Przyjęcje u Johnsona, 13 lipca 1952 roku

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kolano latało Raymondowi w górę i w dół. Wizyta matki przeciągała się, co tylko bardziej go denerwowało. Ile ten bogacz może ją leczyć? Ma najlepszy sprzęt, leki i wiedzę, a tyle mu to zajmuje! Z nudów zaczął przeglądać jakieś stare magazyny dla kobiet, bo musiał zająć czymś myśli. Kiedy doszedł do artykułu o nowej linii swetrów, drzwi gabinetu otworzyły się i wyszła przez nie Carolina Miller-Gibney, uśmiechając się głupio. 

- Zobacz synku, co dostałam! Nowe tabletki! Na pewno pomogą, tak mówił doktor! - zawołała od drzwi i usiadła obok swojego syna, który odrzucił gazetę na stos pozostałych. Przez ostatnie lata funkcjonowania kliniki Forda nazbierało się sporo tej makulatury. Może Raymond też powinien dorzucić swoją cegiełkę, żeby coś po nim pozostało? 

- Panie Raymondzie, zapraszam. Omówimy... przypadek pańskiej matki. I uregulujemy płatności - zaśmiał się nieco wymuszenie doktor Ford i gestem zaprosił Raymonda do gabinetu. Pokoik nie był duży, z jednej strony stało biurko i kozetka, dalej szafki z dokumentacją oraz parawan. Ściany wyłożone były białymi kafelkami odbijającymi światło, nie było żadnych ozdobników. Tylko sterylna biel. Doktor Ford wyglądał tak jak poprzednio, czy on zmieniał w ogóle ubrania? 

- Więc? O co chodzi? Co z nią? - spytał poddenerwowany Raymond. Położył na stole kopertę z pieniędzmi, wliczył tam dodatkową sporą sumkę, za milczenie tego nikczemnika w kitlu. Raymond bardzo nie chciał, by ktokolwiek przypadkiem się dowiedział o tym, kto przywiózł go do kliniki od Mayflowera. Szczególnie Komisja. 

- Jak już mówiłem, na tego aspergera polecam specjalistyczną klinikę ze znawcami tematu, tam zapewnią pańskiej matce opiekę i rozwój. Zastosują terapię poznawczo-behawioralną, by nieco "rozruszać" pańską matkę. Mam kilka znajomych, którzy się tym zajmują. Nie będzie to tanie, ale może okazać się skuteczne. Gdyby pan chciał...

- Matka zostaje tutaj. Nigdzie się nie rusza. - Zawyrokował Gibney stanowczo. - Siostra by tego nie przeżyła.

- No dobrze... W takim razie polecam rozmawiać. I trochę ją... poduczyć w życiu społecznym, że tak powiem. Może niech chodzi do kościoła, jakaś wspólnota? Żeby się trochę oswoiła z innymi ludźmi i zaczęła się przyzwyczajać do komunikatów niewerbalnych, bo z tym też jest problem. Rozumiem, że nigdzie nie wychodzi i całymi dniami ogląda telewizję albo słucha radia?

- No tak... A co ma robić? Nie zmuszę jej do imprez towarzyskich lub gier w szachy z innymi starcami. Ale... moja siostra będzie miała spotkanie rodziców w przyszłym tygodniu, chyba piknik. Do tej pory to ja tam chodziłem jako opiekun ale... Czy bezpiecznie byłoby puścić tam matkę? Nic sobie nie zrobi?

- Wątpię. Mimo wszystko, pańska matka jest normalna. Prawda, może dojść do niezręczności, ale to nie będzie nic strasznego. Proszę przekonać mamę, żeby dała szansę temu spotkaniu. Może coś z tego będzie. A co do demencji... Przepisałem jej tamte tabletki na odporność z radem, a teraz potrzebuje leków zwiększających acetylocholinę... mówiąc prostym językiem, można ją nieco naoliwić, jak tłok, będzie lepiej kojarzyć fakty. Już dałem jej wystarczającą dawkę na miesiąc. Kolejną musisz kupić u mnie. 

- Jasne. Bo już za mało wydoiłeś pieniędzy od mojego ojca i ode mnie, co? - mruknął pod nosem Raymond i wstał z zamiarem opuszczenia gabinetu, jednak silny uścisk doktora Forda na jego dłoni zmusił Raymonda do ponownego zajęcia miejsca.

- Spokojnie, Raymondzie. Mamy czas, jesteśmy sami... A drzwi gabinetu są zamknięte.

- Co to ma niby znaczyć? - Zjeżył się Raymond i wyrwał rękę spod dłoni lekarza, który zaśmiał się i zasłonił rolety. Gabinet pogrążył się w lekkim półmroku, a Ford rozpiął spodnie.

- Dla mamusi zrobisz wszystko, prawda Gibney? Wiem, że zrobisz. Dlatego mi obciągniesz. A ja nie powiem jej, z jakimi ludźmi się zadajesz, dobrze? To obopólne zwycięstwo, nie widzisz tego? Twoje kłamstwa będą mogły dalej manipulować tą biedną kobietą, a ja się zaspokoję. No, co tak stoisz? Na kolana!

Raymonda zatkało. Nie spodziewał się tego po lekarzu. Zdrętwiał, gdy Ford podszedł bliżej i wcisnął swojego członka w dłoń Gibneya, który nie wiedział co zrobić.

- Ty draniu. Wiesz, że to nie koniec? Że nie zostawię tak tego? - warknął czerwony na twarzy Raymond, jednak nie wstał z krzesła. Wiedział, że Ford jest w stanie posunąć się do wszystkiego, a matka Raymonda nie mogła się dowiedzieć... to by ją zniszczyło. Dlatego Raymond spędził następne kilka minut w ciemnym pokoju z Fordem sam na sam... Kiedy wycierał ręce z lepiej substancji, doktor Ford zapisywał potwierdzenie przyjęcia zapłaty w dużej księdze rachunkowej. Czy Raymond się wstydził? Bardzo, nienawidził się w tamtej chwili bardziej niż kiedykolwiek. Został perfidnie wykorzystany przez tego obleśnego człowieka, bez możliwości negocjacji ani obrony. Ciepła klucha, jaką był penis lekarza będzie śnić mu się po nocach.

- Zupełnie jak ojciec... Też miał takie delikatne dłonie. Bardzo mi się to podobało, wiesz, Raymond? - mruknął Ford i skończył księgować Gibneya.

- Coś ty powiedział? - warknął Raymond, podszedł do tego zboczeńca i złapał go za fraki, przycisnął go do szafek z aktami.

- Mówię, że jaki ojciec taki syn. Nie myślisz chyba, że twój stary płacił mi pełną cenę za leki! Nie wypłaciłby się! Dlatego dałem mu wybór. A on go przyjął. Słuchaj, to bardzo odważne, że i ty tak dbasz o matkę...

Kolejne słowa utknęły w gardle doktora Forda, kiedy palce Raymonda zacisnęły się na grdyce lekarza.

- Ty świnio! A co z etyką, z waszym zasranym kodeksem! Myślisz, że wyjdziesz cało z tego gabinetu? - warknął biały z wściekłości Raymond i uderzył Forda w twarz, i potem jeszcze raz, i kolejny. Po dziesiątym ciosie stracił rachubę. Bił, aż nie zaczęły go boleć knykcie, a twarz przed nim zmieniła się w czerwoną miazgę. Ford osunął się na podłogę, oddychał cicho.

- Nie bij, proszę... - jęknął Ford i spróbował się podnieść, ale kopniak w żebra powalił go na ziemię - Już, dosyć!

Raymond przestał bić. Czekał na to, co powie Ford.

- Moja twarz, cholera. Wiesz ile mnie będzie kosztować operacja? I zęby, mój Boże - łkał mężczyzna plując krwią na, już nie tak sterylną, posadzkę. 

- Pieniędzy ci nie brakuje, draniu. Wstawisz sobie nowe. A spróbuj jeszcze raz wykorzystać moją matkę przeciwko mnie, a stracisz więcej niż kilka zębów. Powiedz policji, a odwiedzą cię moi znajomi. Od momentu wygadania się na komendzie do niespodziewanej śmierci minie mniej niż godzina, kapujesz?

- Ka... kapuję - mruknął potulnie doktor, wycierając twarz w rękaw fartucha. Raymond poczuł dziwny zapach, a plama na spodniach Forda mówiła sama za siebie.

- Radzę ci się pozbierać, doktorku. Masz jeszcze kilku pacjentów. Przyjdę za miesiąc po tabletki. Nie martw się, dostaniesz pieniądze. Ale nie próbuj nikogo jeszcze wykorzystać, słyszysz? Nikogo!

- D... Dobra, dobra... Nie zrobię tego. Lubię życie. A mam jeszcze sporo recept do wypisania przed śmiercią. Obiecuję, że nic takiego się nie powtórzy, okej Gibney? - jęknął Ford próbując ułożyć swoje włosy, całe lepkie od krwi. 

- Okej. Widzimy się za miesiąc. 

- Czekaj... Obudził się. Dostałem telefon ze szpitala - powiedział Ford masując swoją szczękę.

- Kto się obudził - zapytał Raymond, choć przewidział nadchodzącą odpowiedź. Ale musiał to usłyszeć.

