przeprawa, 14 lipca 1953 roku

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Na pewno nie jedziesz? - zapytał Raymond lejąc sobie na kark wodę z butelki. Było gorąco, ale to tak bardzo, że chłopak czuł, jak pot dosłownie chlupocze mu w skórzanych butach. Raymond chciał sięgnąć po jeszcze jedną butelkę, jednak już więcej nie było. Spojrzał pytająco na Karla, który wzruszył bezradnie ramionami w białym bezrękawku. Chyba nawet on, na ogół ubierający się jak do biura czy na przyjęcie, nie był w stanie wytrzymać żaru lejącego się z nieba. Toteż schował swoją dumę do kieszeni i tego dnia założył bardziej przyziemny strój.

- Nie nie, nie lubię jeździć na wymiany, mówiłem ci. Ogarnę resztę sprawunków dla Wuja tutaj, na miejscu. Nowy bar wymaga sporo roboty, nie tylko tej nielegalnej. Teraz mamy własne miejsce, warto o nie zadbać, nieprawdaż?

- Tak, masz rację... Ale, cholera... gdyby nie ta wojna, już byśmy mieli to za sobą.

- Wojny krzyżują nawet najbardziej śmiałe plany. Nasz klient miał większe sprawy na głowie... Ale ciesz się, że żyje. Inaczej stracilibyśmy jeszcze więcej czasu na szukaniu nowego dostawcy. A tak... To już za cztery dni. Dziś wieczorem jedziecie. Jak będziecie trzymać się głównych dróg i będziecie się zmieniać, to pewnie dojedziecie nawet w trzy dni. Oczywiście odpoczywajcie, nie bądźcie tak głupi jak mój świętej pamięci stryjek, który po tym jak uciekł mu pociąg postanowił pójść piechotą pięćdziesiąt kilometrów. Ale on miał coś z głową. - Uśmiechnął się Karl i przetarł pot z czoła. Siedzieli na składanych krzesłach na tarasie nowego baru Wuja, znajdował się w Bay Ridge. Jeśli dobrze się wychylić, to z miejsca w którym siedział Karl Meier dało się zobaczyć Statuę Wolności. W okolicy było sporo norweskich imigrantów, jednak nikomu z grupy to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. Stanowili idealny kapitał dla legalnej części biznesu Gotfryda Moore'a w formie kupowania alkoholu. Natomiast nocami do baru schodzili socjaliści z całego Brooklynu. Grano w karty na wysokie stawki, rozprawiano o filozofii, i oczywiście pito. Pewnego dnia Brian wpadł na pomysł urządzania w piwnicy nielegalnych walk. Wprawdzie spora część w ten sposób zarobionych pieniędzy trafiała do Josepha Bonanno, jednak były to koszty z którymi Wuj się liczył, nawet jeśli często warczał cicho pod nosem z niezadowoleniem, gdy Karl Meier do spółki z Raymondem pakowali pliki banknotów do walizek. Tak wypchane walizy Raymond zawoził do Dyker Beach Park, gdzie zgarniali je szeroko uśmiechnięci ludzie Bonanno. Mimo to interes się kręcił, za dnia było spokojnie, nocami piwnica rozbrzmiewała krzykami wściekłości walczących bokserów oraz rozemocjonowanej widowni. Wuj również nie próżnował, nawiązywał kontakty z robotnikami wszelkiego sortu, a kiedy czas był odpowiedni, zarządzał bądź gasił strajki. W zakres jego usług wchodziła też ochrona praw ludzi pracy, choć w te sprawy Raymond nie miał wglądu, pozwolił by zajmował się tym Brian wraz z braćmi Gunter.

- Tak głupi nie jesteśmy. To znaczy, może Brian jest. Cholera, naprawdę nie ma niczego zimnego do picia? - westchnął posępnie Raymond wachlując się czarną czapką z daszkiem, którą kupił pewnego weekendu na Manhattanie. Bardzo szybko zdał sobie sprawę, jak głupim pomysłem był jej zakup, gdyż szybko się nagrzewała, co czyniło jej noszenie mało efektywnym w walce z palącym słońcem. Gibney rozpiął ostatni guzik białej koszuli w blade paski, postawił kołnierzyk i zaczął energicznie machać jej oboma rozpiętymi połami. Jego celem było odlepienie przepoconych materiału od pleców oraz dostarczenie powietrza w tamte rejony ciała, co ku uldze Raymonda przyniosło oczekiwany efekt.

- Nie. Wiem że Brian jest w środku. Może coś dla ciebie ma, choć założyłbym najgorszy scenariusz. Był tam mój syn? - zapytał Karl zakrywając usta otwartą dłonią, by stłumić potężne ziewnięcie.

- Chyba mi mignął. A to on będzie nam malował ścianę? - Raymond popatrzył zdziwiony na Karla, który tylko kiwnął głową, bo ziewnięcie odebrało mu zdolność mowy.

- Ta. Chciał zarobić uczciwie parę dolców... Co ty robiłeś, gdy chciałeś zarobić jako dzieciak?

- Pomagałem mamie w domu. Do czasu, aż jej się nie pogorszyło... A potem już poszedłem na pocztę. Do pracy. Ale wiem że mój... brat jeździł gdzieś pod miasto w czasie wakacji i zbierał jabłka, kosił trawniki, takie tam rzeczy. Dobra, to zobaczę co tam Brian robi. Zaczekasz?

- A gdzie mam iść - zaśmiał się ironicznie Karl drapiąc się pod pachą, by po chwili zmienić swędzące miejsce na okolice żeber. Raymond pokręcił zrezygnowany głową i wrócił do baru. Już od progu dobiegły go podniecone krzyki Briana Vernonsa. Raymond zastał go przy maszynie z pinballem. Te maszyny były na terenie Nowego Jorku oficjalnie zakazane przez ignorancką i głupią decyzję byłego burmistrza miasta. Raymond nie pojmował, jak maszyna dostarczająca rozrywki poprzez wystrzeliwanie piłeczki przy pomocy dwóch łopatek może zostać uznana za maszynę hazardową. Jednak burmistrz La Guardia myślał inaczej, dlatego wydał stosowne rozporządzenie zakazujące udostępniania rzeczonych automatów. Ten tu został kupiony przez Wuja niedawno i, do tej pory, stał w piwnicy. Jednak na czas malowania i tynkowania trzeba było go przenieść w czystsze rejony budynku.

- Dobrze się bawisz, bumelancie? Skoczyłbyś mi po coś do picia, co? Najlepiej zimnego. - Raymond klepnął Briana w ramię. Ten wzdrygnął się, przez co przegapił właściwy moment pchnięcia wajchy aktywującej prawy flipper. Kulka z brzękiem poturlały się na dolną krawędź planszy, a Brian podążył za nią wytrzeszczonymi oczami.

- Cholera, Raymond, zjebałeś. Wisisz mi piętnaście dolców. Tylko wydaj mi w ćwiartkach, byłbyś tak łaskaw?

- Przecież masz klucz do środka, starczy że sobie otworzysz i wyjmiesz te pieniądze.

- No dobra, ale wyobraź sobie, gdybym grał gdzieś indziej. Możesz to sobie wyobrazić?

- Mogę.

- I co ty na to?

- Ja na to, żebyś skoczył mi po coś do picia. I weź klucz do tej przeklętej maszyny, chyba ostatnio Antonio wkładał go do szuflady za barem. - Raymond szturchnął Briana i zajął jego miejsce przy pinballu. Podczas gdy naburmuszony Brian przeszukiwał kontuar, Raymond włożył do podajnika ćwierćdolarówkę. Nie był wybitnym graczem, co skwitował solidnym kopniakiem w nogę od automatu i siarczystym przekleństwem, kiedy piłeczka ominęła o włos kontrolowany przez niego flipper.

- Ha, teraz czujesz ten ból! Dobrze ci tak. Masz, nie jest może zimne, ale zawsze coś. - Brian podał Raymondowi odkapslowane piwo. Raymond podziękował mu skinieniem głowy, jednak kiedy tylko pociągnął pierwszy łyk, zakrztusił się i wypluł napój na podłogę.

- Brian, to jest gorące, do cholery! Chciałeś mnie otruć? Co za idiota...

- Nie chcesz? To daj, ja wypiję - wyszczerzył się Brian i wyrwał chłopakowi butelkę.

- A ja co mam pić w takim razie? - zapytał Raymond przestępując z nogi na nogę. Wnętrze baru było nagrzane, ponieważ wiatrak podłączony do sufitu odmówił posłuszeństwa. Podłoga wyłożona była deskami, wzdłuż wysokiego kontuaru, za którym prezentowały się półki z różnymi alkoholami, stały równie wysokie stołki. Mniejsze, bardziej kameralne stoliki z krzesłami i wytartymi kanapami znajdowały się po lewej stronie od wejścia, oddzielone były od siebie cienkimi ściankami tworząc coś na kształt boxów. Na końcu pomieszczenia znajdowała się toaleta oraz magazyn z alkoholem, natomiast obok kontuaru, za pancernymi drzwiami, były schody prowadzące do piwnicy i na wyższe kondygnacje, to tam Wuj i kilkunastu jego ludzi urządziło sobie mieszkania. Pomimo propozycji Wuja, by się wprowadził, Gibney wolał mieszkać z Claudią w ich, bądź co bądź, wspólnym gniazdku.

- Jest jeszcze coca-cola. - Brian wzruszył ramionami, a następnie przepchnął się do automatu z pinballem. Raymond patrzył, jak jego przyjaciel otwiera małe drzwiczki i pozwala, by drobniaki wysypały się na otwartą dłoń. Kilka monet ześlizgnęło się z ręki Vernonsa i potoczyły się po podłodze, jedną Raymond zdołał przydeptać.

- Co, znów będziesz grać? Boże ty chyba naprawdę chcesz, by Wuj wezwał cię na rozmowę - westchnął Raymond drapiąc się po blond szczecinie.

- I tak mam wyższy rekord niż wy wszyscy razem wzięci. Spróbuj namówić Wuja na partyjkę, mnie olewa. A, weź sobie tamtą ćwiartkę, przyda ci się kiedyś. - Brian uśmiechnął się i wskazał na stopę Raymonda, pod którą spoczywała srebrna moneta. Raymond westchnął po raz drugi i schylił się ciężko po drobniaka. Kiedy się wyprostował, do głowy wpadła mu spontaniczna myśl. Widział kiedyś w pokoju Gunterów aparat, a w tym momencie naszła go ochota na zrobienie zdjęcia ich trójki - Raymonda, Briana i Karla. Bo czemu nie? Było gorąco, do wyjazdu mieli jeszcze kilka godzin...

- Nie ruszajcie się! - powiedział Raymond na tyle głośno, by Karl zajrzał do środka.

- Gdzie idziesz, Raymondzie? - zapytał Niemiec, ale Raymond go nie słuchał, już wchodził na górę, by po chwili zapukać do drewnianych drzwi pokoju rodzeństwa najemników z Teksasu. Kiedy otworzył mu Adam I, oczom Raymonda ukazał się prawdziwy magazyn broni. Części i oleje leżały wszędzie, na starych gazetach i opakowaniach, Adam drugi nawet nie podniósł na Gibneya wzroku, tak bardzo pochłonięty był rozkręcaniem karabinu Winchester. Mężczyźni byli cali brudni od smaru i prochu, w powietrzu unosił się zapach lekkiej spalenizny.

- Co tak wali? - zapytał Raymond zatykając nos, bynajmniej nie teatralnie. Pokój naprawdę śmierdział, a zaryglowane okna wcale nie poprawiały sytuacji.

- A, to? Szlifierka się spaliła. Mówiłem, idioto, pod lekkim kątem! - warknął Adam I powstrzymując się tym samym od śmiechu. Jego brat, nadal pochłonięty pracą, warknął coś zdenerwowany pod nosem a następnie splunął na palec wskazujący, by zdrapać kawałek rdzy z jakiejś sprężyny leżącej luzem na stoliku.

- Co tam robicie, panowie? - Raymond nonszalancko zapytał i oparł się o framugę, próbując równocześnie namierzyć wzrokiem pożądany aparat fotograficzny. - Macie chwilę czasu?

- Ja mam. A co jest? - Adam I podążył wzrokiem za spojrzeniem Raymonda, ale niczego niezwykłego nie dostrzegł.

- O zdjęcie mi chodzi. Zrobisz nam? Mi, Brianowi i Karlowi?

- Mogę zrobić - powiedział Adam I wzruszając ramionami - a ty w zamian dasz mi coś zimnego do picia, okej? Zdychamy tutaj zamknięci jak konserwy.

Na słowa o zimnym napoju, Adam II wyprostował się i zastrzygł uszami.

- Mi też możesz coś przynieść, okej?

- Spadaj, to ja robię zdjęcie. Ty skończ najpierw ten karabin. Zostawię cię z pracą domową, jak wyjadę z Rayem i Vernonsem. Ogarniesz rewolwery i co tam jeszcze w skrzyni mamy. Tego oczekuje Wuj. Dotarło? - zapytał Adam I, a gdy w odpowiedzi usłyszał jęk aprobaty, Adam I wyciągnął z szuflady kodaka i zszedł z Raymondem na dół. Przy kontuarze czekali już Karl z Brianem, rozmawiali chyba o jakimś meczu rugby. Karl Meier nie traktował Briana Vernonsa jako godnego kandydata do rozmowy na jakiekolwiek poważne tematy, jedynie Raymond i Wuj mieli ten zaszczyt.

- No, ustawcie się ładnie w rządku na tle tego przeklętego automatu i miejmy to za sobą. Chcę się napić dobrego piwa.

- Nie na piwa - mruknął Brian wskazując wymownie na pustą butelkę, która przed kilkoma minutami była jeszcze do połowy pełna.

- Wypiłeś wszystko? - Zdziwił się Raymond i spojrzał z niedowierzaniem na Vernonsa, który tylko prychnął.

- To spadam na górę - warknął rozdrażniony Gunter, ale ostatecznie zmiękł na widok butelki coca-coli.

- No, panowie, uśmiech - powiedział Meier zakładając swój monokl. Raymond stał na środku, prawym ramieniem objął bark Meiera, lewym natomiast Briana. Obaj nadal nosili na twarzy pamiątki po walce z Goliatem, toteż Claudia za bardzo nie chciała nigdzie z nimi wychodzić na miasto, powtarzała że wyglądają jak bezdomni pijacy wdający się w bójki. Mogła tu mieć trochę racji, bo kiedy Brian próbował kupić alkohol w środku nocy, ekspedientka prawie wezwała policję. A może to przez mało wyszukane teksty na podryw, tego Raymond nie był pewien. Po kilku sekundach bezruchu rozległo się kliknięcie i zdjęcie zostało zrobione.

- Dam je do wywołania, odbierzesz jak wrócimy - powiedział Gunter i wrócił do siebie. Na schodach minął Wuja, który zapinał swój mundur. Siwy zarost zaczynał występować mu na twarzy, najwidoczniej chciał zapuścić brodę. Od jakiegoś już czasu nie nosił okularów, toteż Raymond mógł spojrzeć prosto w jego oczy, które raz na jakiś czas traciły swój młodzieńczy, rewolucyjny błysk i stawały się martwe. Często działo się to w momentach, gdy do rozmowy wkradały się aspekty wymiany, lub broni jako takiej. Tym razem też były martwe, więc Raymond spodziewał się tego, co nastąpi.

- Adamie, Brian, Raymondzie... Spakowani? Pożegnałeś się z Claudią?

- Co? Myślałem, że mamy jeszcze czas... - Raymond zamrugał oczami zdziwiony, jego towarzysze również wyglądali na zaskoczonych.

- Tak, ale doszły mnie słuchy, że na drodze prowadzącej przez Bloombury był wypadek, ciężarówka zgniotła samochód osobowy i wywróciła się, przy okazji powodując niezły karambol. Jeśli chcecie zdążyć, powinniście wyjechać jak najszybciej, bo kto wie, kiedy to ogarną. Pojedziecie na około, w wozie macie już mapę i jakieś kanapki. Brian, masz - powiedział Wuj podając mężczyźnie karteczkę wyrwaną z zeszytu - zadzwonisz tam, jak dojedziecie do Salt Lake City. Poprowadzą was na miejsce spotkania. Diamenty są w skrytce pod fotelem pasażera. Macie broń?

- Na pewno będziemy mieli, jak dobijemy targu - zaśmiał się Adam I, ale na widok poważnej miny Wuja, spoważniał i skinął głową. - Mamy mamy, ja obrzyna, a chłopaki zadowolą się coltem. Może być?

- Mi pasuje - mruknął Brian wzruszając ramionami, Raymond poszedł za jego przykładem.

- Dobrze. Pakujcie się do auta. Raymond, zadzwoń do Claudii, pożegnasz się. Wybacz, że tak nie twarzą w twarz, ale po prostu... taka sytuacja. Ta umowa zaprowadzi nas na szczyt! Dzięki pieniądzom z Meredith Hills, z baru, ochrony, i tej umowy z szanownym panem Zobronievem będziemy mieć wystarczająco pieniędzy by spokojnie żyć przez długi czas! Panowie, powodzenia. Trzymam za was kciuki. Bądźcie twardzi, a nic się nie stanie. - Wuj uściskał każdego z mężczyzn po czym wskazał im drogę do wozu. Podczas gdy Brian i Adam oglądali samochód, Raymond postanowił wykonać telefon.

- Halo? Salt Lake City. Za trzy, cztery dni będę wiedział gdzie dokładnie - powiedział przytłumionym głosem do słuchawki w taki sposób, by nikt niepożądany go nie usłyszał.

- Dobrze, Gibney. Zawiadomimy naszych agentów. Nie daj plamy i... nie daj się wykryć. Abraham Zobroniev robił straszne rzeczy tym, których uznał za zagrożenie. Wystarczy jak powiem o tym, że jednego człowieka wykastrował, a innego oślepił. Wszystko dlatego, że wygrali z nim w karty.

- Żartuje pan, prawda? - Raymond zadrżał i przełknął ślinę. Po drugiej stronie usłyszał skrzekliwy śmiech Jerringsa i coś, co brzmiało jak zepsuty odkurzacz. Pewnie Barry Crevik.

- Nie. Więc miej się na baczności. Nie rzucaj się w oczy. Nasi ludzie będą czekać na miejscu. Będziemy w kontakcie. Ach, panie Gibney, niech pan posłucha... proszę zasugerować swoim czerwonym przyjaciołom ze zgrai Wuja, by nosili coś, co pozwoli ich zidentyfikować. Tak, by przypadkiem nikt nie został ranny.

- Kapelusze mogą być? Z niebieską wstążką? Widziałem je w sklepie niedaleko.

- Powinno wystarczyć. Ilu was będzie?

- Ja, Vernons, i jeden z Gunterów.

- Czyli trzech. No dobra. Będziemy mieć was na oku. Cokolwiek się wydarzy w Salt Lake City... proszę uważać, Gibney. Nie chcemy stracić tak dobrego kreta - zaśmiał się Jerrings i rozłączył się, a Raymond od razu wybrał numer do Claudii.

- Halo?

- Claudia? To ja. Zmiana planów, wyjeżdżamy wcześniej...

- Dobrze. - Jej głos był cichy, spokojny, niemal usypiający.

- Wszystko... wszystko dobrze? - zapytał zmieszany Raymond. Coś było nie tak...

- Tak tak. Jest u mnie Ann, poznałam ją u fryzjera. Stanęła w mojej obronie, gdy jakiś śliski typek próbował mnie obmacać. Trochę sobie wypiłyśmy na uspokojenie. Ona jest naprawdę super, no ale jej chłopak miał straszny wypadek... zresztą opowiem ci, jak wrócicie. Musicie się poznać, bo to naprawdę ciekawi ludzie.

- Czy ten typ, który cię obmacywał, czy on... gdzie jest teraz? - szepnął Raymond, głos drżał mu z usilnie skrywanej furii, zacisnął mocniej palce na plastikowej słuchawce, tak mocno, że knykcie mu zbielały.

- Nie wiem, uciekł, gdy tylko Ann wszczęła awanturę. Zresztą... Po tym co zrobiłeś ostatnio... Chyba już wolę, by ktoś mnie raz na jakiś czas obmacał.

- Słu... Słucham?

- Posłuchaj, nic się nie stało. Uciekł, i już na pewno nie wróci. A ja za to poznałam nową przyjaciółkę. Była pielęgniarką w prywatnej klinice, a ten jej chłopak pracuje gdzieś jako fotograf, chyba... No, jeszcze go nie poznałam, ale obiecałam, że spotkamy się wspólnie na kolacji.

- Ach tak? Odezwę się jeszcze jutro z trasy. Wiesz, wszystko powinno pójść bez problemu, no ale... Wiesz jak to jest z nami. Problemy nas nie opuszczają.

- Może czas, by zaczęły, Ray. Dobrze, tak Ann, nalej jeszcze - Claudia zwróciła się do kobiety siedzącej obok niej na kanapie - bo jest co świętować. A ty Ray, trzymaj się w tej firmie transportowej. Nie daj się szefowi, bo jak coś ci się stanie, to już po nim! Zadbam o to!

- Oczywiście, kochana. Trzymaj się i... kocham cię - powiedział Raymond po czym się rozłączył. Wiedział, że ta szopka była tylko po to, by nie spłoszyć tej całej Ann. Bo renoma komunisty, przemytnika diamentów i broni raczej nie sprzyja zawiązywaniu przyjaźni. Poczuł, jak adrenalina go opuszcza, przez krótką chwilę wyobrażał sobie jak bije tego robaka, który próbował dobrać się do jego dziewczyny, zupełnie jak tamtego sprzed jubilera... Tak, było to złe, jednak Raymond nie byłby w stanie się powstrzymać. Choć bardzo chciał.

- No? Raymond? Gotowy? - zapytał Adam Gunter, kiedy Gibney podszedł do mocno zużytego już samochodu marki Ford w kolorze zgniłej trawy.

- Gotowy. Pokieruję cię tylko do sklepu, kupię nam kapelusze. Utah bywa gorące - zaśmiał się Raymond pakując się na przednie siedzenie, ale został wyrzucony przed Briana, który wskazał kciukiem za siebie.

- Na tylne, Ray. Ja siedzę z przodu. Przynajmniej pierwszy dzień.

- Co jeszcze! Pozwolisz mu na to, Adam? Adam? - krzyknął rozbawiony Raymond, ale Adam Gunter tylko wzruszył ramionami i westchnął ciężko.

- Dzieci... Jak dzieci. Nic dodać, nic ująć. Daj spokój, Raymond, posadź tyłek i przestań jazgotać. Macie jakieś ubrania na zmianę?

- Po co? - zapytał zdziwiony Brian, a Raymond skorzystał z dogodnej pozycji by zdzielić go w potylicę. - Kurwa, za co?

- Za smród. Aż tutaj czuję. Idź po jakieś ubrania, co? Mi też coś weź - mruknął Raymond i ku jego zadowoleniu, Brian nie protestował. Po chwili był z powrotem razem z całym naręczem ubrań, które cisnął na fotel obok Raymonda.

- Wybierz sobie coś. Dobra, jedź my do tego sklepu i w drogę, bo się głodny robię... - Brian jęknął, próbując się wygodnie usadowić na siedzeniu.

- Nic nowego. - Adam zwolnił hamulec i samochód wytoczył się powoli na ulicę. Zanim wyjechali z miasta, Raymond kupił trzy niebieskie czapeczki z daszkiem z podpisem "Greetings from NY" i rzucił je na stertę ciuchów Briana.

- Chłopaki, czeka nas długa droga... Co proponujecie by się rozerwać? - zapytał Adam, po czym pozwolił się wyprzedzić czerwonemu dostawczakowi od przeprowadzek.

- A bo ja wiem? Jak zahaczymy o stację to kupię jakąś gazetę, albo coś... A na razie? Weź włącz radio, co? - poprosił Raymond i szturchnął Briana w lewe ramię. Tamten westchnął i włączył kanał informacyjny donoszący o sytuacji w Korei.

- Cholerne Koreance, jedna wielka masakra... - jęknął Brian i oparł się wygodniej o zagłówek.

- To znaczy? Komuniści wygrywają. Nie o to wam chodzi? - zapytał Raymond zdezorientowany.

- Nie, idioto. Nie o to nam chodzi. Nam chodzi o wolność wszystkich ludzi, a nie tylko tych, których na to stać. Tak mówi Wuj. A tam mordują nie tylko cywili, ale też naszych chłopców w mundurach. Wiesz co się stanie, kiedy wrócą z woja? Nie będą w stanie nawet utrzymać łyżki z płatkami, takie im się gówno zrobiło w mózgu - mruknął Brian pocierając lepki od potu kark.

- Polityka to śliski temat, Ray. Najlepiej się trzymać od tego z daleka. Chyba że przynosi profity. Tak mnie z bratem uczył stary. A na wojnie można dużo zarobić. - Wzruszył ramionami Adam i zerknął na Briana, który poczerwieniał.

- Nie wiem, co wasz stary pił, ale na pewno nie był to zwykły alkohol. Żeby takie pierdoły... - zaczął Brian, jednak szybki i zdecydowany cios w szczękę przerwał jego wypowiedź. - Kurwa, za co!

- Nie mów tak o moim ojcu, cholerny Jankesie! Pilnuj swojego nosa.

- Cholera, pilnowałem, do momentu aż nie zacząłem słyszeć potoków gówna od was obu! - warczał Brian trzymając się za buzię, językiem badał stan swojego uzębienia, które na szczęście było całe.

- Wiesz co, Brian? Cieszę się, że tak mało ze sobą gadamy. Niech mój głupi brat cię niańczy, czemu ja się zgodziłem, by z wami pojechać, do diabła?

- Nie wiem, bo masz z tego pieniądze? Bo Wuj ci ufa? Coś takiego? Może? Hmm?

- Och, zamknij się. Nie zaprzeczysz, że na konflikcie można zarobić sporo siana! Raymond, przemów mu do rozumu, bo zaraz go wysadzę! - powiedział zdenerwowany Adam i uderzył pięścią w kierownicę. Właśnie wjechali na drogę do Stroudsburga, a po lewej stronie przywitała ich ściana drzew. Raymond uznał, że w innych okolicznościach chętnie by się zatrzymał, rozpalił ogień i rozstawił namiot, by popatrzeć na gwiazdy. Kiedyś co wakacje jeździł z ojcem i Adrianem na pikniki do lasu oddalonego o kilka godzin jazdy od Meredith Hills. Zawsze przed wyjazdem wstawali o czwartej, ojciec brał kanapki, jabłka i kiełbaski przygotowane przez matkę, pakował swoich synów do starego, żółtego i pordzewiałego pickupa, który już niejedną stłuczkę miał na swoim koncie. Jeden wypad zapadł Raymondowi w pamięć mocniej od innych. Nic nie zapowiadało paskudnej ulewy, która miała nadejść około godziny dziesiątej. Już przed samym wyjazdem ojciec był poddenerwowany. Wymachiwał rękoma nad rysą na świeżo wylakierowaną karoserią złorzecząc, na czym świat stoi.