- Adam O'Neil. Możesz go odwiedzić, jeśli chcesz - Wzruszył ramionami doktor i usiadł ciężko na krześle. Raymond wyjął z portfela banknot i rzucił go na stół, obok koperty.

- Dzięki, doktorku. Kuruj się, dobrze? Jak mówiłem, wpadnę za miesiąc. I nie próbuj niczego. Szkoda byłoby stracić taką tęgą głowę. 

Raymond wyszedł jak burza z gabinetu i porwał matkę z siedzenia. Kobieta była zdezorientowana, w połowie drogi do drzwi wyjściowych upuściła magazyn dla pań, który padł na dywan jak zraniony ptak.

- Co powiedział doktor? - spytała niespokojnie kobieta patrząc z przejęciem na Raymonda, którego wzrok był rozbiegany, a ręce drżały jakby był na narkotykowym głodzie.

- Że musisz się socjalizować. W sensie żeby być blisko ludzi, nie komunistów, rozumiesz metaforę? Nieważne... Pójdziesz na to spotkanie z rodzicami, dobrze? Dobrze ci zrobi, takie poznanie nowych ludzi.

- A jeśli zrobię z siebie pośmiewisko? Nie możesz ty pójść? Proszę synku, ja nie czuję się tam dobrze... - jęknęła jego matka, łapiąc go za rękaw kurtki pilotki.

- Mamo, to dla twojego dobra. Na pewno będzie fajnie, poznałem kilku rodziców, są bardzo ciekawi jaka jesteś. Na pewno sobie bardzo ładnie poradzisz. Proszę zrób to dla mnie, dobrze? Będą rozmawiać o remoncie i planach na nowy rok szkolny, wynajęli salę gimnastyczną. Zrobimy ciasto i przyniesiesz, okej?

- No dobrze, ale ja się nie znam na remontach, synku! Nic o tym nie wiem!

- Ależ nie musisz nic wiedzieć! Idziesz tam tylko poznać ludzi, przytakuj i spróbuj się zakolegować. Była tam taka jedna... Anna Philips, czy coś... No, prowadzi klub brydża i słyszałem, że bardzo lubi grać że znajomymi. A ty byłaś dobra w brydża, nie? Tata mi opowiadał.

- Ale to było dawno temu! Przed wojną!

- Nie szkodzi, nawet jak przegrasz, to zrobisz pierwszy krok i może się zaprzyjaźnicie. Mamo, nie utrudniaj tego. Do część terapii. Musisz się otworzyć na innych.

- Spróbuję, ale to nie miłe z twojej strony! Ty nigdy nie chodzisz się spotykać z kolegami z poczty.

- To szuje i karierowicze, matko! Nie warto mieć takich robaków za znajomych. Śmieją się ze mnie, myślą że są kimś lepszym niż ja! Oszczędzam sobie nerwów, dzięki temu że nie muszę słuchać ich pieprzenia! - warknął Raymond przyspieszając, zostawiając tym samym matkę z tyłu. Myśli galopowały mu jak dziki koń na prerii, nie był w stanie złapać wątku. Musiał jak najszybciej odstawić mamę do domu i od razu lecieć do szpitala. Może zdąży dotrzeć do Adama, zanim się wygada.

- Nie złość się synku! Nie chciałam cię zdenerwować! Przepraszam - zapłakała Carolina Miller-Gibney dopadając Raymonda za rogiem kolejnego budynku.

- Dobrze mamo, nic się nie stało. Idę dziś na przyjęcie do szefa, Johnsona. I jestem poddenerwowany bo nie wiem, jaki kolor muszki wybrać, jasne? 

- Mówiłeś, że nie lubisz swoich kolegów.

- Bo nie lubię. Ale czasem, żeby coś zmienić w życiu trzeba sięgnąć po ostateczne środki. Jesteśmy. Odprowadzę cię do domu i lecę. Adam się obudził.

- Ach tak? Pozdrów go ode mnie i Jess! Na pewno będzie chciała do niego wpaść. Może też się wybiorę...

- Ty myśl, jakie ciasto upieczemy na to spotkanie, dobrze? Pozdrowię go, spokojnie. Dobrze, do zobaczenia mamo. Kocham cię. - Raymond pocałował matkę w policzek i zbiegł po schodach swojej klatki. Prawie wpadł na panią Palmer, która próbowała dostać się do swojego mieszkania.

- Ty, Gibney! Rusz się i pomóż staruszce w potrzebie, co! Te przeklęte drzwi znów się zacięły! Jak nie socjaliści, to ślusarze niszczą mi dzień! Ledwo tydzień temu wymieniał zamek i naoliwił zawiasy, a już się... 

- Śpieszę się, stara jędzo! Otwórz sobie sama - warknął Raymond i odepchnął kobietę na bok. Pani Palmer krzyczała za nim coś o wychowaniu i "cholernej kulturze", jednak młodzieniec już jej nie słuchał. W ciągu kilkunastu minut był w szpitalu, gdzie zaczepił lekarza dyżurnego.

- Przepraszam, dostałem informację od doktora Forda, że Adam O'Neil się obudził. Jestem jego przyjacielem, jeśli to możliwe chciałbym go zobaczyć. Jak się miewa? - spytał Raymond kręcąc młynki kciukami.

- A, Ford mnie uprzedził że pan przyjdzie. Proszę wejść ze mną, nadal przed drzwiami stoi jeden policjant, ale kupię panu minutkę lub dwie. Poczekam zaraz przed samą, dobrze? Gdyby coś się stało, albo dostał wstrząsu.

Tak, wstrząsu. Przed opuszczeniem gabinetu doktora Forda Raymond ukradł stamtąd kilka dawek morfiny, którą najwyraźniej szprycuje się człowiek leczący jego matkę. Raymond miał nadzieję, że te strzykawki zamkną Adamowi usta raz na zawsze. Wziął głęboki wdech i wszedł do sali. Adam leżał na łóżku, głowa owinięta bandażami spoczywała mu na poduszkach, uśmiechnął się ciepło do Raymonda.

- O, Ray! Czekałem kiedy się pojawisz.

- Adam. Rozmawiałeś z policją? - Dłoń Raymonda zacisnęła się w kieszeni na strzykawkach, gotowa w każdej chwili wyciągnąć te mordercze narzędzia i podać ofierze ostatnie znieczulenie.

- Pewnie. Powiedziałem prawdę. Że nic nie pamiętam. To naprawdę zabawne, wiesz? Ostatnie co ogarniam to masturbację w swoim ciepłym łóżeczku, a potem budzę się w szpitalu kilka tygodni później z informacją, że to Kapelusznicy. Myślałem... że już nie wrócą.

- E... A, no tak. Nawet napisali ci wiadomość. Za tamte długi, nie? Ale od tamtej pory zniknęli, nikt ich nie widział. Może po prostu ktoś zrobił jakiś kawał, czy coś, he he... Ale serio, nic nie pamiętasz? 

- No nic a nic, serio mówię. Musiałem dostać czymś twardym, że coś mi się przestawiło. Cud że żyję, nie? Jak Jessica?

- Jess? Smutna. Ciągle tu przychodziła i siedziała godzinami, patrząc na ciebie. Naprawdę jej cię brakowało. Mnie też, tak po prawdzie. 

- Dzięki. I... przepraszam za tamto, u Forda. Wierzę, że chcesz dla nas jak najlepiej, Ray. Już w ciebie nie zwątpię, w końcu jesteśmy przyjaciółmi, nie?

- Pewnie. No to... odpoczywaj. Wiesz już, kiedy cię wypiszą? 

- Lekarze jeszcze muszą zrobić jakieś badania, potem mi powiedzą. Ale jak wyjdę, to wiedz że napiję się za wszystkie czasy. Tak mi tutaj brakuje zimnego piwka, oj! - mlasnął Adam i rozmarzył się o złotym napoju. 

- Nie wątpię, stary. Jak wyjdziesz to zajdź do nas. Napijemy się tego piwa. Przy okazji zobaczysz moje nowe mieszkanie.

Adam zbaraniał, spojrzał na Raymonda przeciągle.

- Ta, bo kupiłeś mieszkanie. Nie zalewaj, Ray! Znam cię długo. Nie...

- Dostałem z roboty, jeśli mogę tak powiedzieć. A dziś idę na przyjęcie do Johnsona. I co, Adam? Zatkało? - zaśmiał się Raymond przyglądając się zdziwionej minie człowieka, któremu rozwalił głowę kluczem francuskim.

- No, zatkało, i to konkretnie... Że Johnson... Ale jak?

- Zrobiłem dla niego kilka robót, tu aranżacja gabinetu, tu pomoc z podatkami, tu jeszcze coś innego... Pnę się w górę, Adam! Rozumiesz? O tym marzył mój ojciec. 

- Żeby ci tylko to do głowy nie uderzyło. Wielu było takich, co myślało że Pana Boga za nogi złapało. Potem najczęściej kończyli siedem metrów pod ziemią. Więc wiesz, pilnuj się, Raymond. Nie chcę stracić dobrego kumpla. Dobra, lekarz puka przez szybkę, musisz się zwijać. Dzięki za wizytę! I powodzenia na imprezie, przynieś mi jakiś dobry trunek - zawołał na koniec Adam O'Neil, zanim Raymond wyszedł z sali razem z lekarzem.