- Adrian, zatkaj Raymondowi uszy, będę klął - mruknął czerwony na twarzy Benjamin Gibney, a Adrian posłuchał. Ich ojciec czasem tak robił, nawet pomimo z natury spokojnego usposobienia. Jednak pomimo dłoni zasłaniających uszy małego Raymonda, ten był w stanie dosłyszeć urywki przekleństw takich jak "cholera", "kurwa" i "Cheng, już ja ci wsadzę te pałeczki do dupy". Kiedy ojciec przestał złorzeczyć i kiwnął głową w stronę swoich synów. Raymond znów mógł słyszeć jak jego ojciec mówi ciepłym, nieco ochrypłym głosem żeby wsiadali, bo muszą się śpieszyć. Plany pokrzyżowała dopiero ulewa, podmywając ich namiot i porywając go w dół zbocza. Na szczęście nie było ich w środku, jednak cały dzień trzeba było sprzątać szkody wyrządzone przez deszcz i naprawić namiot. Podczas drogi powrotnej Benjamin Gibney był milczący, a kiedy zajechali pod kamienicę nakazał chłopcom wrócić do domu, sam gdzieś poszedł, z tego co Adrian powiedział mu potem, do pana Chenga. Raymond nigdy nie dowiedział się czego dotyczyła tamtą rozmowa, wiedział jednak jak ojciec wrócił do domu z podbitym okiem i rozciętymi wargami. I zakrwawionymi knykciami. Raymond już nie zobaczył pana Chenga w okolicy. Co się z nim stało, do teraz stanowiło dla Gibneya zagadkę. Jechali w ciszy, chyba każdy z ludzi Wuja był zmęczony długą drogą. W końcu głód dał o sobie znać, co zmusiło ich do konwersacji.

- Zjadłbym coś. - Raymond szturchnął Adama w ramię, ale tamten machnął tylko ręką.

- Ty, no ja też bym coś zjadł, nie żeby coś... - Brian spróbował nieśmiało szczęścia, jednak i tym razem Adam Gunter zbył go milczeniem.

- Cholera, Gunter! Głodny żołnierz to nieskuteczny żołnierz, nie uczyli tego w Texasie? Zatrzymaj się w jakimś barze, bo nie ręczę za siebie.

- Wuj spakował kanapki. Zjedzcie i zamknijcie się. Muszę się skupić na drodze - jęknął Adam trzepiąc Briana po głowie, na co tamten, chcąc wykonać unik, uderzył głową w boczną szybę. Rozległ się głuchy jęk i chichot Raymonda.

- Nikt o zdrowych zmysłach by tego nie wsadził do buzi idioto - powiedział naburmuszony Brian, ale już bez przekonania.

- Jak zjecie i dalej będziecie głodni, wtedy pogadamy. A dopóki te torby - Adam Gunter wskazał papierowe torebki z kanapkami - nie będą puste, macie siedzieć cicho. Wiesz, Brian, co zrobiłem ostatniemu człowiekowi, który mi się stawiał? Wiecie jak odbiera się poród cielaka, prawda?

Mężczyźni kiwnęli głowami niepewnie.

- No, to wsadziłem temu imbecylowi łeb do krowiej cipy. Już się nie stawiał. Nigdy. Zgaduję, że macie tu w okolicy jakieś farmy, Jankesi?

- Ej ej, już spokojnie, zjemy te kanapki - odparł przymilnie Brian, po czym dodał ciszej - Chory pojeb.

Raymond nic już nie mówił, tylko zabrał się za jedzenie mdłych kanapek z sałatą. Kiedy kończył drugą z nich, oczy zaszły mu łzami, tak bardzo zmuszał się do jedzenia tego rarytasu, który Wuj dostojnie nazywał posiłkiem.

- Co, dalej głodni? - warknął Adam spoglądając na papierki po chlebie walające się pod nogami Raymonda i Briana, jednak ci tylko pokręcili głowami z rezygnacją. Jako że podróż dłużyła się w nieskończoność, Raymond sam niewiedząc kiedy zapadł w sen. Obudziło go gwałtowne hamowanie i szturchanie Briana. Było już ciemno, a po sprawdzeniu zegarka Raymond pojął, że jest późny wieczór. Zatrzymali się przed zajazdem, którego wbity w trawnik znak informował, że najdą się w nim jeszcze miejsca do spania.

- Gdzie... jesteśmy? - zapytał zaspany Raymond przecierając oczy ze śpiochów. Przez jakiś czas nie mógł przyzwyczaić wzroku do panujących ciemności, jednak po chwili zdołał wyłonić sylwetkę Adama Guntera, który otworzył mu drzwi samochodu.

- Okolice wsi Granville, Ohio. Ludzie w tym stanie myślą, że wynaleźli gumy do żucia i hot dogi. Jeśli to pozwala im spać spokojnie w nocy, to niech sobie tak myślą. Ale nie to jest najważniejsze. To mała dziura, w której nic ciekawego się nie dzieje. A to oznacza, że nikogo nie będziemy interesować. Wychodź, mam już klucze do pokoju. Będziecie spać z Brianem, ja osobno. Będę też pilnował diamentów, dlatego nie zmrużę oka przez noc. Co oznacza, że jutro wy kierujecie. Który z was, nie obchodzi mnie to. Jasne? Jutro wyruszamy o świcie, więc radzę ci lecieć do łóżka, Raymond.

- Och no dobra, dobra - ziewnął Gibney i wygramolił się z kanapy. Owiało go chłodne powietrze, toteż chłopak zgarnął ze stery ciuchów należącej do Briana jakąś grubszą koszulę i narzucił ją na kark. Dzięki temu nieco mniej dygotał z zimna jak liść na wietrze. Budynek był dwupiętrowy, cały zbudowany z ogromnych dębowych bali, chyba był stylizowany na górskie schronisko albo dom leśniczego, Gibney nie bardzo potrafił ocenić o tej porze dnia. Środek go nie zaskoczył, po prawdzie takiego wnętrza się spodziewał - kominek z wiszącym nad nim porożem, dywaniki przed rozchybotanymi fotelami które niejeden tyłek już widziały, proste kandelabfy taniej roboty wystające ze ścian rzucały przytulne, ciepłe światło na całą przestrzeń wspólną i biurko recepcji, za którym siedział siwy dziadek w czerwonym polarze i, najpewniej, z dubeltówką pod ladą. Raymond skinął mu głową, jednak tamten nawet nie podniósł wzroku znad jakiegoś czasopisma, wnioskując po roznegliżowanej kobiecie na stronie był to playboy. Dopiero mijając bliżej recepcjonistę Gibney był w stanie potwierdzić swoją teorię, jako że ten sam numer przeglądał kilka dni wcześniej Brian Vernons.

- No, jesteś! Zmogło cię jak kłodę! Boże, ile bym dał za taką drzemkę, żeby ot tak - Brian pstryknął palcami prawej ręki leżąc pod kołdrą swojego łóżka usytuowanego pod oknem - pojawić się już w tym cholernym Salt Lake City.

- Nic mi nie mów, też bym chciał tak mieć... Swoją drogą warto by, żeby to nasze auto zobaczył jakiś mechanik, co jakiś czas słyszałem stukanie z tyłu.

- Z tyłu? Może jakaś wiewiótka weszła do bagażnika - zarechotał Brian gasząc światło na nocnym stoliku. Raymond szybko się przebrał w koszulę nocną i majtki, by po chwili być już w ciepłym łóżku. Nie zaprzątał sobie głowy myciem zębów, ciągle był zmęczony po nagłym wybudzeniu ze snu. Ledwo zamknął oczy, już znowu siedział na siedzeniu samochodu, jak przez mgłę pamiętał śniadanie składające się z burgerów i shake'ów zamówionych w barze drive-thru. Kolejny postój był dopiero po sześciu godzinach jazdy, gdzieś w polu na granicy Indiany i Illinois. To właśnie wtedy Raymond przypomniał sobie o tajemniczym stukaniu w bagażniku.

- Ty, Adam! - zawołał Raymond spod drzewa, gdzie razem z Brianem oddawali mocz w stronę Guntera, który leniwie popalał papierosa oparty o maskę wozu - Sprawdź bagażnik! Coś tam stukało wczoraj! Brian mówił... że co to było?

- Wiewiórka! - krzyknął Brian strzepując ostatnie kropelki moczu na ściółkę.

- No, wiewiorka! Choć to w sumie mogą być myszy... No ale sprawdź! - krzyknął Raymond, w odpowiedzi zobaczył siarczysty środkowy palec wymierzony w ich stronę.

- Jeden debil głupszy od drugiego! Jak wy skończyliście szkołę? Skąd wiewiórki w Nowym Jorku! To znaczy, skąd one u nas w barze! Podobnie myszy, był eksterminator... zresztą po drodze też nic nie mogło się wślizgnąć, bo nie otwieraliśmy bagażnika od czasu... No nigdy! - zawołał Adam Gunter wciągając ogromną ilość dymu w płuca, jakby wiedział, że i tak za chwilę ciśnie niedopałek na ziemię i sprawdzi, o co tyle krzyku.

- No to może szczury! - krzyknął niezadowolony Raymond i zapiął pasek spodni, następnie pozwolił, by Brian polał mu dłonie wodą z butelki. Błyskawicznie umył ręce i strzepnął je w powietrzu, potem pomógł to samo osiągnąć Brianowi. Podczas gdy się ogarniali, od strony auta dobiegły jakieś krzyki i dźwięki szamotaniny. Raymond zobaczył jedynie chmurę kurzu i dwie postacie bijące pięściami na oślep. W chwilę później Adam Gunter dobył swojego obrzyna spod płaszcza i strzelił ostrzegawczo w niebo. Kilka ptaków poderwało się z drzewa świeżo podlanego przez Gibneya i Vernonsa, potem nastała cisza. Kiedy kurz opadł, Raymond rozpoznał intruza ukrywającego się w bagażniku. Rudowłosy chłopak, zupełnie jak jego ojciec, teraz leżał cały brudny od piasku i krwi cieknącej z rozbitego nosa. Ubrany był w pobrudzone farbą ubranie robocze, zupełnie nieprzypominające wyprasowanego mundurku z liceum. Chłopiec łypał lewym okiem koloru szmaragdu na wszystkie strony, ponieważ prawe zdobił szybko zmieniający kolor siniak.

- Co. Ty. Tu. Robisz. Idioto - warknął przez zęby Adam Gunter opuszczając powili obrzyna, ładując uprzednio do środka nowy nabój. Kiedy odciągnięty kurek wydał charakterystyczne kliknięcie, młody Andy Meier wzdrygnął się i spróbował wstać. Nie udała mu się ta sztuka i zatoczył się prosto na Raymonda, który odepchnął go ze złością.

- Powtórzę pytanie mojego kolegi, bo chyba nie dosłyszałeś, mały. Co tu robisz, do ciężkiej cholery! - krzyknął Raymond, a Andy znów się zatrząsł, jednak tym razem zdołał nieco powstrzymać konwulsje całego ciała.

- Ja... Ja... słyszałem, że wyjeżdżacie na akcję. Ojciec nigdy nie mówił mi ze szczegółami, jak to wygląda no ale... chciałem tylko zobaczyć! Myślałem, że jedziemy jako ochrona... Czy coś... - mruknął czerwony ze wstydu na twarzy nastolatek, kopiąc leżący na drodze kamień, który odbił się od opony i poleciał rykoszetem to rowu.

- I dlatego uznałeś, że najlepiej jest zakraść się do bagażnika do samochodu, który Bóg wie gdzie jedzie? Brawo! Adam, masz jakiś medal? Raymond? Adam? Może od razu Nobla chcesz? Za strategiczne myślenie? - zaśmiał się Brian i jużby chwycił Andy'ego za fraki, gdyby nie połączone wysiłki Adama i Raymonda, którzy przytrzymali Vernonsa w miejscu.

- Przepraszam, Brianie, ja po prostu... chciałem coś przeżyć! Przydać się na coś! Ojciec nigdy z własnej woli by się nie zgodził na coś takiego...

- I miałby kurwa rację, bo to mądry człowiek jest! Cholerny profesor! I wyjaśnijmy sobie coś, synku. Ja jestem dla ciebie "panem Vernonsem", tak samo jak to dla ciebie jest "pan Gunter I"...

- Już nie rób młodemu wody w mózgu - westchnął zrezygnowany Adam i wyciągnął nowego papierosa, podał drugiego Raymondowi, który od razu go zapalił i gwałtownie się zaciągnął. Był cały zdenerwowany i aż go nosiło, żeby zdzielić tego nieodpowiedzialnego chłopaka po głowie. Tymczasem Brian mówił dalej:

- A to jest dla ciebie "pan Gibney", rozumiesz? Rozumiesz? - krzyczał Vernons dysząc przy tym ciężko i plując kropelkami śliny na wszystkie strony. Gibney zauważył, że w chwilach zdenerwowania Brian lubił machać rękoma jak wiatrakami, dlatego zawsze kiedy jego przyjaciel wpadał w szał, Raymond wolał stanąć nieco na uboczu.

- Już bez tych formalności... - jęknął zmęczony Raymond, jednak Brian mu przerwał.

- Nie! Ten idiota musi nauczyć się szacunku! Jak nie "pan Gibney", to może "Listonosz" ci odpowiada, co, Ray?

- Już niech będzie "pan Raymond", dobra? Daj spokój, Vernons. A ty, Andy, powiedz lepiej co mamy z tobą zrobić. Wiesz, gdzie jedziemy? Wiesz w ogóle, gdzie jesteśmy? Strzelaj! Proszę bardzo, oddaj swój szczęśliwy strzał! - zaśmiał się gorzko Raymond, a z każdym słowem przybliżał się do chłopaka coraz bardziej i bardziej, podobnie zrobili jego przyjaciele. W ciągu kilku sekund Andy Meier był przygwożdżony do karoserii samochodu z trzema parami wściekłych oczu wlepionych prosto w niego. Na jego czerwonej, spoconej twarzy odznaczały się tylko blade piegi, cała reszta drżała konwulsyjnie ze strachu.

- Ja... Ja... Może Indiana?

- Nie. Tam będziemy za niecałą godzinę. Jesteśmy jeszcze w Ohio. A czeka nas jeszcze szmatkę drogi do przejechania. Mamy interesy w Salt Lake City. Tam cię zostawimy w hotelu, żebyś nie narobił głupstw, jasne? Posiedzisz dzień pod kluczem, to ci dobrze zrobi. Potem od razu wrócimy do Nowego Jorku, gdzie twój ojciec dowie się o wszystkim. Kurwa, jak tylko dotrzemy do jakiegoś telefonu to od razu mu wszystko powiem! Dostaniesz takie lanie, że...

- Ojciec mnie nie bije - powiedział jękliwie chłopak, jednak skulił się w sobie na widok masowanych knykci Adama Guntera, który powiedział:

- Może powinien zacząć. Jak on tego nie zrobi, to ja chętnie się tobą zajmę, głąbie. Pasuje ci to, Brian?

- Jak najbardziej - Wyszczerzył się Vernons i oblizał żółte od papierosów zęby.

- Ale może zajmiemy się tym, jak już przekażę wszystko Karlowi, co? Teraz musimy jechać - powiedział Raymond patrząc spode łba na Andy'ego, po czym dodał - Brian, daj mu jakieś ciuchy, co?

- Jeszcze czego. Niech chodzi w brudnych. Jakoś w bagażniku mu nie przeszkadzały. Chcesz teraz żeby...

- Będzie jechał z tyłu na kanapie. Z tobą. Bo teraz ja będę prowadził. A twoją stertę ubrań damy do bagażnika, gdzie ich cholerne miejsce. Czemu od razu ich tam nie dałeś w Nowym Jorku?

- A ty dałeś tam swoje głupie czapeczki z daszkiem? Nie? No właśnie idioto! - warknął Brian i szturchnął Raymonda w ramię.

- Dosyć! Wszyscy jesteśmy idiotami, bo nie sprawdziliśmy tego bagażnika! Ale największym jest ten tu wymoczek, myślący, że to jakaś zabawa! - krzyknął Adam Gunter uderzając otwartą dłonią w dach auta.

- Dobra, dobra... coś ci dam. Tylko jak zniszczysz, to nie ręczę za siebie... - warknął Brian obchodząc samochód by otworzyć drzwi i zacząć przeczesywać stertę ubrań.

- Daj spokój, Brian. Już jego ojciec się nim zajmie, dopilnuję tego - mruknął Raymond podchodząc do drzwi kierowcy by je otworzyć i zasiąść wygodnie za kierownicą.

- Może i tak. Ale na razie ten gówniarz utknął tutaj z nami, więc będę gadać co chcę. No już, wsiadaj!

- Przepraszam, panie Vernons. Już wsiadam - pisnął Andy Meier, ale kiedy chciał Już wejść na tylne siedzenia, został powstrzymany przez Briana.

- Najpierw się przebierz, Boże... jaka to w ogóle szkoła, co? Że takich tępaków wydają na świat? - westchnął Brian przecierając oczy drżącą ze złości dłonią.

- A co, jesteś absolwentem? - zapytał Adam strzepując ostatnie krople moczu pod tym samym drzewem, które niedawno odwiedzili Raymond z Brianem.

- Gdyby nie to, że masz obrzyna, tak byś dostał po mordzie... - warknął Vernons i spojrzał na przebranego Andy'ego. Chłopak założył na siebie luźny błękitny podkoszulek i dżinsy, już nieco znoszone, ale chociaż nie śmierdzące farbą.

- No dawaj, Vernons, zobaczymy czyś taki mocny w pięściach, a nie tylko w gębie! Brat mówił, że położyliście Goliata na łopatki, u tych Żydów! Chętnie się przekonam, czy miałeś w tym jakiś fanatycznych udział, czy siedziałeś jak tchórz w narożniku czekając aż Listonosz zrobi za ciebie całą robotę! - krzyknął Adam zapinając spodnie i ruszając w stronę samochodu.

- Ty skurwysynu, gdyby nie ten twój obrzyn od siedmiu boleści, to już byś leżał po tym drzewem - ryknął wściekły Brian i ruszył w stronę Adama, jednak mocny cios w brzuch sprawił, że skulił się na drodze.

- Chłopaki, serio, możemy jechać? Pobijecie się później! Potem będziecie porównywać rozmiary swoich penisów i siłę mięśni. - Raymond wychylił się za otwarte okno i spojrzał z politowaniem na tą scenkę rodzajową.

- Nie ma potrzeby, i tak wiadomo że wygrałem - zaśmiał się Gunter i wyminął Vernonsa, który jęczał cicho. Następne godziny drogi upłynęły im w całkowitej ciszy, z przerwą na zjedzenie w jednej z przydrożnych knajp. Andy zatopił zęby w burgerze przywiezionym przez kelnerkę na wrotkach z takim apetytem, jakby nie jadł od tygodnia.

- Ojciec cię nie karmi? - mruknął Brian ocierając tłuszcz i keczup z brody zanim wyłuskał wargami pikla spomiędzy kotleta a bułki.

- Karmi, no ale... on nie spędził całej doby w bagażniku jadąc po wertepach... Potem panu oddam, panie Raymondzie, dobrze? Nie mam przy sobie pieniędzy, ale...

- Przestań. Uciesz się tym burgerem, bo po tym jak twój ojciec się dowie co zrobiłeś... A właśnie, dzięki za przypomnienie. Pójdę do niego zadzwonić. Brian, popilnuj mi frytek, jasne? - Raymond podał Vernonsowi saszetkę z pieczonymi ziemniakami, którą ten z radością przyjął.

- Pewnie, popilnuję, nie martw się. No idź idź, dzwoń. Potem ja cię zmienię i będę kierować, okej? - powiedział Brian po czym wpakował sobie do ust kilka frytek. Raymond westchnął i opuścił pojazd. Restauracja nie była ogromna, choć cieszyła się sporym wzięciem, o czym świadczyła ilość zaparkowanych samochodów i jedzących w nich ludzi. Mijając jeden z nich, czerwonego roadmastera, Raymond dosłyszał rozmowę małżeńską:

- Ile oni chcieli za tego burgera, kochanie? - zapytała kobieta żując w ustach mięso z grymasem na twarzy sugerującym, że wcale a wcale jej ono nie smakuje.

- 20 centów. Chyba nie tak źle, co? Czy coś ci nie pasuje? Znowu? - mruknął mąż zza lokalnej gazety, gdzie przeglądał wyniki rugby. Kiedy Gibney się zbliżył, zobaczył że całą koszulę koloru cappuccino ma uwaloną sosami. Ba, teraz Raymond nie był nawet pewien, czy ta koszula była koloru kawy w pierwszej kolejności. Może ten odcień też był dziełem zalania się napojem.

- Dwadzieścia? A w Kaliforni, tam gdzie zabrał mnie Bill, zapłaciliśmy tylko 15! I tam to było dobre mięso, nie to co... to surowe... gówno! - warknęła kobieta z obżydzeniem i wypluła przeżutą papkę na chusteczkę, którą wyrzuciła przez okno.

- Nie klnij - mruknął mąż, zwinął gazetę, po czym odebrał żonie kanapkę i sam skosztował. Mielił ją w ustach przez dłuższy czas a następnie stwierdził - Normalne mięso. Dobrze zrobione. Co ci nie pasuje?

- Jest surowe! - warknęła kobieta histerycznie, aż kilka głów w autach obróciło się w ich stronę. Mąż ściszył głos i warknął:

- Cicho, kobieto! Nie rób scen! To dobry burger, jak go nie chcesz, to ja go zjem. Boże kochany, czemu mnie pokarałeś...

- A właśnie, że jest surowe. Ej, proszę pana? Proszę spróbować i powiedzieć, czy jest surowe. - Kobieta zwróciła się do Raymonda, który właśnie miał ruszyć w dlaszą drogę. Chłopak zawahał się, po czym podszedł do pary i wziął od mężczyzny gryza kanapki.

- Mi tam smakuje. Zwykłe mięso, na pewno nie surowe. - Gibney wzruszył ramionami i poszedł dalej. Kątem oka zobaczył triumfalny uśmiech na licu mężczyzny, który obrócił się w stronę żony, która zaczęła mówić coś o męskiej solidarności i obrzydliwej niesprawiedliwości. Raymond wszedł do środka budki telefonicznej stojącej obok wejścia do restauracji. W środku budki siedziała jakaś kobieta i malowała sobie paznokcie opierając dłonie o grubą książkę telefoniczną.

- Mogę zadzwonić? - zapytał poirytowany Raymond patrząc na nią z ukosa.

- Nie możesz poczekać aż wyschną? - zapytała opryskliwie kobieta i podmuchała na paznokcie krzywo pomalowane czerwonym lakierem.

- Nie. A teraz, z łaski swojej... - Raymond już czuł, że budzi się w nim Listonosz, czyli istota, której nie należy denerwować bez powodu - proszę wyjść. Chcę zadzwonić.

Kobieta udała że go nie słyszy, dalej dmuchała na swoje brzydkie jak noc pazury, wypinając się przy tym wymownie w stronę wejścia do budki. Gibney nie wytrzymał i uderzył otwartą dłonią w szklaną ściankę budki telefonicznej, aż kobieta że strachu pisnęła i obróciła się w jego stronę. Jak się okazało paznokcie nie były jedyną rzeczą, które były polakierowane. Dotyczyło to też jasnych blond loków, które wręcz waliły chemią. Do tego stopnia, że Gibney się skrzywił i zmrużył oczy.

- Paniusiu. Nie będę powtarzał. Wynoś. Się. Z. Tej. Budki. Chyba że chcesz gdzieś zadzwonić...

- Co... - Kobieta nie rozumiała o co chodzi, toteż Raymond z satysfakcją dokończył swoje zdanie.

- Chyba że chcesz gdzieś zadzwonić. Na przykład po grabaża, żeby cię stąd wywiózł.

- To groźba? Pan mi grozi? Mam zadzwonić po policję...

- Po prostu spadaj, a nie budkę zajmujesz - warknął Raymond i postąpił krok do przodu, niemal wchodząc do budki. Kobieta spuściła wzrok i przecisnęła się obok Raymonda, który poczuł jak drżą jej ramiona. Ze strachu? Raymond westchnął i otworzył drzwi budki na oścież, chciał by się przewietrzyło po tym całym lakierze. Kiedy już dało się normalnie oddychać, podniósł słuchawkę by wezwać operatora. Gibney miał nadzieję, że w końcu świat pozbędzie się tych pośredników w komunikacji telefonicznej. Nie lubił tłumaczyć się innym, gdzie dzwoni. Nie podawał żadnych nazwisk, jednak mimo wszystko wolałby mieć pełną kontrolę dokąd dzwoni i kto odbiera telefon. Może za kilka lat...

- Numer proszę - powiedziała dyspozytorka siedząca po drugiej stronie linii. Gibney podał numer i odczekał chwilę. Podczas czekania zerknął za okienko budki tylko po to, by zobaczyć jak Adam Gunter wykłóca się z jakimś południowcem (sądząc po koszulce z konfederacką flagą). Wskazywali przy tym na błotnik samochodu mężczyzny, może miała miejsce stłuczka?

- Halo? - rozległ się głos w słuchawce, a Raymond odwrócił wzrok i skupił się na rozmowie.

- Karl? Tu Raymond. Pewnie zastanawiasz się, gdzie jest twój syn, nie?

- Nawet nie masz cholernego pojęcia! Skąd wiesz...

- Schował się w bagażniku. Chciał poczuć trochę akcji, ale on nie ma najmniejszego pojęcia po co jedziemy! Słuchaj, nie zostawimy go tu nigdzie po drodze. Po prostu zamkniemy go w hotelu jak dojedziemy do Salt Lake City, ogarniemy interesy i będziemy wracać tego samego dnia. Potem z przyjemnością oddamy ci go w twoje własne ręce.

- Raymond, ja... No nie wiem...

- Słuchaj, on prawie się posrał w gacie kiedy zobaczył Briana i Adamem. Wiesz jacy są, gdy są wnerwieni. Mi też nie było do śmiechu... Ale chyba zrozumiał. Mam nadzieję. W hotelu krzywda mu się nie stanie. Zostawimy mu jakieś jedzenie, nie jesteśmy przecież jakimiś dzikusami.

- Cholera... Dasz mi go to telefonu? Tylko z nim... porozmawiam.

- Pewnie, poczekaj chwilę - Gibney położył słuchawkę na automacie i pomachał w stronę Andy'ego, który właśnie wyszedł z samochodu wyrzucić śmieci zebrane z siedzeń w ich samochodzie. Chłopak zmarkotniał, cisnął kupę brudnych chusteczek do kubła i powłócząc nogami podszedł do Raymonda, który przytrzymał mu drzwi budki.