Raymond nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Adam żył, dodatkowo niczego nie pamiętał, inaczej Gibney nie miałby nawet okazji zobaczyć jego twarzy, zostałby od razu aresztowany. A skoro sprawy miały się tak jak miały, Listonosz postanowił to wykorzystać. Potrzebował kogoś, kto w razie czego ukryje jego rodzinę, a Adam był idealnym kandydatem. Oddanym, przywiązanym do Jessici. Raymond wierzył, że kiedy przyjdzie odpowiedni czas, jego przyjaciel mu pomoże. Czas galopował na złamanie karku, toteż Raymond musiał się pospieszyć. Za dwie godziny zaczynało się przyjęcie u Paula Johnsona. Ten staruszek odziedziczył mnóstwo pieniędzy po ojcu, który był potentatem kolejowym na zachodzie. Było to widać po stylu życia zarówno Paula Johnsona, jak i jego syna, Rogera. Ubrani w drogie i eleganckie ubrania, kąpiący się w drogim alkoholu i palący najdroższe cygara promieniowali sukcesem. A tego dnia Raymond miał wtopić się w ten tłum snobów i udawać, że dobrze się bawi. Nie wydawało się to aż tak trudne.

Starannie wybrał swój strój wieczorowy. Zdecydował się na smoking w kolorze midnight blue, który kupił na miarę. Kosztował swoje, jednak to nie Raymond płacił za ubranie, a Wuj. Toteż Gibney mógł nieco zaszaleć, jeśli chodzi o prezentację. Pod szyją zawiązał błękitną muszkę, a włosy przylizał pomadą. Chciał równocześnie zaimponować Claudii i utrzeć nosa Wesołemu Rogerowi, którego z całego serca nienawidził. Na pewno nie spodziewał się, że ktoś tak mało znaczący jak Raymond Gibney może tak dobrze wyglądać, a przynajmniej to Raymond chciał tak myśleć. Popsikał się na szyi wodą kolońską, której aromat rozszedł się w całej łazience. Teraz był prawdziwie gotowy.

- No no, panie Gibney! Aleś się wyszykował - mruknął pod nosem Raymond i zaśmiał się na całe gardło. Czuł, że może wszystko. Z nieznaczącego robaka piął się w górę, dostawał nowe zadania, zyskiwał pieniądze oraz pewien respekt w sferze ciemnych interesów. Miał dziewczynę. Adam O'Neil miał się dobrze i niczego nie pamiętał, a najbliższa rodzina Raymonda w przeciągu kilku miesięcy będzie ustawiona finansowo na długie lata. Wszystko zmieniało się na lepsze.

- Teraz tego nie spieprz, kowboju - powiedział Raymond i strzelił z wyimaginowanych pistoletów w swoje odbicie. Ojciec mówił, że zawsze korzystał z tego triku przed randkami z matką. Może teraz do Raymonda uśmiechnie się szczęście i wszytsko przebiegnie pomyślnie. Właśnie w chwili, kiedy Raymond skończył wiązać buty Claudia zapukała do drzwi. Na widok jej ubioru zaparło Raymondowi dech w piersi, i chyba wielu mężczyznom na przyjęciu, którzy przez cały wieczór oglądali się za tą kobietą. Czerwona sukienka z wycięciem po bokach by nie krępować ruchów była przyozdobiona cekinami, które błyszczały i migały przy każdym ruchu. Kolczyki z perłami oraz srebrny naszyjnik jaśniały w ciemności jak latarnia morska, wskazując pozycję głowy kobiety. Jedwabne, długie rękawiczki dodawały jej elegancji, podobnie jak pierścionek na serdecznym palcu. Rude włosy były upięte w kok, a twarz potraktowana została zarówno pudrem jak i szminką, która zostawiła obrys ust na policzku Raymonda.

- Wyglądasz... zjawiskowo. Bardzo ci tak do twarzy - wydukał Raymond śliniąc chusteczkę i zmywając pocałunek ze skóry. Claudia uśmiechnęła się w odpowiedzi na komplement i zakręciła się w miejscu, prezentując tym samym każdy kąt swojej kreacji. 

- Ty też niczego sobie, Raymondzie. Bardzo męsko i na poziomie snobów, do których idziemy. Ale chyba się w takiego nie zmienisz, co? - zaśmiała się kobieta i chciała poprawić zbłąkany lok, który opadł jej na skroń. Raymond powstrzymał ją delikatnie.

- Tak wyglądasz jeszcze piękniej. Bardziej mi się podoba... - szepnął czule i również ją pocałował w policzek.

- Bardzo dziękuję, jednakże mam się podobać nie tobie, a bandzie bogatych dupków. Mam odwracać uwagę, podczas gdy ty będziesz robił zdjęcia. Ale, mimo wszystko, dziękuję. Może kiedyś zrobimy swoją wersję takiej potańcówki. Wtedy zrobię się na bóstwo specjalnie dla ciebie. Brian był świetnym tancerzem. Swego czasu wyrywał prawie każdą dziewczynę na swoje oczy i te taneczne ruchy... 

- A ciebie wyrwał? - zaśmiał się Raymond patrząc za okno. To przyjechał ich samochód. Buick Special II, czarny jak noc. Prezentował się elegancko pośród cadillaców, chryslerów czy pięknego, błękitnego wozu marki DeSoto sprzed rezydencji. Był to model Firedome z lutego tego roku. DeSoto należało do nikogo innego, jak Wesołego Rogera. Ile by Raymond dał, by przejechać się takim cackiem... 

- Mnie nie. Interesują mnie zwykli chłopcy, więc Brian nie miał szans. Zresztą, nie pasowaliśmy do siebie. Bywał zbyt... emocjonalny. Nie to co ty.

- Teraz nie jestem już chyba taki zwykły, co? Pamiętasz, niedługo włamię się do zamkniętego gabinetu, a potem napadniemy na ciężarówkę z kasą. Rozbiliśmy też gang Czerwonych Kapeluszy, pamiętasz? Zabiłem tam człowieka. Wcześniej innego dotkliwie pobiłem. Takich rzeczy nie robią "zwykli chłopcy". 

- Nie przeceniaj się. No dobrze, jeśli to chcesz usłyszeć, to nie jesteś zwykłym chłopcem. Ale kto w dzisiejszych czasach jest zwykły? To nudne.

- Też racja... dobrze, nasze auto czeka. Więc, zapraszam na imprezę, panno Carick. - Raymond podał jej prawe ramię, które ta objęła. Wyszli z mieszkania i wsiedli na tylne siedzenia czarnego samochodu. Szofer miał pewnie już instrukcje, jak postąpić z gośćmi, toteż od razu zaproponował im lampkę szampana. Bąbelki zakręciły Raymondowi nieco w głowie, jednak po chwili to nieprzyjemne uczucie przeszło, rozluźnił się i rozłożył wygodniej na kanapie. Claudia poszła za jego przykładem. Już od ulicy dało się słyszeć muzykę i głośne śmiechy, dom był cały rozświetlony różnokolorowymi lampkami ogród tonął w stolikach i krzesłach, pomiędzy którymi uwijali się kelnerzy.

- Mam ważne pytanie, Claudio. Czym zrobię te zdjęcia? Wzrokiem? - Raymond rozejrzał się po gościach, część z nich również patrzyła na nich z zaciekawieniem, jednak szybko powrócili do swoich spraw. Choć kilku mężczyzn patrzyło na figurę Claudii pożądliwie, lustrując i oceniając wzrokiem również Raymonda. Pewnie zachodzili w głowę kim jest ten człowiek, skoro ma u boku taką piękną damę. Nikt nie wiedział, że z zawodu jest listonoszem.

- Nasz człowiek jest jednym z kelnerów, podrzucił aparat do łazienki. Pod umywalką, za poluzowanym kafelkiem. Znajdziesz bez problemu. 

- Oby - westchnął Raymond. To miała być szybka akcja. Wejść, zrobić zdjęcia, wyjść. 

- Wstęp tylko z zaproszeniem - rzekł odźwierny stojący przy samotnym pulpicie, niczym Cerber broniący wejścia do Hadesu. Zanim weszli na czerwony dywan, zarówno Claudia jak i Gibney zostali dokładnie przeszukani.

- Proszę bardzo. - Raymond podał koperty mężczyźnie, który dokładnie je przestudiował.

- Pan Gibney z towarzyszką, tak? - zapytał odźwierny, jednak wtedy z werandy zszedł Roger Johnson, który zrobił wielkie oczy na widok nowo przybyłych.

- No no no! Toż to sam Raymond Gibney, urzędas, listonosz i wykręcacz żarówek! A jego zniewalająca towarzyszka to..? - Roger stanął przed parą, jednak wzrok miał utkwiony w dekolcie kobiety. Ledwo zarejestrował Raymonda stojącego tuż obok.

- Claudia, witam. Mam nadzieję, że nie gniewa się pan za to co zrobiłam przy naszym pierwszym spotkaniu. To było nieporozumienie. Mam nadzieję, że nie żywi pan urazy - powiedziała Claudia najsłodziej jak potrafiła. I udało się, bo Roger przełknął nagromadzoną w ustach ślinę, a następnie podrapał się po kroczu. 

- Och nie, było to nader... przyjemne doznanie. Dostać wiązanką słowną od takiego anioła, jeszcze kiedy ten anioł wspominał o penisie... po prostu marzenie! Ale ale, zapraszam. Przepuść ich, Alfred! Pokazali zaproszenia, nie? No, to wracaj do roboty. A państwa proszę za mną - rzekł Roger, cały czas przypatrując się ciału Claudii. 

Wycieczka po rezydencji i otaczającym ją ogrodzie trwała niemal pół godziny, a wszystko przez gadulstwo Wesołego Rogera, który przy każdej grupce musiał się zatrzymać i wtrącić swoje trzy grosze, ewentualnie przedstawić im Claudię w samych superlatywach. Co do Raymonda, to tu Roger ograniczał się jedynie do nazywania go "znajomym". Nie przeszkadzało to samemu Raymondowi, który w czasie tych niezliczonych postojów zdążył wypić dwa pełne kieliszki wina oraz przegryźć kilkanaście malutkich kanapeczek, które były wprost obłędne. Pozwolił, by to Claudia zagadywała Rogera i jego przyjaciół, sam w tym czasie wypatrywał sposobności do spotkania samego Hectora Johnsona, głowy rodziny i nadzorcy oddziału poczty w Meredith Hills. Ten bogacz przez wiele lat kupował sobie potężnych znajomych, co pozwalało piąć się w górę hierarchii społecznej zarówno jemu, jak i Rogerowi. Gazety nawet ostatnio trąbiły o podchodach Hectora do stanowiska burmistrza miasteczka. Sporo się mówiło o aferach miłosnych oraz pogarszającym się stanie zdrowia obecnego burmistrza, Harrisona Blueberry'ego. Hector Johnson miał mocne plecy wśród samorządowców, toteż jego szanse wcale nie były takie małe. W końcu Raymond go dostrzegł, stał przy schodach na górne piętro i rozmawiał ze swoją żoną, dystyngowaną kobietą w białej sukni. Pan domy nosił wyprasowany smoking, wypastowane buty z noskami oraz nieco w dzisiejszych czasach ekstrawagancki monokl na złotym łańcuszku. Siwe włosy tworzyły na jego głowie coś na kształt pół aureoli lub założonego na drugą stronę diademu, ponieważ czoło naturalnie nie posiadało włosów. Gęste wąsy były farbowane na czarno, wyglądały nieco jak zajechana opona forda, którego kiedyś Raymond widział u Adama w warsztacie. Do gospodarza podszedł jakiś człowiek z butelką trunku, zapewne drogiego, gdyż Hector Johnson zrobił wielkie oczy i poklepał gościa po ramieniu. Następnie przeprosił swoje towarzystwo i równocześnie wyciągając mały kluczyk z kieszeni marynarki ruszył po schodach na górne piętra. 

- Ej, gdzie idziesz? Zrobiłem nam ścieżki! - zawołał za Raymondem Wesoły Roger wskazując na kokainowe kupki, jednak Raymond nie odpowiedział i zaczął przeskakiwać po dwa stopnie, omal nie tracąc przy tym równowagi. - Nie to nie! A ty, mała? Skusisz się?

Raymond nie usłyszał odpowiedzi Claudii, bo wtem rozbrzmiała muzyka z gramofonu i pary rzuciły się na parkiet, rozlewając alkohol, kichając od wciąganej koki i tupiąc butami na obcasach. Cała rezydencja powoli zmieniała się w cyrk, pełen roześmianych i mało przytomnych ludzi, chwiejących się na nogach od procentów i innych substancji. Gibney musiał zachować trzeźwy umysł. Na razie, bo obiecał sobie po całej akcji konkretnie wypić. Może Claudia się do niego przyłączy? Puchowy dywan był idealnym tłumikiem dla kroków Raymonda, toteż Hector nawet go nie zauważył, kiedy wchodził do swojego gabinetu z pomocą wyciągniętego wcześniej kluczyka. To wystarczyło Raymondowi. Wrócił na parkiet, gdzie próbował namierzyć swoją partnerkę, jednak to ona znalazła jego. Poczuł na oczach fakturę jej rękawiczek, a w nosie zakręciły mu jej perfumy. Był to jakiś słodki, różany zapach, chyba coś od francuskiego Lancôme. Jednak nie to było ważne, a to, kto nimi tak pachniał.

- A kuku, Ray! Chodź, zatańczmy! Jak u ciebie w domu, pamiętasz? - szepnęła mu do ucha, choć był to raczej krzyk, gdyż muzyka i wrzaski pijanych gości wymagały natężenia strun głosowych, by zostać usłyszanym.

- Jestem słabym tancerzem. Udowodniłem ci to wtedy, więc nie chcę się dodatkowo kompromitować. Szczególnie przy nim. - Raymond wskazał głową Rogera Johnsona, który wlewał w siebie zatrważającym ilość alkoholu na jeden raz.

- Jeśli mi odmówisz, szanowny panie listonoszu, to zatańczę z nim. Chcesz tego? Chcesz, żeby jego łapy dotykały mnie po plecach i pośladkach, co? A jego spocona twarz była tak blisko mojej, że jedzie centymetr by nas dzielił od pocałunku?

- Co? Nie... - wyjąkał Raymond i spojrzał na Claudię z przestrachem - zrobiłabyś to?

- Nie wiem. A chcesz się przekonać, kochasiu?

- Za cholerę nie - mruknął zdecydowanie Raymond i objął kobietę w pasie. Weszli na parkiet, w takt "Swinging good times" zaczęli kręcić się wśród par, które szybko stały się dla Raymonda wzorem do naśladowania. Udało mu się podejrzeć kilka swingerskich ruchów, które szybko wprowadził w życie. Claudia chyba również znalazła sobie jakiś autorytet, bo po chwili para z daleka była nie do odróżnienia od reszty towarzystwa. Płyta nagle się urwała i rozległą się muzyka na żywo, w rogu salonu wyrośli muzycy i rozpoczęli grę jakiegoś spokojnego kawałka. Wszystkie pary przytuliły się do siebie, kręcąc się w kółko, zupełnie jak w jakimś melancholijnym śnie. Claudia oparła brodę na lewym ramieniu Raymonda, wciągnęła jego zapach, poczuł to. Nieco się wzdrygnął, kiedy pocałowała go w płatek ucha w momencie zakończenia się piosenki. 

- To było nadzwyczaj miłe, moja droga. Może potem... znajdziemy sobie jakieś gniazdko? Johnson mówił, że są tu pokoje dla gości - powiedział Raymond kłaniając się swojej partnerce. 

- Pomyślimy o tym, kiedy zrobisz zdjęcia. Zajmę czymś Rogera, a ty spróbuj...

- Wiem, zabrać klucz Johnsona... Chyba mam już pomysł, jak to zrobić. Zróbmy to szybko, a potem - mruknął porozumiewawczo Gibney, a kobieta uśmiechnęła się filuternie i odepchnęła go lekko.

- Już ci mówiłam. Najpierw robota. 

- Przecież powiedziałem, że "jak zrobimy to szybko". Czy powiedziałem coś innego - Obruszył się Raymond, udając naburmuszonego chłopczyka. W sumie nawet dobrze mu to wyszło, bo dostrzegł błysk rozbawienia w oku Claudii.

- Ech, idź już. Gdzieś się tu będę kręcić - zaśmiała się Claudia znikając między gośćmi. Raymond poprawił muszkę i podszedł do zbiegowiska wokół Hectora Johnsona, wspominającego jakąś swoją przygodę z młodości. Raymond rozejrzał się po okolicy w poszukiwaniu ostatniego trybiku niezbędnego do realizacji planu. Jest! Dostrzegł kelnera stojącego w kącie z kieliszkami pełnymi wina. Gibney przywołał do siebie Claudię i szepnął jej na ucho:

- Weź od niego wino i wylej na naszego jubilata. Niech jego marynarka będzie jak gąbka, jasne?

- A jakie wino? Białe, czerwone? - zapytała Claudia mieląc w buzi kanapkę ze ściętymi brzegami. Biali bogacze chyba nie lubią brązowych rzeczy w swoim białym pieczywie.

- Nie wygłupiaj się. Zrobisz to?

- Dobrze dobrze, ale mogę zjeść? Podczas gdy ty opychałeś się w bufecie, ja "zabawiałam" Rogera. Teraz ty chwilę poczekasz. 

Więc Raymond poczekał, aż cała kanapka zniknie w żołądku Claudii.

- Już? - zapytał, a kiedy kobieta skinęła głową, dodał - To weź to wino. Zostawię do twojej dyspozycji, jakie. Byleby stary Johnson był mokry i śmierdzący, a przynajmniej jego ubranie.

Nie minęła nawet minuta, kiedy w grupie solenizanta rozległy się podniesione głosy i przepraszający ton Claudii. Raymond nie był pewien co by się stało, gdyby to on oblał Johnsona. Kobiety na pewno nie tkną, a teatralne przeprosiny sprawczyni rozładowały nieco atmosferę. Jednak Raymond nie słuchał żarliwych słów Claudii o "nieuwadze" i "roztargnieniu", zamiast tego skupił się na losie marynarki. Teraz był to raczej brudny kawał szmaty śmierdzącej jak gorzelnia niż część stroju wieczorowego. Marynarka teraz spoczywała pod pachą jakiegoś służącego, który oddalał się w stronę schodów prowadzących na dół, najpewniej do pralni. Raymond śledził mężczyznę przez chwilę, a kiedy upewnił się że są sami w korytarzu podbiegł do niego i zaczepił.

- Hej, kolego. Daj mi tę marynarkę, co? 

- A to dlaczego? To własność pana Johnsona. Nie mogę jej dać... - rzekł służący lustrując Raymonda krytycznie. 

- No właśnie nie. Ta marynarka była z wypożyczalni, najlepszy materiał, wiesz? Jestem ich przedstawicielem i pan Johnson polecił, by nasza pralnia zajęła się wszelkimi plamami, mamy tam od tego specjalny sprzęt, rozumiesz? - naciskał Raymond, przybliżając się do służącego, który nie wyglądał na przekonanego.

- Ale w takim razie muszę się poradzić pana Johnsona. A poza tym należy opróżnić kieszenie nim... - Służący nie dokończył wypowiedzi, ponieważ pałka teleskopowa uderzyła go w potylicę, a kiedy obrócił się chwiejnie w stronę sprawcy, kolejny cios spadł prosto na czubek głowy. Po cichym trzasku mężczyzna z marynarką opadł bezwładnie na dywan, a niski człowieczek złożył pałkę teleskopową.

- Luka? Do cholery, po co to zrobiłeś! Miało nie być żadnych śladów... - warknął cicho Raymond patrząc z przerażeniem na leżące ciało.

- Chyba się nie boisz, Listonoszu? Co? Czy może chcesz uciec gdzie pieprz rośnie, bo jakiś typek obudzi się z bólem głowy daleko stąd? - zaśmiał się złośliwie Luka i zaczął grzebać w śmierdzącej marynarce. Po chwili wydobył kluczyk i rzucił go Gibneyówi. - Wuj chce konkretów. Nie zawiedź go. Jak tylko skończycie, przyjdźcie do sklepu z maszynami do pisania. Dokończymy opracowywanie planu.

- A Wuj wie? Że rozwaliłeś łeb jakiemuś kelnerzynie? - warknął Raymond.

- Nie wiem czy go to obchodzi. Na pewno dowie się, że ty prawie dałeś ciała. Omal nie postawiłeś całego planu na szali, bo nie potrafiłeś zrobić zdecydowanego kroku. I to przez ciebie musiałem się uciec do takich a nie innych metod, Listonoszu. - Luka poklepał kieszeń kelnerskiego uniformu, gdzie schował swoją pałkę.

- Ty draniu... 

- Tylko na tyle cię stać? Nieważne, potem będziemy toczyć wojnę. Teraz znajdź aparat. Jest w damskim kiblu, Claudia powiedziała ci, gdzie dokładnie?

- Tak, ale czemu w damskim, do cholery? Nie mogłeś dać go normalnie, do męskiej?

- Nie, bo cię nie lubię. A chętnie zobaczę, jak czaisz się pod damskim kibelkiem czekając na okazję by wejść. Wyglądasz mi na płaczliwą kobietkę, Gibney. Pasowałby tam.

- Spieprzaj.

- Przepraszam królewicza, że uraziłem! Dziwię się, że ta dziewczyna cię jeszcze nie zostawiła dla kogoś lepszego. Zamiast tego jakiś listonosz... 

- Mam przynajmniej jaja. A ty? Chowasz się za swoimi przydupasami i mącisz Wujowi w głowie...

- Wuj ma swój mózg, o to się nie martw. My po prostu dobrze się rozumiemy. I wspólnie planujemy różne... przedsięwzięcia. Dla dobra wszystkich, w tym twojego. Teraz idź robić zdjęcia, fotografie. 

Po tych słowach Luka zaczął ciągnąć bezwładne ciało w głąb korytarza, a Raymond ruszył na górę w poszukiwaniu toalet. Nie były trudne do znalezienia, a kochającej się na umywalkach pary rozwiązywały problem przynależności płciowej do danego pomieszczenia, ponieważ wszyscy byli wymieszani. Teraz jedynym problemem Raymonda było wygonienie tych uprawiających seks ludzi z łazienki, żeby móc wejść w posiadanie aparatu. 

Jedna para chyba już się zmęczyła, bo po ubraniu się wyszła na dalszą część zabawy. Została ostatnia parka, kobieta brana od tyłu przez pijanego jak rynsztok mężczyznę. Raymond dostrzegł u niego drżenia rąk, które starał się usilnie zacisnąć na pośladkach swojej tymczasowej kochanki.

- Chcesz trochę? - zapytał Raymond mężczyznę, który wyprostował się gwałtownie i spojrzał głodnym wzrokiem na przybysza.

- A masz towar? Człowieku, ratujesz mi dupę, tylko na to czekam... masz?

Ja nie, ale na dole dają. Towar Triple J'a, z Meksyku, jeśli wiesz o kogo chodzi.

- Ano wiem, kolego, wiem. Dlatego tam, kurna, idę od razu! Chcesz ją? - ćpun wskazał na rozkraczoną kobietę, która chyba była na skraju przytomności od ilości wypitego alkoholu.

- Jasne, zaopiekuję się nią dla ciebie. Leć na dół, bo Roger wszystko wciągnie, nie? 

- Pewnie, chujek dużo wytrzyma... No, to idę. Pilnuj jej - mruczał deliryk wciągając na siebie spodnie, by po chwili wytoczyć się na zalany światłem korytarz. Raymond ostrożnie położył na posadzce kobietę, a zanim rozbił kafelki pod umywalką upewnił się, że nieprzytomna ma zamknięte oczy. Tak Raymond uzyskał niemiecki aparat, exaktę vartex. Ten poręczny sprzęt zniknął w jego kieszeni marynarki w momencie, gdy ćpun wrócił. Cały się kołysał, a uśmiech na jego twarzy zdradzał, że faktycznie, na dole rozdawana była kokaina. Gibney bez słowa opuścił łazienkę i poszedł pod gabinet Hectora Johnsona. Nikogo nie spotkał po drodze, co napawało go pewnością siebie. Użył klucza i wkroczył do przestronnego pomieszczenia pełnego regałów, skrzyń i gablot z wszelkiego rodzaju eksponatami, z czego najciekawszym z nich był ogromny złoty kielich wysadzany rubinami, na pewno pochodzący z Europy. Do tego podłogę wyściełały dywany z najróżniejszych zwierząt, od wilków, przez niedźwiedzie a na reniferze kończąc. Regały wyposażone były w drabiny na szynach, co bywało przydatne przy poszukiwaniach lektury spoczywającej na wyższych półkach. Jednak Raymond miał jedno zadanie i tylko to się liczyło. Spędził w tym pokoju godzinę, przeszukując szafki, rulony i segregatory, by w końcu znaleźć to czego szukał. Rozłożył plan gmachu poczty Meredith Hills na masywnym biurku i rozpoczął robienie zdjęć. Kiedy skończył, od razu chciał wyjść z pokoju, jednak głosy przybliżające się do gabinetu zmusiły Raymonda do zmiany planów. Dał nura pod biurko, które od strony drzwi było zakryte ogromną skrzynią pełną ceramicznych płytek. Gibney modlił się o to, by nikomu nie strzeliło do głowy by usiąść przy tym biurku, gdyż wtedy na pewno zostałby odkryty.

- Więc? Kiedy będzie policja? Cholera, zamykałem biuro? Roger? - zapytał Hector Johnson wchodząc do pokoju i rozglądając się podejrzliwie. Raymond przezornie zostawił wszystko na swoim miejscu, toteż nic nie rzuciło się w oczy gospodarzowi.

- Nie wiem, czy zamykałeś. A gliny wezwałem kilka minut temu, więc niedługo powinni być. Wezwałem też tego człowieka od komisji.

- Tego szczura? Po cholerę? - warknął Hector i opadł na jeden z wolnostojących foteli. 

- Zna się na tym, nie? W końcu chodzi o komunistów. A jeśli przejrzy na oczy i ucieknie? Co wtedy?

- Spokojnie, nie ucieknie. Cała ta zabawa była po to, by go tu ściągnąć. I złapać na gorącym uczynku. Mamy świadków i nagranie, które wystarczy by go skazać. Przecież się przyznał, dał się pociągnąć za język i cyk! Mamy drania na gorącym uczynku. Nie dość, że kradł srebrne sztućce, to jeszcze nasz człowiek wszystko z niego wyciągnął! Zawsze lubił gadać, a po pijaku tylko się pogrążył.

- Jeszcze trochę koki wciągnął. W sumie to sporo... Ale nie przywalą się do tego, co? Dogadani jesteście? - zaniepokoił się Roger opierając się o regał.

- Kokę zostawią w spokoju, nie martw się synku. Chcą tylko jego. A tak w ogóle, to ta co mnie obła winem, kto to? Niezłe miała ciałko. Nie powiesz mamusi, co?