- Kto to? Ojciec? - zapytał zlękniony chłopak, a kiedy Raymond nic nie odpowiedział, przełknął ślinę i podniósł słuchawkę. Raymond dosłyszał jedynie jakieś krzyki po niemiecku. Nic zresztą z nich nie zrozumiał, więc wrócił w okolice ich samochodu, wokół którego zebrała się już spora grupka gapiów. Gibney dostrzegł Briana wracającego z restauracji z garścią serwetek, podszedł do niego śpiesznym krokiem i wskazał zbiegowisko.

- Nie podoba mi się to - mruknął Raymond mrużąc oczy, starając się tym sposobem dostrzec o co ta cała afera na parkingu. Kiedy tak się męczył, Brian wcisnął mu jedną z chusteczek do ręki, po czym powiedział:

- Mi też. Zostawiłem tam frytki.

- Masz na myśli moje frytki.

- Twoje, moje... W naszym czerwonym świecie jesteśmy jak jedna, duża rodzina, Ray. To co twoje jest też moje. I odwrotnie, dlatego dałem ci chusteczki.

- Wielkie pocieszenie. Tak czy siak, o co tam chodzi? Widziałem jak Adam się z kimś wykłócał ale...

- Chyba dalej to robi. Słyszałem ze tamten typek też jest z Teksasu więc... Może być ciekawie. Chodź, podejdźmy bliżej. Na kogo stawiasz? Kochasia konfederacji, czy naszego dobrego, starego Guntera?

- Gunter ma obrzyna. Zresztą już ci chyba pokazał, na co go stać.

- Słuszna uwaga. Dlatego na niego stawiam - zarechotał Vernons i przepchnął się na przód tłumu, Raymond podążył za nim. Tłum otaczał klęczącego na jednym kolanie południowca z flagą konfederacji na przepoconym podkoszulku, który teraz był jeszcze mokry od krwi.

- Co ty robisz, idioto! Bijesz się z jakimś dupkiem, Adam, zamiast... - krzyknął Raymond, ale nagle poczuł na ramieniu silną, męską dłoń. Kiedy się obrócił, stanął oko w oko z mięśniakiem, który śmiało mógł być na tej samej diecie co niesławny Goliat. Jego czarna jak węgiel broda drwala kontrastowała z zapadniętymi oczami w twarzy naznaczonej dziobami po ospie.

- To on, kochana? - zapytał drwal stojącej za nim kobiety, którą Raymond od razu rozpoznał. Nie tak dawno temu wygonił ją z budki telefonicznej. Kobieta pisnęła coś w odpowiedzi, co najwidoczniej było potwierdzeniem, bo nie minęło dużo czasu od pisku do momentu kiedy Raymond leżał na asfalcie z nabitym guzem.

- O ty chuju - warknął Brian i wyrwał jakiemuś gapiowi szklaną butelkę coca-coli by rozbić ją na twarzy drwala, który zatoczył się wprost na swoją kobietę, przygniatając ją do maski czerwonego cadillaca. W ciągu krótkiej chwili rozgorzało piekło. Raymond widział kątem oka jak Adam Gunter kopie południowca po żebrach a Brian dostaje sromotny wycisk od siedzącego na nim okrakiem wielkoluda. Gibney próbował wstać, jednak potrącił przy tym jakiegoś gapia, który chyba nie mając nic ciekawszego do roboty złapał Raymonda wpół i zaszarżował prosto na kosze na śmieci. Po jakimś czasie bijatykę przerwało wycie policyjnej syreny.

- Raymond, Brian, do wozu! Gdzie ten gówniarz? - krzyknął Adam uderzając pięścią prosto między oczy południowca, który po tym ciosie sflaczał jak przebita dętka. Brian, cały zakrwawiony podniósł się z ziemi i kopnął nastolatka (tego, który postanowił zabawić się Raymondem w kręgle ze śmietnikami) i rozkwasił mu nos. Po takiej kontuzji chłopak w panice wycofał się w stronę restauracji, klnąc pod nosem. Mężczyźni wpakowali się pośpiesznie do samochodu i z piskiem opon ruszyli w stronę budki telefonicznej, przed którą czekał już Andy Meier. Bez słowa sprzeciwu pozwolił się wciągnąć na tylną kanapę, a Adam przycisnął gaz do dechy. Po godzinie ucieczki udało im się dojechać do jakiejś małej wioski, gdzie za dodatkową opłatą zmienili rejestrację oraz sfałszowali dokumenty wozu, w razie gdyby ulegli kontroli policyjnej. Dopiero po tej czynności odetchnęli z ulgą i zajęli się opatrywaniem ran w łazience przydrożnej stacji benzynowej. Nie ma co tu opisywać reszty drogi do stanu Utah ani ewentualnych interakcji między członkami gangu Wuja, bo wcale nie było ich dużo ani nie były znaczące. Jeśli chodzi o Adama Meiera to siedział on cicho i starał się nie rzucać pozostałym mężczyznom w oczy, na tyle na ile oczywiście pozwalała ograniczona przestrzeń samochodu. Po dotarciu do hotelu w Salt Lake City Raymond, upewniwszy się że Brian z którym dzielił pokój śpi, wymknął się w nocy do recepcji żeby skorzystać z telefonu.

- Więc? Jaki jest status, Red?

- Słucham? - zapytał Raymond nie do końca rozumiejąc swoje nowe przezwisko.

- No, Red. W sensie kolor, czerwony. Na Boga, pomińmy to, Listonoszu. Powtórzę, jaki jest status?

- Dojechaliśmy do Salt Lake City, jutro mamy spotkanie o drugiej po południu. Podsłuchałem jak Vernons rozmawiał z człowiekiem Zobronieva. Pojedziemy drogą na zachód, miniemy małe miasteczko Delle, potem zatrzymamy się przy... emmm... Barro? Chyba tak się nazywało...

- Czekaj. Panno Sanders, proszę to sprawdzić - powiedział Jerrings do kogoś w swoim biurze, a po głośnym pisku Raymond zrozumiał, że kobieta nieźle się wystraszyła.

- Nie lubią pana w pracy, agencie, co? - mruknął Raymond mimochodem i uśmiechnął się, kiedy dosłownie usłyszał zgrzyt zębów Jerringsa.

- Nie muszą mnie lubić. Tylko szanować. No, dziękuję - odparł Jerrings szeleszcząc mapą, po czym mlasnął w zamyśleniu. - Więc, Barro. Dokąd dalej?

- Dwadzieścia minut jazdy na północ, osiemnaście mil. Potem skręcimy na zachód. Spotkanie ma odbyć się na wysokości Graham Peak, pomiędzy Desert Peak. Wszystko oczywiście mówili kodem, to znaczy udawali że jadą na jakiś zjazd ornitologiczny.

- Ach tak? Ciekawe jakie to ptaki można znaleźć na Wielkiej Pustyni Słonej. Zabawne, biorąc pod uwagę edukację tego idioty, jakim jest Brian Vernons. Pewnie nie zrozumiał z tego ani słowa. Ale dobrze, najważniejsze jest to, że będziemy tam przed Zobronievem. Szykujcie się na strzelaninę. Rozstawimy kilku snajperów, będą obserwować miejsce. Mają instrukcje co do was, czyli "ludzi w czapkach". Bo je kupiłeś, tak?

- Tak, będziemy nosić czapki. I lepiej żeby w nas nie trafili. Wolę już iść do więzienia niż zobaczyć swoje zdjęcie w nekrologu w tej idiotycznej bejsbolówce.

- Spokojnie, nie bądź taką drażliwą księżniczką. Chłopacy z Utah wiedzą, co robić, spokojna głowa. A co, nie podoba ci się Nowy Jork? Takie ładne miasto, o, wiem nawet gdzie możesz zabrać swoją czerwoną komunistkę na lunch. Polecę ci kilka knajp.

- Podziękuję.

- Jak sobie chcesz. Nie martw się o młodą pannę Carick, jest pod naszą obserwacją. Podobnie jak twoja matka i siostra. Jeśli to się uda, i złapiemy Abrahama Zobronieva, Wuja czeka równia pochyła. Na Zobronieva mamy sporo. Bardzo sporo faktów i anonimowych świadków. Kiedy podamy w gazecie, telewizji, radiu, że wpadł w zasadzkę FBI, Moore obsra zbroję. Stanie się nieostrożny. Przestanie ufać ludziom w swoim otoczeniu... Tu wkroczysz ty i owiniesz go sobie wokół palca. Dorastaliście w tej samej mieścinie! Nie ubliżając oczywiście Meredith Hills, broń Panie Boże! To urokliwa okolica, z tym swoim lasem, tartakiem, przyjazną obsługą poczty... Ale posłuchaj, Vernons może i wydaje się Wujowi lojalny, ale nie da rady planować czegokolwiek sam, jest na to zbyt ograniczony. Potrzebuje do tego pośredników. Bałbym się mu nawet dać mój salon do pomalowania. Zresztą pewnie pomalowałby go na czerwono. Ty zresztą też nie grzeszysz intelektem, Gibney, dlatego ja ci pomagam.

- Jakże miło z pańskiej strony, Jerrings. Planować moją przyszłość tak skrupulatnie, równocześnie doprowadzając mnie do załamania nerwowego. Pamiętasz naszą ostatnią rozmowę twarzą w twarz? Okłamałeś mnie co do stanu mojej własnej matki! - warknął Gibney pochylając się nad telefonem. Przez chwilę stał tak z zaciśniętą szczęką a krew szumiała mu w głowie, czekał na reakcję agenta FBI.

- To powód do radości, mój chłopcze. Nic się ostatecznie nie stało. Ale wypadki chodzą po ludziach. Zwłaszcza, jeśli wchodzą w konflikt z prawem. - Jerrings ściszył głos, wręcz syknął, a Raymond wyobraził sobie jak ten paskudny mężczyzna w tej samej chwili oblizuje brudne zęby i spękane, szare wargi. - Opowiem ci historyjkę. Mój dziadek walczył z Indiańcami, oj, było to lata temu! Było to w Michigan, w 1866, tuż po wojnie. Odrąbali mu całe ramię tymi swoimi siekierkami, rozgrzanymi w ognisku tak, by zasklepić ranę. Bydlaki chciały się zabawić. Potem dla zabawy strzelali do niego z łuku - trafili w nogę i bark, tuż przy kikucie. Następnie zdzielili go tomahawkiem tak, że zabiliby byka. Dosłownie rozbili mu skroń. Myśleli że już nie żył, toteż oskalpowali go. Ale nie. Otis Jerrings nie umarł. Jego towarzysze broni zostali bestialsko wyrżnięci, on został sam na polu bitwy. Nie zostało mu nic, tylko dokończyć swoją robotę, jaką było patrolowanie północnych rubieży Ameryki i walka z nieprzyjacielem. Wiesz co się stało potem, Gibney?

- Musze zgadywać, czy przestaniesz marnować mój czas, agencie? - warknął nienawistnie Raymond oglądając się za siebie, bo usłyszał kroki na schodach. Była to jakaś starsza kobieta, szła z płonącą świecą w jednej ręce. Minęła Raymonda i wyszła na zewnątrz, wprost na hotelowy parking. Raymond zamrugał. Co staruszka, w czepku do spania i ze świecą mogła robić sama w środku nocy?

- Hej, Gibney! Słyszysz mnie?

- Wolałbym odpowiedzieć negatywnie, ale obawiam się że tak, słyszę pana.

- Bardzo śmieszne. Wracając, Otis Jerrings nie umarł. Wziął rewolwer poległego dowódcy, zapas kul i swój ogromny nóż. Jego cel był prosty - wymierzyć sprawiedliwość. I... udało mu się. Ale widzę, że cię nudzę, Raymondzie. Dokończymy tę historię innym razem.

- Dzięki Bogu - jęknął z udawaną ulgą Raymond a potem syknął - Jeśli jeszcze raz spróbuje pan straszyć mnie moją matką, przestanę pomagać. FBI, CIA, kto tam jeszcze w tym siedzi! Rozumiesz, szczurze?

- Nie, Gibney. To ty nie rozumiesz. A wydawało mi się, że osiągnęliśmy kompromis. Naprawdę miałem taką nadzieję. Ja i moi przełożeni.

- Dlatego powinien pan wiedzieć, że nie potrzebuję dodatkowego straszaka, jasne? To nie pomaga. A wręcz pogarsza sytuację.

- Och, wiem Gibney, ale zrozum... Ile razy osioł będzie ciągnął pług, jeśli przez kilka tygodni nie dostanie batem po plecach? Myślisz, że będzie pracował z dobroci serca? Ty jesteś dla nas bardzo ważnym osłem. A plony, które zbierzemy z tego pola, zapewnią dobrobyt nam wszystkim. Tobie i rodzince również! Więc zamknij mordę, i nigdy więcej nie próbuj mówić... nie, nawet nie próbuj myśleć, że jesteś w jakiejkolwiek pozycji negocjacyjnej. Po prostu rób swoje i będziemy zadowoleni.

- Pan jest... złym człowiekiem, Jerrings. Po prostu - szepnął cicho Raymond i spojrzał zaniepokojony na drzwi wyjściowe. Staruszka jeszcze nie wróciła - złym do szpiku kości.

- No proszę, i kto to mówi - mruknął obojętnie Samuel Jerrings i zakończył połączenie. Raymond cisnął słuchawką na widełki i wyszedł z hotelowego hallu. Na zewnątrz dojrzał jedynie kilka ulicznych latarni, ale żadnego śladu tajemniczej kobiety. Przecież ubrana była w strój nocny. Dla pewności okrążył budynek, jednak nic to nie dało. Kobieta zniknęła. Gibney nie mógł nic więcej zrobić jak położyć się spać, co przyszło mu z wielką łatwością zważywszy na ognistą wymianę zdań z agentem FBI. Po tej rozmowie Raymond był psychicznie wykończony, zresztą zawsze tak było, kiedy musiał wchodzić w interakcję z Jerringsem. Gibney nie wierzył, że ktokolwiek może powiedzieć o tej personie jakiekolwiek dobre słowo. No może poza Barrym Crevikiem, ale po pierwsze on wcale nie był lepszy, a po drugie tak czy siak raczej nic by nie powiedział.

- Więc? Młody siedzi zamknięty? - zapytał Brian pakując sobie do ust kolejną porcję jajecznicy, pomimo faktu że w buzi mielił już kawałek tosta i kiełbaski. Raymond spojrzał na niego z obrzydzeniem, a jego przyjaciel wzruszył tylko ramionami. - Boże, Ray, nie bądź jak Claudia.

- To po prostu obrzydliwe. Zachowujesz się jak śmietnik. Pakujesz do mordy wszystko jak leci.

- I co mówiłem - Brian machnął oskarżycielsko ręką w stronę Gibneya. Obaj ubrani byli w dżinsy, Raymond nosił na sobie rozpiętą koszulę w delikatne, żółte pasy, które jednak całkowicie zanikały na mokrym od potu materiale. Vernons zadowolił się luźnym, białym podkoszulkiem i spodniami khaki. Tylko Adam I Gunter ciągle chodził w tym samym płaszczu, czy huragan czy ukrop, zawsze miał go na sobie - Już zmienia się w Claudię. Widzisz Adam? Właśnie o tym...

- Boże, Brian, znowu chcesz dostać po mordzie? Zamknij gębę i jedz szybciej. Jeśli chodzi o młodego, to tak, zamknąłem go na dwa spusty. Dałem mu też jakieś konserwy i wodę. I tak wrócimy w miarę szybko. I to z bronią. Tylko to się liczy. Gdyby to ode mnie zależało, zostawił bym gówniarza w polu, niech sam znajdzie drogę. Tak mnie ojciec traktował. Raz wysadził mnie z bratem na środku stepu, trzydzieści mil od najbliższej osady. I wróciliśmy bez krzyku ani narzekania. No ale to nie Teksas, a to nie mój syn. Ale gdyby to był mój syn...

- Ale nie jest, więc przestań zamęczać nas lekcją teksańskiego wychowania dzieci, dobra? No ale masz rację. Brian, kończ szybciej - mruknął Raymond i wypił duszkiem całą szklankę wody. Kiedy już miał przełknąć, Brian powiedział:

- Właśnie tak mówiła w łóżku.

Gibney nie wytrzymał i opluł siedzącego przed sobą Briana, który również wypluł żute w buzy jedzenie. Adam Gunter bez słowa wstał i poszedł w stronę auta, podczas gdy mężczyźni chichocząc czyścili stół. Nastał czas wyjazdu, toteż cała trójka wpakowała się do samochodu i pojechała na miejsce spotkania. Brian kierował wedle wskazówek, które otrzymał poprzedniego dnia. Kiedy wjechali na pustynię, Adam klepnął Briana w ramię.

- Zatrzymaj się, co? Musze się odlać.

- Teraz? Wokoło tylko pustynia! Gdzie chcesz się odlać? - Brian wskazał na bezkresny horyzont, cały biały od słonej równiny. Słońce stało wysoko, rozgrzewając wnętrze samochodu jak piekarnik.

- Na koło z tyłu, idioto. Wczoraj wpakowałem też do bagażnika obrzyna, warto byłoby mieć go pod ręką, nieprawdaż?

- Ta. No to ruszaj, żwawo - mruknął Vernons, po czym wychylił się jeszcze przez okno i krzyknął - Ale to najpierw się wysikasz, czy najpierw weźmiesz obrzyna?

- Spierdalaj, Vernons - warknął Adam przekrzykując świszczący wiatr. Kiedy tylko Raymond usłyszał zduszony krzyk po tym, jak Gunter otworzył bagażnik wiedział, że coś się stało. A najgorsze było to, że tego się spodziewał. Po chwili dobiegły ich krzyki i dźwięk uderzania czegoś czymś o blachę karoserii.

- Już nie żyjesz, szczylu - ryknął Adam do kogoś, kto jęczał skulony w plamie moczu. Raymond wyszedł z auta i zobaczył jak Adam sprawdza czy obrzyn jest nabity. Gibney rzucił się biegiem i przewrócił mężczyznę. Nie była to łatwa sztuka, jednak Gibney zastosował rzut jak w rugby, co wytrąciło Guntera z równowagi i poleciał jak długi, a Raymond za nim.

- Chory jesteś? Chciałeś go zabić! - krzyknął Raymond podnosząc się szybko z suchej ziemi. Brian również wyszedł zaciekawiony z samochodu. Kiedy ujrzał skulonego Andy'ego, rzucił się w jego stronę. Mocny kopniak wymierzony w chłopaka, posłał go na przysłowiowe deski, choć w tym przypadku był to kurz i piasek. Narzuconą na siebie miał jedynie lekką kurtkę i traperskie spodnie, co wyglądało nieco komicznie z sandałami na jego stopach. Jednak nikomu nie było wtedy do śmiechu.

- Podaj nam jeden powód, Raymond, czemu mamy go nie zabijać! - Brian spojrzał z pogardą na leżącego nastolatka, który nie próbował się podnosić. Spuścił za to wzrok i rozcierał obitą przez Adama twarz.

- Bo zajmie się nim ojciec. Zaufajcie mi. To, co zastanie po powrocie do domu... Będzie dal niego piekłem - mruknął Raymond i splunął.

- Za mało. Mógłbym posłać mu kulkę tu i teraz! - warknął Gunter i sięgnął po obrzyna, jednak Raymond go powstrzymał.

- I co? Chcesz wystraszyć naszych partnerów w interesach? Od razu pomyślą, że to pułapka, obława, czy coś takiego! Myślcie czasem.

- To chociaż złammy mu ręce - zaproponował Brian i wymienił sadystyczny uśmiech z Adamem, który parsknął. Raymond uklęknął przy Andym Meierze i wskazał g]kciukiem na swoich towarzyszy.

- Słyszysz, kolego? Tylko moja wola trzyma cię teraz przy życiu, a przynajmniej w pełnym zdrowiu. Te bestie, które znasz jako pana Vernonsa i pana Guntera tylko czekają, aż odstąpię i pozwolę im działać. Mam to zrobić?

- Nie, panie Gibney, proszę nie... - chlipnął chłopak drżąc na całym ciele.

- Rozmawiałeś z ojcem, tak? Obiecałeś mu, że zostaniesz spokojnie w hotelu, zgadza się?

- Tak ale... co może być takiego groźnego w wymianie paru obligacji? - jęknął Andy wodząc załzawionymi oczami po grupce mężczyzn. Raymond wstał i spojrzał na Briana.

- Zabiję... Karl Meier umrze... żartuję. A ty, chłopaku... czy wiesz, co to "przykrywka"? Co to hasło, kod, fałszywa informacja? Bo to są synonimy dla tych twoich zasranych obligacji! Jedziemy wymienić kradzione diamenty na broń! Nielegalną, sprzedawaną spod lady ludziom, którzy cenią sobie prywatność! - Raymond aż się opluł ze złości.

- Ale ja...

- Ray, skończ pierdolić, zabijmy gnojka! Za dużo wie! - warknął Adam i przyłożył lufę obrzyna do skroni Andy'ego, który dosłownie zsikał się ze strachu.

- A wiesz co, Adam? Zrób to. - Raymond wzruszył ramionami

- Ale ja nic nie wiedziałem! Będę cicho, schowam się w aucie, nikt mnie nie zobaczy! Błagam - pisnął młody Meier, ale było już za późno. Gunter pociągnął za spust.

Mężczyźni wrócili do samochodu, a Brian zwolnił hamulec ręczny. Po niespełna dziesięciu minutach dotarli na miejsce spotkania. Raymond obejrzał się na skulonego na kanapie Andy'ego, którego głowa nie eksplodowała chwilę wczesniej tylko dlatego, że Adam Gunter zawczasu wyciągnął naboje. Jedyną tego reperkusją był zapach świeżego moczu i plamy na tapicerce. I autentyczny strach ich ofiary.

- Wiesz, co masz robić? - zapytał Raymond, a chłopak skinął głową - Dobrze. Panowie, załóżcie czapki.

- Wyglądamy jak idioci. Popatrz na nich! - Brian wskazał zaparkowane przed nimi trzy czarne samochody, przed każdym stało trzech mężczyzn. Każdy z nich nosił lekkie, przewiewne prochowce, na twarzy do chust osłaniających usta i nos dodatkowo znajdowały się przeciwsłoneczne okulary. Przy nich, trzech mężczyzn ubranych jak przybłędy w czapkach z napisem "I love NY" prezentowało się co najmniej niepoważnie.

- Zakładaj czapkę. Chcesz dostać udaru? Ty też, Adam - syknął Raymond i podał im czapki, które tamci niechętnie założyli. To samo uczynił Raymond.

- Więc? Wychodzimy. Ja będę mówił, już kilka razy miałem z nimi do czynienia, kojarzą mnie.

- Jeśli cię kojarzą, to obawiam się najgorszego - mruknął Adam I Gunter drapiąc się za uchem i łypiąc na ludzi Zobronieva.

- Och zamknij się. Wysiadajcie. Diamenty na razie zostają, ale weźcie gnaty. - Brian podał Raymondowi przerobionego colta 1911 z większym magazynkiem, którego Gibney wcisnął sobie za pasek. - Panowie! Jak miło was widzieć! Jak znajdujecie piękny stan Utah? Trochę gorąco, nieprawdaż?

- Przestań pajacować, Vernons - syknął Gunter i przyjrzał się mężczyznom stojącym w odległości dziesięciu metrów od nich. Wiedział, że pod prochowcami mają ukrytą broń, to było bardziej niż pewne. Sam na wszelki wypadek złapał dyskretnie kolbę swojego obrzyna i czekał w napięciu na to, co się wydarzy.

- Tak, panowie, gorąco. Pan Zobroniev niestety się rozchorował, dzisiaj odpoczywa. Jednak z pewnością nie zaszkodzi to naszym interesom, jestem pewien, że wasz szef nie odczuje tego jako obrazy. A jeśli, to zapewniam, pan Zobroniev osobiście do niego zatelefonuje i wyłoży całą sprawę - powiedział jeden z okutanych w chustę mężczyzn i postąpił krok do przodu. Brian zrobił to samo, był przy tym nieco bardziej podejrzliwy, zmarszczył twarz w grymasie niezadowolenia.

- Nie taka była umowa, panowie. Miałem zobaczyć się z panem Zobronievem osobiście, żeby...

- Niestety jak mówiłem, jest to niemożliwe. Mamy samochód pełny oporządzonego towaru, tak jak nasi szefowie się umówili. To tamten po lewej. Jak tylko otrzymam umówioną zapłatę, panowie, otrzymacie kluczyki i rozstaniemy się z zgodzie. Ale przedtem... Możemy sprawdzić wasz samochód? - zapytał przywódca gromady. Jego angielski był nienaganny, toteż Raymond podejrzewał że Zobroniev inwestuje w lokalnych cyngli by nieco odciąć się od swojej "rosyjskości", szczególnie w tych czasach...

- Nasz samochód? Czemu? - zapytał Raymond podejrzliwie, a katem oka ujrzał, jak Adam Gunter poprawia rękę w kieszeni swojego płaszcza. Gibney mógłby się założyć, że odciągnął kurek obrzyna.

- Względy bezpieczeństwa. Tylko tyle i aż tyle. Naprawdę nie ma... - Przywódca podniósł ręce w pojednawczym geście, jednak wtedy z jednego z czarnych aut wysiadł barczysty mężczyzna. Siwa szczecina pokrywała mu policzki i brodę, obcięte na jeża włosy sterczały nieco fantazyjnie, choć to może była zasługa potu, o którego produkcję w tym klimacie wcale nie było trudno. Na nagi tors zarzuconą miał skórzaną kurtę, natomiast grube buty nieodparcie sprawiały że Raymond wizualizował sobie w nich cały nowy ekosystem pełen bakterii. Na krzywym od wielokrotnego łamania nosie osadzone były przeciwsłoneczne okulary, skrywające oczy nieznajomego. - Szefie, proszę wracać, mam wszystko pod kontrolą...

- Net (nie). YA by khotel poznakomit'sya s etim smel'chakom (chętnie poznam tego chojraka) - warknął zaciekawiony mężczyzna, po czym kontunuował po angielsku z mocnym, rosyjskim akcentem - Wybaczcie panowie to zamieszanie. Jak mówił John, bezpieczeństwo. Vernons. Tego dużego, w płaszczu, kojarzę. Ale ciebie, blondynie, net (nie). Przedstaw się.

- Listonosz - odparł szybko Brian przybierając wymuszony uśmiech i przyjacielską postawę, jednak nie zmniejszyło to napięcia wśród mężczyzn. Brian przełknął ślinę, kiedy zobaczył szyderczy uśmiech człowieka w kurtce.

- Chto za idiotizm, rebyata (co za idioci, chłopaki)! To chyba oczywiste, skoro macie dla nas paczkę, Vernons. Czy Gotfryd wie, że zatrudnia półgłówków? Ty, duży, czemu milczysz?

- Jestem tylko do ochrony. Nie musze nic mówić, sir - mruknął Adam Gunter poprawiając swoją czapkę tak, by daszek przysłaniał mu oczy. Przez chwilę stali tak wszyscy w milczeniu, aż człowiek w kurtce rozpostarł ręce w zapraszającym geście i wybuchnął śmiechem.