- Co ty, ojciec. Jakby się udało, to we dwójkę byśmy ją zrobili, ale szuka jest niedostępna, ciągle odmawia. 

Cholera... Trudno. Kasa nie działała? 

- Nie. Jest z tym... pamiętasz starego Benjamina Gibneya?

- Ta...

- To ta laska jest z jego synem. 

- Jeśli ten syn choć w ćwierci jest takim samym niedojdą jak jego ojciec, to cholera, gdzie się podział kobiecy honor? Świat schodzi na psy, synu, zapamiętaj to sobie. Teraz chodź, popatrzymy jak go zakuwają. Od dawna na to czekałem... - Hector Johnson wyszedł z gabinetu, a za nim podążył Wesoły Roger.

- Raymond przesiedział w bezruchu jeszcze kwadrans by mieć absolutną pewność, że został sam. Wygramolił się spod biurka i czmychnął z pokoju. Tłum skotłowany w ogrodzie właśnie się rozchodził, szepcząc pod nosem plotki na temat wyprowadzonego przez policję mężczyzny.

- Raymond! Cholera, widziałeś co się stało? Tak po prostu wparowali, powalili człowieka i wywlekli z zabawy! Był z nimi... - mówiła Claudia, ale urwała nagle. Raymond obrócił się by stanąć twarzą w twarz z Samuelem Jerringsem, który błysnął wzniósł szklankę wypełnioną sokiem.

- To ja byłem z nimi, panienko. Pamiętam panią, z festynu. Komunistyczna świnia omal nie zrobiła pani kuku. Potem słuch po panience zaginął. Co się stało? - zapytał Jerrings wachlując się kapeluszem. Claudia przełknęła ślinę ze strachu. Tak działał Jerrings na każdą żywą istotę. Powodował popłoch i panikę. A to sprzyja pomyłkom.

- Byłam wstrząśnięta, rzuciłam wszystko i odjechałam do matki. Został pan kiedyś... zgwałcony? Wykorzystany?

- Och tak. Wykorzystali mnie komuniści. Spędziłem kilka miesięcy w ich obozie, daleko na wschodzie. Nie były to przyjemne miesiące, panienko. Więc tak, wiem co to ból. A pan, Gibney? Jak to stało, że znów się spotykamy? - warknął agent komisji Josepha McCarthy'ego, odpowiedzialnej za ściganie komunistów na amerykańskiej ziemi.

- Zaprosił mnie Roger Johnson. Spotkałem po drodze tą panienkę, która mnie rozpoznała. Nie miałem z kim przyjść, no to ją zaprosiłem - zaśmiał się fałszywie Raymond starając się nadać historii nieco przypadkowości, jednak po minie Jerringsa zrozumiał, że nie do końca mu się udało.

- Czyli przypadek. Nie bardzo w nie wierzę, panie Gibney. 

- A w co pan wierzy? W Boga? Obawia się pan Stwórcy? - zapytała niespodziewanie Claudia przezwyciężając strach.

- Ja? Ja nie boję się Boga. Obawiam się ludzi. Bo ich widziałem na własne oczy. Niestety, Pana Boga nie minąłem nawet na światłach. A, panie Gibney? 

- Słucham? - zapytał Raymond ukrywając oczy za pitym w tamtym momencie kieliszkiem, więc nie musiał patrzeć Jerringsowi prosto w twarz.

- Pamięta pan, jak rozmawialiśmy o tajemniczym gościu z poczty? Vernonsie?

- Pamiętam. Jednak jak mówiłem, nie spotkałem go później. Ile muszę jeszcze powtarzać? - mruknął z rozdrażnieniem Raymond odstawiając kieliszek. Pragnął wyglądać na zmęczonego tą sytuacją, jak byłby zapewne każdy patriota kiedy nagminnie wypomina mu się spotkanie komunisty w pracy.

- Spokojnie, pragnąłem zapewnić, że nadal go szukamy. Zniknął jak kamień w wodę... Ale mamy sporo ludzi, damy radę wytropić tego... człowieka.

- A może on już nie żyje? Patrzyliście w kostnicach? - zapytała Claudia patrząc w oczy Jerringsowi, który oblizał spękane wargi i chuchro zepsutym zapachem z jamy ustnej prosto w Raymonda, który zatoczył się lekko do tyłu.

- Nie chcę panienki zamęczać szczegółami naszej pracy, proszę wybaczyć. Wystarczy że powiem, że dokładamy wszelkich starań by zapewnić Ameryce bezpieczeństwo.

- Zaprawdę, czuję się bezpieczniej. Ludzie zamykający innych w celach, by wydobywać informacje są uznawani za bohaterów... - mruknęła z ironią kobieta, jej ton był chłodny. Raymond wyczuł napięcie między tą dwójką, co wcale nie rokowało dobrze.

- Gdyby panienka mówiła te słowa w innym kontekście, niż tylko dyskusyjnym, miałbym wątpliwości co do pani przynależności poglądowej. Za kim pani jest? - Jerrings zmrużył podejrzliwie oczy. Jakiś policjant szepnął Samuelowi coś na ucho, ale ten go odgonił machnięciem ręki. Wbił nabiegłe krwią oczy w twarz Claudii.

- Za tym, za kim każdy dobry Amerykanin. Za McCarthym. Jednak mimo wszystko, czy człowiek nie ma prawa do podejmowania świadomych wyborów? Nawet jeśli przez innych ten wybór jest demonizowany, podczas gdy ci sami "inni" wykorzystują robotników w swoich, że tak powiem, maszynkach do produkcji pieniędzy? Kto tu staje się niemoralny? A co z panem? Podobno macie szpiegów w swojej organizacji. Pewnie wielu z nich jest jedynie domniemanych. Poznał pan jakiegoś? 

- Miałem taką przyjemność. Śpiewali jak operowcy, kiedy łamaliśmy im palce. Proszę zapamiętać, panienko. Jestem sługą narodu. A naród ma przed sobą czas wielkiej próby!

- Nie wątpię - przytaknęła Claudia i spojrzała na kończący się drink. - Proszę wybaczyć, ale poszukam sobie czegoś do picia. Panowie...

Kobieta oddaliła się szybkim krokiem zostawiając Raymonda z Jerringsem, który patrzył za nią chwilę skubiąc suchą skórę w okolicy dolnej wargi.

- Więc, to młody Johnson pana zaprosił, tak? Miło. Zabawa udana? Przepraszamy za ten wypadek. Musimy być czujni, bo Czerwoni czają się wszędzie! Ta pańska... znajoma? Mogę tak powiedzieć? Radzę zmienić towarzystwo. Najpewniej czytała Marksa i rzuciło jej się na mózg, jak wielu naiwnym kobietom - mruknął Jerrings obejmując Gibneya ptasim ramieniem. Raymond wzdrygnął się, gdy długa, palczasta dłoń zacisnęła się na jego łokciu.

- Tak, to był chyba zły pomysł. Sądzi pan, że może być... 

- Komunistką? Możliwe. Nagle zniknęła, by się pojawić przed zabawą u starego Johnsona. To nie może być przypadek. A pan? Oberwie najbardziej z tej całej chryi. Chyba że... 

- Słucham?

- Chyba że ją pan będzie śledził. Zdobędzie jej zaufanie. A jeśli nasze podejrzenia okażą się słuszne... wtedy mnie powiadomisz, Gibney. Bo jesteś przykładnym obywatelem. Nie zawiodłeś ani razu naszej ojczyzny, uratowałeś dziewczynę od komunisty i gwałciciela, w końcu z godnością przyjąłeś informację o swoim bracie. Dbasz o rodzinę, ale ona jest twoją słabością, panie Gibney. Komuniści to odkryją i wykorzystają przeciwko tobie. Nim się obejrzysz, zaoferują ci pieniądze, pracę, może nawet przyjaźń i miłość! Ale nie wierz im! To zawsze prowadzi do jednego: wykorzystania! Próbowali mnie złamać lata temu. Nie udało im się. I proszę zobaczyć, kim teraz jestem! Byłem ofiarą, a stałem się myśliwym.

- Tak pan siebie widzi? Bardzo ciekawe. Jeśli te... podejrzenia, będą prawdzie, to dam znać - zająknął się Raymond unikając biegnącego kelnera, który prawie na niego wpadł. 

- Dziękuję. Widział się pan już z panem O'Neilem? Te Kapelusze prawie go zabiły, to straszne! A najgorsze jest to, że nie pamięta co się stało. Stawia to policję w ślepym zaułku, bo sugeruje, że ci gangsterzy wrócili. I mogą coś planować. Nie dość, że komuniści, wojna, bandyci, to jeszcze nękanie biednych i ciężko pracujących ludzi. Rozumie pan, Gibney? - zapytał Jerrings wkładając na głowę swój kapelusz.

- Tak... Chyba tak. Straszne czasy nastały dla naszej ojczyzny. Cóż, eee, dziękuję za rozmowę. Otworzył mi pan oczy. Najlepiej będzie, jak spławię tę kobietę. Po co ryzykować? Nie chcę skończyć jak... Adrian - zmarkotniał Raymond, co dodało mu dodatkowego realizmu. Jerrings poklepał chłopaka ze współczuciem po ramieniu i już miał wyjść, kiedy zobaczył wystający z kieszeni Raymonda aparat.