- To lubię, trzymasz się swojego... fachu. Ale ty, Listonoszu... jesteś wygadany. Ciekawy. Podejrzliwy. I dobrze. Ale ja ciebie nie znam, więc pozwól, że zignorujemy twoją pokorną prośbę i przejdziemy do interesów, dobrze? Panowie, przeszukajcie samochód. - Zobroniev machnął ręką w stronę auta komunistów, którzy chcąc nie chcąc musieli usunąć się na bok. Brian przygryzł wargi i wbił oczy w ziemię, Adam uważnie obserwował mężczyzn podchodzących coraz bliżej kryjówki Andy'ego, a Raymond wpatrywał się w uśmiechniętą twarz Zobronieva. Więc to był ten człowiek poszukiwany przez CIA, FBI, Interpol i wielu samozwańczych łowców nagród i mścicieli, którym odebrał coś wartościowego. Taki człowiek stał właśnie przed Raymondem, a mimo tego młody chłopak nie czuł strachu. Czuł... zaciekawienie. Jednak uśmiech szybko opuścił twarz Abrahama Zobronieva, kiedy z samochodu rozległy się krzyki. Jeden z jego ludzi wyciągnął siłą Andy'ego z tylnej kanapy i mimo że nastolatek czepiał się klamki, obić i samych drzwi, został poprowadzony na środek, pomiędzy dwa obozy, obóz Wuja i obóz Zobronieva.

- Ja... To... To tylko nieporozumienie. To nasz wspólnik - zaśmiał się krótko Brian, ale na widok kwaśnej miny Zobronieva przerwał w pół słowa.

- Jak się nazywasz, synu? - zapytał ciepło Zobroniev rozkazując machnięciem ręki swojemu człowiekowi, żeby puścił Meiera.

- A... Andy - chłopak przełknął ślinę, a po chwili zwymiotował pod nogi. Zobroniev wyciągnął z kieszeni chusteczkę i rzucił nią w Meiera, który z trudem się wyprostował.

- Wyczyść się, Andy. Od kiedy Gotfryd zatrudnia dzieci? - zapytał Zobroniev spluwając na lewo gęstą flegmę, która z plaśnięciem uderzyła z słoną ziemię. Brian zawahał się.

- Cóż, to był raczej aspekt... towarzyski. I nauki... fachu? Można tak powiedzieć? Ale, panie Zobroniev, jeśli można, może wrócimy do... interesów? - Głos Briana grał na naprawdę wysokiej nucie i Raymond bał się, że jego przyjaciel za chwilę pęknie, a kolejne słowa będą jedynie niezrozumiałymi piskami. Zobroniev zarechotał i skinął na swoich ludzi. Jeden z nich podszedł do bagażnika wozu Zobronieva i wydobył stamtąd walizkę. Zobroniev ukląkł i otworzył ją na ziemi. Kiedy to zrobił, obrócił jej zawartość w stronę rozmówców. W środku znajdowały się dwa nabite rewolwery, były naprawdę pięknej roboty, grawery róż i perłowe kolby, Gibney sam musiał przyznać, choć wtedy jeszcze nie rozeznawał się w broni palnej tak jak lata później, że jest to iście mistrzowska robota.

- Nic do ciebie osobiście nie mam, Andy. Skoro pracujesz dla Wuja... Ale dostałem informację, że będzie was tylko trzech. Dlatego na takie okazje zawsze nosze te cudeńka pod ręką. W mojej ojczyźnie bardzo mi pomagały, nie raz miałem doczynienia z amatorami, którzy zawalali umowy i olewali spotkania, albo przychodzili nieprzygotowani... Wtedy decyduje udacha (szczęście).

- Słucham? - jęknął słabo Andy wycierając resztki wymiocin z kącików ust, ale Zobroniev machnął ręką i wydobył rewolwery z form w jakich spoczywały.

- Nieważne. Mamy jeszcze trochę czasu do wymiany, spokojnie Vernons. Zabawmy się, w naszym fachu naprawdę rzadko kiedy jest czas na prawdziwy relaks. Ty, "panie od ochrony", daj swoją czapkę temu tu Andy'emu. Muszą być równe szanse, prawda? A ja zapraszam do siebie pana Listonosza! Weźmiecie broń.

- Czemu - zapytał Raymond, a Zobroniev zaczął się śmiać na tyle długo, że skulił się w pół. Następnie zacharczał, zebrał flegmę ze ścianek gardła i posłał ją na ziemię, tuż obok plamy rzygowin pozostawionej przez Meiera.

- Dużo pytasz, Listonoszu. Nie widziałem cię jeszcze nigdy. Podobnie Andy'ego. Chcę, byście zasłużyli na poznanie mnie. A jak rozstrzygnąć to lepiej, niż starym, dobrym pojedynkiem. Jesteśmy przecież na zachodzie, na pustyni! Będzie jak na filmach. No, panowie, chwytajcie za broń. Jeśli ktokolwiek spróbuje przerwać widowisko, z mojej lub waszej strony... będzie to ostatnie co zrobi ten "ktoś". Jasne? Listonoszu? Andy? Brian? Panie od ochrony?

Wszyscy wymienieni mężczyźni kiwnęli głowami, choć zrobili to niechętnie. Brian zaklął pod nosem i posłał Raymondowi przepraszające spojrzenie. Andy wcisnął na głowę czapkę od Adama i drżącą dłonią chwycił rewolwer. Raymond zrobił to samo a następnie ustawili się do siebie plecami. Gibney czuł wyraźnie, jak całe ciało Andy'ego drży, jego zresztą drżało podobnie. Wierzył, że jest o wiele lepszym strzelcem, wszystko dzięki treningom z Brianem, jednak mimo wszystko... zabić tak młodego chłopaka? Syna jego współpracownika i w gruncie rzeczy niewinną osobę, która pojawiła się w złym miejscu i złym czasie. Mężczyźni wzdrygnęli się równocześnie, kiedy jeden z ludzi Zobronieva rozpoczął odliczanie od dziesięciu. Zarówno Raymond jak i Andy zaczęli maszerować, a Gibney zdołał jeszcze dosłyszeć cichy szloch, który wyrwał się z gardła młodego Meiera. Co Raymond miał powiedzieć Karlowi? Ze zabił jego syna w pojedynku ku uciesze szalonego Rosjanina? A jeśli by strzelił gdzieś indziej, dajmy na to, w nogę? Czy to zadowoli Abrahama? A jeśli Raymond się podłoży i pozwoli się postrzelić? Nie wiedział tylko jaką część ciała wybierze trzęsący się jak galareta nastolatek, tym bardziej biorąc poprawkę na odrzut i raczej kiepską celność tak niedoświadczonego strzelca. Mimo wszystko Raymond postanowił celować w okolice ramion, obojczyka... Gibney wiedział, że w tym momencie igra ze śmiercią, zarówno swoją jak i Andy'ego. Szybko wziął parę krótkich oddechów żeby się uspokoić, mimo że w brzuchu czuł ogromną pustkę a nogi powoli załamywały się pod nim. Kiedy odliczanie dobiegło końca, Raymond i Andy zatrzymali się a następnie stanęli twarzą w twarz i wycelowali.

- Pal! - rozległ się czyjś krzyk i Raymond pociągnął za spust, podobnie zrobił Meier, tylko że on przy tym ryknął jak ranione zwierzę, szykując się tym samym na przyjęcie kulki. Jednak, kiedy po sekundzie ani Raymond ani Andy nie padli na piasek, Raymond spojrzał pytająco na Zobronieva zaszklonymi od łez oczami. Radziecki watażka tylko się zaśmiał i klasnął.

- No proszę! Macie jaja. Przynajmniej ty, Listonoszu, bo nie posrałeś się na stojąco jak ten tu Andy... Panowie, spokojnie! To tylko ślepaki! No u nikh byli litsa, verno? Etot idiot deystvitel'no dumal, chto umret! (Ale mieli miny, prawda? Ten idiota naprawdę myślał, że zaraz umrze!).

Raymond oddał rewolwer bandziorowi Abrahama, teraz wydawał się o wiele lżejszy niż przed wystrzałem...

- Młody, oddaj broń. Hej, słyszysz mnie? - Zakamuflowany bandzior pstryknął palcami przed bladą twarzą Meiera, który otwierał usta jak ryba nie wydając przy tym żadnego dźwięku. Zniecierpliwiony drab wyrwał chłopakowi broń ze zgrabiałych palców warcząc pod nosem "idiota". Zobroniev podszedł do Briana, który dyszał ciężko i ocierał pot kapiący mu z czoła.

- Więc, Vernons? Przejdziemy do interesów?

- Ja... ja... Oczywiście. - Brian wyciągnął diamenty ze schowka, kiedy Adam podszedł do człowieka Zobronieva, tego samego który chował rewolwery, by z całą mocą przywalić mu w twarz. Rozpoczęła się szamotanina, zaraz do walki skoczyło jeszcze dwóch ludzi Abrahama, podczas gdy sam Abraham wycofał się na bezpieczną pozycję w okolicach czarnego samochodu. Zresztą Brian, Karl i Raymond zrobili to samo, tyle że przy swoim wozie. Kiedy wyglądało na to, ze gorzej być już nie może, echo strzału przeszyło powietrze niczym grzmot. A potem kolejne, z dwóch stron wzgórz. Część była skierowana w zgromadzenie, inne były wymianą ognia pomiędzy dwoma wzgórzami, ponad głowami członków wymiany.

- Jasna cholera! Zasadzka! - ryknął Brian i pociągnął Raymonda za karoserię. Andy wgramolił się na tylne siedzenia i skulił się w kłębek szlochając na całe gardło. Wszędzie huczały karabiny wyborowe, więc Raymond musiał wręcz krzyczeć, żeby zostać dosłyszanym.

- Zobroniev! Co to ma znaczyć! - zawołał Gibney strzepując rozbite szkło z bejsbolówki, dobył przy tym swojego colta i odbezpieczył go. Zobaczył jak Abraham krzyczy coś do swoich ludzi po rosyjsku a następnie ucieka w stronę wschodniego wzgórza, podczas gdy jego ludzie strzelali w przecisną stronę. Jeden z nich dostał kulkę w brzuch z takim impetem, że poleciał to tyłu jak szmaciana lalka. Bójka momentalnie przestała mieć znaczenie, Adam zerwał się na równe nogi i pognał w stronę swoich przyjaciół, ale snajperska kula rozsadziła mu głowę jak arbuz. Bezwładne ciało Adama I Guntera straciło równowagę, zrobiło fikołka i padło centralnie przed maską samochodu Wuja.

- Kurwa mać! Zapłacicie za to, bydlaki! Kimkolwiek, kurwa, jesteście! - krzyknął Brian, wychylił się ostrożnie zza bagażnika i posłał kilka kul w stronę odległego wzgórza. Jednak nawet on wiedział, że nie miało to najmniejszego sensu.

- Nie... Nie żyje? - jęknął Andy drżącym głosem ze swojej kryjówki.

- Sam, kurwa, zobacz! Pewnie że nie żyje! Rozjebali mu cholerny łeb! - krzyczał Brian sprawdzając potencjalne opcje ucieczki. Nie było ich wiele. Mogli spróbować dotrzeć do wzgórz na wschodzie a potem na otwarty teren pustyni. Południe i zachód były z pewnością obstawione przez strzelców.

- Brian, cholera, co robimy! Co robimy! - warknął Raymond rozglądając się płochliwie po pobojowisku. Kilku ludzi Zobronieva jeszcze utrzymywało pozycje strzelając na oślep do ludzi z Graham Peak, jednak było ich coraz mniej. Jeszcze chwila, i zostaną tylko Raymond, Karl i Brian, a wtedy to byłby ich koniec. Musieli działać szybko.

- Meier! Bierz diamenty! Upadły mi, są na przednim siedzeniu! Nie weźmiemy broni, ale nie uciekniemy z pustymi rękoma! - Brian wystrzelił resztę magazynka i załądował nowy.

- Ja nie... nie mogę - szepnął chłopak i zaczął znowu płakać zwijając się w konwulsjach.

- Już, Andy! Potrzebujemy twojej pomocy - powiedział Raymond najłagodniej jak potrafił - proszę! Musimy stąd uciekać! Pomożemy ci, ale potrzebujemy diamentów! Kiedy tylko je weźmiesz, wyjdziesz i podpełzniesz do nas, dobrze? Będziemy cię osłąniać!

- O... osłaniać? Jak! Oni mają karabiny... a my... a my... - jęczał pod nosem Andy próbując zebrać się w sobie żeby wykonać polecenia Gibneya. Nie szło to najlepiej, bo znowu zwymiotował.

- Już! Jeśli tego nie zrobisz, wystrzelają nas jak kaczki! Rusz dupę - warknął Brian, i to chyba podziałało, bo po kilkunastu sekundach Andy, cały w rzygowinach i odchodach podczołgał się do przyjaciół ściskając pod pachą kasetkę z drogocennymi kamieniami.

- Jaki masz plan teraz, Sherlocku? - zapytał Raymond wyglądając ponad podziurawioną karoserię. Zostało tylko dwóch ludzi Abrahama, ale ich chyba też opuszczała już nadzieja.

- Podaj mi coś ciężkiego... Jakiś kamień, coś... Nie wiem. Dobra mam! - Brian złapał sporych rozmiarów kamień i zaczął skradać się w stronę miejsca kierowcy.

- Co ty robisz! - syknął Raymond przyciągając drżącego Meiera do siebie tak, żeby zasłonić go bardziej przed padającymi pociskami i odłamkami lecącymi z samochodu.