- O! Amator fotografii! Też to lubię, zatrzymać czas na kawałku folii, by potem wywołać ten zamknięty urywek życia na papierze. Zróbmy sobie zdjęcie, panie Gibney. Będzie panu przypominało o naszych wspólnych rozmowach - zaśmiał się Jerrings i wziął urządzenie ze sztywnych z nerwów rąk Raymonda, który modlił się by jego rozmówca nie postanowił ukraść aparatu. Ale nie, Jerrings naprawdę polecił kelnerowi zrobienie sobie zdjęcia u boku pocącego się jak mysz Raymonda. Następnie agent z Komisji skinął Raymondowi z uśmiechem głową i opuścił rezydencję Johnsonów. Gibney stał jeszcze chwilę jak sparaliżowany, rozluźnił się dopiero kiedy poczuł na szyi dotyk Claudii.

- Ach, to ty... ten sęp cię podejrzewa. Najlepiej będzie, jeśli dotrzemy do sklepu z maszynami do pisania osobnymi drogami. Wyjdź pierwsza, ja dotrę za godzinę.

- No dobra. Wezmę aparat. Czyli nici z łóżka na górze? Widziałam je, są bardzo wygodne... - zamruczała Claudia, ale westchnęła pod karcącym spojrzeniem Raymonda - Dobra, już wychodzę.

Po tym jak kobieta w czerwonej sukni wyszła z budynku, Raymond dosłyszał śmiech spod okna. Na kanapie siedziała grupa roześmianych młodych ludzi, w tym jakiś wielkolud w przyciasnym fraku, pokazywał Gibneya palcem ku uciesze przyklejonych do niego dziewcząt. Listonosz spurpurowiał i podszedł do młodzieży.

- Te! Gibney! Kolejną cię rzuciła? Już nie potrzebowała pomocy mojego fiuta, żeby cię zostawić! Sama przejrzała na oczy, że jesteś nikim! I że nic w gaciach nie masz - zawył rozbawiony rugbysta z liceum Raymonda, ten sam który poderwał jego pierwszą miłość. A potem złamał Raymondowi rękę.

- Brad. Trochę minęło, odkąd się widzieliśmy - warknął Raymond podchodząc. W środku, w brzuchu czuł, że gotuje mu się bulion zrobiony ze wszystkich wrażeń z tego dnia. Z wizyty u Forda, z rozmowy z matką, z podsłuchanej konwersacji Johnsonów i ze spotkania Samuela Jerringsa! I Raymond wiedział, że ten bulion za chwilę wystrzeli z garnka.

- Tak, Gibney! Nic się nie zmieniłeś, nadal chuchro, w dodatku samotne! Twoja poprzednia dupa była naprawdę dobra w łóżku, ciekawe jak będzie z tą? Może powinienem ją pocieszyć, że przyszła na imprezę z takim frajerem? - Brad dalej się śmiał, a otaczające go panienki wraz z nim. Raymond poczuł, że puszczają mu hamulce. Zgarnął od kelnera butelkę wódki i wypił kilka haustów. Potrzebował odwagi i siły, by choć uderzyć tego dupka. 

- Ha, no proszę! Gibney, pieprzony listonosz i alkohol! Co teraz, co? Zrzygasz się tu? Czy co zrobisz? - ryknął Brad i podrapał się po swojej kwadratowej szczęce, całej w dziobach po ospie. Jednak kobiety nie przychodziły do niego po twarz, ale po kutasa. Dlatego Raymond z całej siły nadepnął na jądra rugbysty, który wrzasnął z bólu. Kobiety rozpierzchły się w przestrachu, a obolały Brad powoli wstał. Był większy niż Raymond pamiętał, co wpędziło go w lekki popłoch. Ale było za późno by się wycofać. Roger Johnson powstrzymał lokaja, który chciał zadzwonić na policję. 

- Wstrzymaj się. Chcę to zobaczyć - zachichotał Wesoły Roger i wlał w ciebie całego drinka, razem z pływającą luzem oliwką. Prawie się przez to zakrztusił.

- Więc, Gibney... ostatnio poprzestałem na ręce. Może teraz złamię cię wpół! Do końca życia będziesz jeździł na wózku! - warknął wściekły Brad zdejmując marynarkę. Raymond poszedł za jego przykładem i rzucił swoje okrycie na kanapę. Zaczęli się kręcić w koło, jak zawodnicy na ringu. Raymond wyprowadził pierwszy cios, który został szybko sparowany przez oponenta. Brad wyprowadził kontratak, wbijając pięść w brzuch Raymonda. Chłopak zakrztusił się i upadł na kolana, a Brad kopnął go w bok. Gibney ciężko przewrócił się na plecy, a były rugbysta usiadł na nim okrakiem i rozpoczął się grad ciosów. Padały raczej w podbrzusze i klatkę piersiową, jednak prawe oko się nie uchroniło i twarda pięć odcisnęła na nim swoje piętno. W pewnym momencie Raymond poczuł ulgę, gdy kilku mężczyzn złapało Brada pod pachy i powlekło go na kilka metrów od Raymonda. Tamten wierzgał i krzyczał, chyba chciał dokończyć swojego dzieła zniszczenia. Listonosz pragnął dać mu szansę. Zerwał się z podłogi i z rozpędem wpadł na tą kupę mięśni, potoczyli przez cały salon a następnie w dół schodów prowadzących do piwnic z winami. Było ciemno, toteż Raymond nie widział gdzie leży jego cel. Nie przeszkadzało mu to jednak bić na oślep, aż w końcu po krzykach bólu namierzył twarz. Teraz to on spuszczał lanie temu wielkoludowi, i czuł się z tym świetnie! Jednak zrozumiał, że należy skończyć kiedy rozległy się kroki na górze schodów. Jednak nim Raymond ostatecznie zszedł z Brada Rugbysty, ułożył jego rękę na kamiennych stopniach i nadepnął. Trzask łamanej kości sprawił, że zaśmiał się w duchu. 

- Masz za swoje, skurwielu! Nikt nie będzie obrażał mojej kobiety! - krzyknął Raymond i pozwolił by Wesoły Roger wyprowadził go na górę. Reszta towarzystwa kompletnie zignorowała bójkę, wszyscy byli albo naćpani, albo pijani. Albo spali. Raymond otarł krew z ust wiedząc, że ta nie należy do niego. Posmakował czerwonego płynu. Metaliczny i słony zarazem smak... Nie był taki zły. Gdyby musiał bo pić codziennie, pewnie by się przyzwyczaił.

- Co z ciebie za szalony sukinsyn, Gibney! Nie obrażając twojej matki. Zrobiłeś z niego tatar, ubity na miazgę! - zawołał Roger słaniając się na nogach, chyba nawet dla niego taka ilość trunków i narkotyków była druzgocąca i drastycznie wpływała na zdolności motoryczne.

- Obrażał mnie. Dostał to, na co czekał zdecydowanie za długo. - Wzruszył ramionami Gibney i złapał się za żebra, które bolały go jak diabli.

- Odpocznij. Napij się, wciągnij, na górnym piętrze jest łóżko. A jeśli chcesz, będzie tam za chwilę czekała dla ciebie chętna panienka gotowa do zabawy - szepnął Roger, po czym szturchnął Raymonda z uśmiechem.

- Nie, chyba wrócę do domu. Niech ktoś mnie zawiezie, bo ledwo żyję. Ten... Nadal jest silny - jęknął Raymond wskazując na wyciąganego z piwnicy nieprzytomnego Brada. Twarz była jedną czerwoną pulpą, a złamana ręka szurała po dywanie jak ogon zbitego psa.

- Szybko nie będzie używać tej ręki - zarechotał Roger, po czym pstryknął palcami przywołując odźwiernego. - załatw mu szofera do domu, jasne? No, Gibney, mam nadzieję że dobrze się bawiłeś. A ostatni akt był tym najprzyjemniejszym.

- A żeby pan wiedział, szefie. Jestem, jak to ująć, kontent. Do widzenia w pracy, panie Johnson - mruknął Raymond i wyszedł z rezydencji.

- Na razie, Gibney. Ty cholerny szaleńcze, jakie to było dobre! - krzyknął jeszcze za nim Roger, nim porwał jakąś dziewczynę do prywatnej sypialni. Raymond opadł na tylne siedzenie wozu, popatrzył na swoje czerwone i starte knykcie, które piekły go jakby ktoś je przypalał. Ale był to przyjemny ból. Wreszcie zdobył się na odwagę, by nie być pomiatanym. Wreszcie pokazał co się stanie z tymi, którzy go obrażają. Niech Brad Rugbysta będzie dla innych przykładem. Nawet się nie spostrzegł, kiedy był pod swoją kamienicą. Zostawił szoferowi napiwek i wygramolił się z samochodu. Po wejściu na klatkę schodową przystanął i obserwował przez okno, czy auto odjechało. Kiedy tak się stało, Raymond poszedł pod osłoną nocy do sklepu z maszynami. Już tam na niego czekali, Wuj, Claudia, a w rogu stał oparty o kontuar Luka. Pomieszczenie było ciemne i pełne dymu, który wydobywał się z papierosa Claudii i fajki Wuja puszczającego kółka pod sufit.

- Raymond! Nareszcie. Wywołaliśmy zdjęcia, wszystko idzie po mojej myśli! - zaśmiał się Wuj rozkładając ręce w geście zwycięstwa. Zaprosił Raymonda bliżej stołu, na którym spoczywały wywołane zdjęcia. 

- Twojej myśli, Wuju? Myślałem że wszystko jest tu wspólne - zaśmiał się Raymond, ale po kamiennych minach mężczyzn i Claudii zrozumiał, że był to raczej żart niskich lotów. Luka westchnął z rezygnacją i zapalił swojego papierosa.

- Wracając, dziesięciu ludzi wejdzie do głównego pomieszczenia, pięciu od zaplecza, które otworzysz. Z tego co tu widzę, to nieużywana część, zgadza się? - zapytał Wuj wskazując lokację na planie.

- Tak, są tam stare sprzęty i meble, ale Johnsonowie chcą to jakoś w przeciągu roku zaaranżować. Ale na razie nikt tam nie chodzi - potwierdził Gibney.

- To dobrze. Ty będziesz już na miejscu, przebranie będziesz mieć przy sobie. Długie płaszcze oraz chusty. Do tego charakterystyczne kapelusze, żeby zagrać rolę tych bezmózgich bandytów. Będziecie mieć broń.

- Broń? Przecież... - zaczął Raymond, ale Luka mu przerwał.

- Musimy wyglądać poważnie. I tym razem nie wahaj się, kiedy ktoś stanie ci na drodze, Listonoszu. Dzisiaj prawie kosztowało nas to całą operację!

- Luka ma rację, synu. Musisz być zdecydowany, albo będziesz dla nas ciężarem. Jeśli czujesz, że nie dasz rady, to wracaj do domu - oznajmił poważnym tonem Wuj, ale po chwili jego głos wrócił na spokojne nuty - jednak wierzę, że to po prostu wypadek przy pracy. Jesteś poobijany, ale na szczęście nie kosztowało to naszych zdjęć.

- Czyli zdjęcia, a tym samym pieniądze, są ważniejsze niż moje zdrowie? - zaśmiał się cierpko Raymond, a Wuj położył mu pomarszczoną dłoń na ramieniu, podobnie jak robił to Samuel Jerrings.

- Nic podobnego, mój synu! Gdyby coś poważnego się stało, od razu byśmy kogoś posłali! Nie zostawiamy swoich w potrzebie! - zawołał urażony Wuj w momencie, gdy drzwi sklepu się otworzyły. W mroku nocy, na tle framugi Raymond dostrzegł kształt, najwyraźniej ludzki, bo pokasływał i kiwał się na nogach.

- Dobre, naprawdę! Dobra farsa. Zobacz, Ray, jak o mnie zadbali razem z Luką - rzekł drżącym ze złości głosem Brian Vernons celując oskarżycielsko palec w stronę Wuja, który cofnął się odruchowo, jednak po chwili rozłożył ręce w przyjacielskim geście.

- Brian! Żołnierzu! Myśleliśmy, że po tobie! Oni bili i bili, widzieliśmy tylko kurz! Przestałeś się ruszać, a wtedy tamci do nas zaczęli strzelać! Musieliśmy ratować życie i naszą ideę, przecież wiesz! - Wuj podszedł kilka kroków do Briana, który patrzył na niego zimnym wzrokiem - To Luka miał sprawdzić, czy żyjesz! Sprawdził i powiedział, że nie ma pulsu. Luka, wyjaśnij!

- Żaden ze mnie medyk. Po prostu nie poczułem i tyle, byłeś nieprzytomny, Brian. A my byliśmy w samym sercu akcji! Dla nas wydawałeś się martwy. Kiedy zrobimy napad na konwój, to możemy złożyć wizytę tej bandzie, co podebrała ci recepturę papierosów, spokojna głowa - mruknął Luka i podał Brianowi piwo, które ten z ociąganiem przyjął. 

- Ale, Brian, zjawiasz się w odpowiednim momencie! Razem z Raymondem dostaniecie specjalne zadanie. Wejdziecie do gabinetu Johnsona, jest tam sejf wbudowany w ścianę. Znajdują się tam ważne dokumenty na mój temat, Luka zrobił zwiad. Podczas gdy reszta naszych chłopców będzie zajęta trzymaniem zakładników, wy wydusicie z Rogera kombinację. To jak, żołnierzu? Chcesz swoje stanowisko z powrotem? Naczelnika? Przecież o tym marzyłeś, zanim nas opuściłeś by dokonać dywersji! - Wuj złapał Briana za poły brudnej kurtki i potrząsnął nim mocno. 

- Chcę. Ale kiedy to się skończy, złożysz mi wyczerpujące wyjaśnienia, Wuju. I pozwolisz mi rozporządzać swoją częścią łupu. Tyle mi jesteś winien po tym, co zrobiliście - warknął Brian i podszedł na chwiejnych nogach do Raymonda by podać mu rękę.

- Wiesz, nie do końca wierzyłem, że tak łatwo cię załatwią, Brian. Papierosy ich zdradziły. Coś było w nich znajomego - zaśmiał się Raymond i uściskał Vernonsa, który syknął z bólu.

- E, młody! Spokojnie, jeszcze się nie zagoiło. Uciekając dałem im popalić że ho ho! Trochę to kosztowało, no ale się wyrwałem. Wtajemniczcie mnie w plan, a będę gotowy w ciągu kilku dni. Muszę tylko chwilę odsapnąć, ostatnie kilometry przeszedłem piechotą. 

- Dam ci wszystkie dokumenty, sprzęt zapewnił już Luka, a Derek jeszcze robi przysługi dla starych znajomych w zamian za dynamit. Ten skok będzie legendarny - zaśmiał się Wuj, już bardziej przyjacielsko klepiąc Briana po plecach. Spojrzał na zegarek i zrobił wielkie oczy - cholera, ale późno. Moje stare kości muszą odsapnąć. Zamknijcie potem sklep na klucz, zawieszamy działalność aż do czasu napadu. Za kilka dni zaroi się tu od zwolenników nowego ładu, a nie chcemy ciekawskich klientów w okolicy. Teraz, Luka, zawieź mnie do domu. Do zobaczenia, przyjaciele. Dobra robota, Raymondzie i Claudio. Dzisiaj spisaliście się bardzo dobrze.

Po tych słowach Luka wyszedł za Gotfrydem Moorem, by po chwili odjechać wspólnie w stronę hali sportowej. Claudia jeszcze chwilę patrzyła na Briana jak na widmo wyjęte z jakiegoś filmu o Drakuli, ale po chwili podeszła i objęła go ramieniem.

- Tęskniłam - chlipnęła i wtuliła się w pokrytą strupami i brudem twarz. Brian odwzajemniła uścisk mrucząc jej coś do ucha.

- Też tęskniłem, Skarpetko. Cholera, Ray! Jak ty wyglądasz, na Boga? 

Claudia również spojrzała na Raymonda dokładniej by zobaczyć rozczochrane włosy, wygniecione ubranie i fioletowy siniec pod okiem.

- Ten listonosz zawsze się w coś wpakuje, Brian. Znasz go już nieco, nie? Z nim nigdy nie jest jak z każdym innym chłopakiem - zaśmiała się cicho Claudia i pocałowała Raymonda w limo pod okiem. Brian poklepał jeszcze Raymonda po plecach, po czym wyciągnął kapsel ze swojego piwa.

- To co? Za to, że jeszcze chodzimy po tym łez padole? A przynajmniej ja? - mruknął Vernons, a kiedy jego przyjaciele kiwnęli głowami, wychylił razem z nimi piwo. Nareszcie poczuł się jak w domu.

Raymond zapytał się później Claudii, czemu Brian tak ją nazwał. "Skarpetka". Wyjaśniła mu, że kiedy Vernons był nowym rekrutem w grupie Wuja, to podbierała mu skarpety. Robiła to po to, by go wkurzyć. Ostatecznie wykreował dla niej ksywkę, której używał przy specjalnych okazjach. Teraz była właśnie jedna z nich, ponieważ Brian Vernons wrócił cało do Meredith Hills.

*

21 maja 1974 roku.

- Ach, Brian Vernons! Powrócił z zaświatów, co? Przez wiele późniejszych lat byliście nierozłączni, prawda? Jednak wszystko się kończy, a przyjaźń umiera. Czemu to tak się skończyło, Gibney? Naprawdę jestem ciekaw twojego przypadku.

- Różnica zdań. Nie rozumiał moich metod przywódczych. Odbiło mu i... Ach, nieważne - szepnął Raymond. Brakowało mu Briana, chciał go mieć w swoich najczarniejszych godzinach, by wspomógł go radą czy dobrym słowem. Niestety było to niemożliwe.

- Nie nie, to bardzo ważne! Z tego co wiem, było to w sześćdziesiątym drugim, tak? Zaraz po tym niesławnym napadzie na bank. Wielu z was wtedy złapaliśmy. Ale niewystarczająco, skoro ty dalej chodziłeś po