- Mam plan. Zaufaj mi, Ray - jęknął Brian wsiadając do wozu i wrzucając wsteczny bieg.

- Jaki plan, Vernons! Jaki znowu...

- Kurwa, sprytny - krzyknął Brian i ustawił kamień na pedale gazu po czym dołączył do pozostałej dwójki. Samochód zaczął powoli toczyć się do tyłu, a mężczyźni szli w kucki wzdłuż niego wykorzystując go jak mobilną osłonę. Tym sposobem zdołali dotrzeć na wzgórza, skąd puścili się biegiem na druga stronę, wprost na Wielką Pustynię Słoną. Po Zobronievie i jego ludziach, przynajmniej tej resztce, która ocalała nie było śladu.

- Kurwa, co się właściwie stało? To była zasadzka? Tego ruskiego szczura? - warknął Brian zbiegając truchtem z małej półki skalnej wprost na spieczoną słońcem ziemię. Rozejrzał się dookoła, jednak nie było żadnego śladu życia. tylko strzały, które nadal rozbrzmiewały po tamtej stronie Desert Peak...

- Nie... Nie sądzę. Sam był zaskoczony i biegł jakby zależało od tego jego życie... Czyli ktoś musiał sypnąć. Albo od niego... Albo od nas.

- Nikt od nas - powiedział Brian stanowczo i splunął. - Ja na pewno nie, ty też... młody wyrzygał całe pokłady jedzenia jakie miał, zresztą, gdybyś to był ty, Andy, to byś nie wsiadał do bagażnika drugi raz. Ryzykowałbyś kulkę albo po prostu śmierć. Więc to nikt od nas.

- A... Adam? - zapytał lękliwie Andy, ale siarczysty policzek wymierzony przez Raymonda skutecznie zamknął mu jadaczkę.

- Zamknij się, jeśli nie masz nic mądrego do powiedzenia! Był dobrym strzelcem, lojalnym Wujowi i nam. Zresztą gdyby naprawdę zaplanował zdradę, to by raczej nie wywoływał bójki z twojego powodu z bandziorem Zobronieva. Więc... Może po prostu coś podejrzewali? Telefony nie były na podsłuchu? Może po pijaku ktoś się wygadał od strony Zobronieva? - Raymond ruszył przez pustynię obierając trasę na, jak mu się wydawało, wschód. Chciał może dotrzeć nad Great Salt Lake, a stamtąd wzdłuż brzegu na południe, na drogę którą jechali wcześniej samochodem.

- Kurwa, ja już nic nie wiem - jęknął Brian i spojrzał na bezchmurne niebo, z którego lał się żar. - Daleko jeszcze?

- Kurwa, Brian... Dopiero zeszliśmy z góry. Jeszcze... trochę? Więc nic nie mówcie nic, bo musimy oszczędzać płyny. Bo nie mamy ani wody, ani jedzenia. Ani mapy. Więc idziemy cały czas prosto, trzymajcie głowę nisko, co pół godziny będziemy robić przerwy. Myślę, że... kiedyś dojdziemy - mruknął Raymond zmęczony.

- No... dobrze - jęknął Vernons i powachlował się czapką starając się nieco ochłodzić. Szli długo. Bardzo długo. Słońce cały czas grzało, mężczyźni tracili wodę jak wyciskana gąbka. Nikt nic nie mówił, tylko raz Raymond jęknął pod nosem: "Cholera, Adam, czemu". To było wszystko co był w stanie powiedzieć. Gdyby Zobroniev nie kazał Gunterowi oddać Meierowi czapki, może dalej by żył? A Andy Meier leżałby bez głowy wśród trupów. Minęło kilka godzin ciągłego marszu z krótkimi przerwami, tempo chodu było coraz wolniejsze a spokojne oddechy coraz częściej zastępowane były przez ciężkie sapanie. W końcu nastała noc, a wtedy wszystko diametralnie się zmieniło, wszystko za sprawą lodowatego wiatru. Już po kilku minutach wszyscy zaczęli szczękać zębami i drżeć na całym ciele. W końcu dotarli do wzniesienia i Raymond po omacku zaczął się wspinać.

- Teraz jesteśmy... Nie wiem gdzie. Cholera... No ale to chyba gdzieś na wschodzie bo... szliśmy cały czas prosto, prawda? Brian? - zapytał Raymond przeskakując nad głazem zrzucając przy tym kilka mniejszych kamyków.

- Nie wiem... Szedłem cały czas za tobą. A ty... Andy? Uważałeś?

- Nie - jęknął Andy trąc zmęczone łydki. - Chyba mam pęcherze na stopach.

- Co ty nie powiesz. - Brian popchnął lekko Raymonda, żeby ten ruszył dalej. Jednak wtedy Raymondowi powinęła się noga, która wpadła mu w szczelinę. poleciał jak długi cztery metry w dół do małej jaskini, gdzie uderzył głową o twardą glebę. Na chwilę cały świat mu zawirował i zgasł. Wszystko słyszał jakby miał uszy zatkane watą, otworzył oczy by zobaczyć nad sobą Adama i Andy'ego.

- Wszystko dobrze? - zawołał Andy przyglądając się Raymondowi, który jęknął cicho. Dopiero kiedy doszedł do siebie poczuł paskudny ból. Spojrzał na swoją lewą nogę, która leżała pod specyficznym kątem...

- Chyba... kurwa! - krzyknął Raymond i po omacku podczołgał w stronę ściany, by się o nią oprzeć. - Chyba złamałem nogę. I może jedno żebro. Cholera...

- Spokojnie, Raymond... Coś wymyślimy! Spokojnie - krzyknął Brian, jednak Raymond już odpływał, stracił łączność ze światem zewnętrznym. Obudził się kilka godzin później, słońce wpadało przez wyrwę w suficie jaskini, więc Gibney mógł rozeznać się nieco w swoim położeniu. Grota była mała i na szczęście nie zamieszkała przez żadne dzikie zwierzę. Raymond nie był pewien czy w Utah są jakieś dzikie wilki, nawet jeśli, to ta jaskinia była na pozór bezpieczna. Raymond spojrzał na swoją przekrzywioną nogę, skrzywił się i wydobył z kieszeni scyzoryk. rozciął nogawkę i spojrzał na ranę. Gibney westchnął i zaklął. Gdyby tylko olał tą dostawę, gdyby żył swoim normalnym życiem w Meredith Hills, Adam I Gunter dalej by żył. Karl Meier nie zyskałby życiowej traumy, a on, Raymond, nie miałby złamanej nogi. Wiedział, że musi czekać na dalszą pomoc, sam nie był w stanie nic zrobić, tym bardziej że nie posiadał żadnych surowców. Nawet wody, a o opatrunkach czy alkoholu mógł sobie tylko pomarzyć. Unieruchomił pechową nogę pomiędzy dwoma kamieniami, a kiedy dokonał tego tytanicznego wysiłku zemdlał. Budził się jeszcze kilka razy w ciągu dnia, jednak nadal pozostawał sam. Nie chciało mu się nawet krzyczeć, bo co by to dało? Jednak wiedział, że posiadanie broni, tym bardziej w okolicy strzelaniny nie jest dobrym pomysłem. Dlatego Gibney zakopał colta w sypkim piasku tak, by nikt go nie zobaczył. Minęła jeszcze jedna godzina, aż w końcu Raymond usłyszał jakieś krzyki na powierzchni. Ostatkiem sił zaczął wyć, uderzać rękoma w ziemię do momentu, aż ktoś nie podszedł do szczeliny. Był to jakiś starszy mężczyzna, choć Raymond, wykończony i odwodniony nie mógł już ufać swojemu zmysłowi wzroku. Jedyne co zobaczył, to sporych rozmiarów kapelusz z rondem i porwany, czarny płaszcz. Nie był to jednak Jerrings, ten mężczyzna był inny, cały blady. Kiedy Raymond zamrugał, mężczyzna zniknął. Może całkowicie go sobie wyobraził? Ale nie, ktoś tam był. Jakiś mężczyzna bez koszulki, cały spocony, spuścił się do jaskini po linie z noszami.

- Kto... Kim był tamten... - jęknął wykończony Raymond, kiedy tajemniczy Samarytanin pomagał usadowć go na noszach.

- Spokojnie, kolego. Nieźle się poharatałeś, cud że twoi znajomi na mnie wpadli przy drodze. byłem medykiem podczas wojny, znam się na robocie. Przeżyjesz, ale jesteś odwodniony. Zresztą wszyscy byliście. Masz, synu, pij - Medyk podał Gibneyowi butelkę, którą ten łapczywie złapał i wypił całą jej zawartość.

- Ale kim był tamten mężczyzna w kapeluszu? I zniszczonym płaszczu... Czy to sobie... wyobraziłem? - jęknął Raymond będący na skraju snu i jawy. Wyimaginowana wata znowu przytkała mu uszy, kiedy nosze zaczęły wędrować w górę, w stronę słońca.

- Kolego, umierający ludzie na pustyni często widzą różne rzeczy. Nie martw się, jesteś bezpieczny. Tak między nami, dajcie sobie spokój z ornitologią. Jak sam widzisz, nie kończy się to najlepiej.

- Ja... Dziękuję - powiedział Raymond i zasłonił oczy dłonią, kiedy oślepiło go światło słoneczne. Na skraju wzgórza dostrzegł pickupa, najpewniej należącego do tajemniczego medyka. Obok noszy przypadł do niego Brian i Karl, wyglądali już o wiele lepiej, chyba również mieli okazję nieco wypić i się posilić.

- Raymond... Cholera... udało nam się. Jesteś bezpieczny. Claudia by mnie zabiła - zaśmiał się szczęśliwy Brian klepiąc Raymonda lekko po ramieniu.

- Gdzie ten mężczyzna?

- Kto? W środku, pomógł ci wejść na...

- Nie ten! Ten wcześniej, wysoki, w kapeluszu, cały na czarno... on on... uśmiechnął się do mnie. Był na górze! Nie pokazał wam, gdzie jestem? Był tutaj przed wami...

- Spokojnie, panie Gibney. Nikogo tu nie było. Trafiliśmy tu po twoich krzykach. Nikogo tu nie widzieliśmy, a okolica jest rozległa, wszystko widać jak na dłoni. Nie dałby rady tak szybko uciec, żeby nam uciec. Doznałeś szoku, masz majaki, jesteś odwodniony. Ale przeżyjesz - powiedział Andy Meier oglądając nogę Raymonda, który odetchnął ciężko.

- Chyba jestem po prostu... zmęczony. Wszystkim - szepnął Raymond i stracił przytomność.

*

22 maja 1974 roku.

- Odwróciłem moją rolę społeczną. Przez lata to ja potrzebowałem ludzi. Z czasem, gdy zostałem kimś, to ludzie zaczęli potrzebować mnie. Mojej pomocy, pożyczki, łaski. A kiedy jej nie dostawali... Byli gotowi zrobić dla mnie wszystko.

- Tak działa uzależnienie od narkotyków, Gibney. Jeśli miałbym wybierać pomiędzy jednym przyjacielem a setką fanatycznych ćpunów, wybrałbym przyjaciela - parsknął Dyrektor i poprawił okulary przeciwsłoneczne.

- Tak... Ale czy ten jeden przyjaciel skoczyłby dla pana w ogień? To, jak mówił Triple J., kwestia dyskusyjna. Ja mimo wszystko wolałem być zabezpieczony. Pieniądze z dragów pozwalały kupować nową broń, dostawców, zdobywać klientów, co z kolei zapewniało kolejne zyski. I tak przez lata! Zaledwie w rok, od czasu pozbycia się konkurencji zarobiłem tyle, ile mój ojciec nigdy nie zarobił. Byłem lepszy od niego. I nie zmarnowałem całego swojego życia za biurkiem. Tak jak pan.

- Jak ja... Może dobrze rozumujesz w tym swoim czerwonym łbie, ale ja wiem jedno - to ty jesteś teraz więźniem, Gibney. A ja, osobą która może zrobić ci z dupy Wielki Kanion, jeśli tylko mi podskoczysz. I za to kocham swoją robotę! Codziennie spotykam się z szumowinami, gangsterami, myślącymi, że są kimś więcej, ludźmi sukcesu. Wszystko trwa do momentu, aż nie spotkają mnie i moich chłopców z pałkami. Wszyscy miękną. Ty okazałeś się jednym z najtwardszych okazów. Ale każdy ma swój słaby punkt.

- Pan też ma rodzinę, prawda? Żonę? Matkę? Brata...

- Może. Ale ja mam nad tobą tą przewagę, że mówię ci o sobie tylko to, co chcę żebyś wiedział. Co do ciebie... To niedługo dowiem się o tobie wszystkiego. Jak tylko skończysz tłumaczyć swój pamiętnik.

- Tak... Więc? Na co czekamy? - zapytał Raymond, spojrzał na chmury i pozwolił, by wiatr połaskotał mu twarz. Tak bardzo za tym tęsknił, przypomniała mu się jego pierwsza noc w argentyńskich górach, kiedy przy boku miał Francisco Canalesa z kartelu, a na plecach plecak z dwudziestoma funtami najlepszego towaru prosto z Meksyku. Nie spodziewał się wtedy, że ta dostawa ostatecznie ugruntuje to, kim jest teraz Listonosz. I to, ilu ludzi skrzywdził potem. W każdym razie ten spokojny powiew wiatru przypomniał mu czasy, kiedy mógł cieszyć się wolnością, miał pieniądze, szacunek, i głowę pełną pomysłów.

- No właśnie, Raymond. Na co czekamy? - zaśmiał się Dyrektor i podał mężczyźnie pióro.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro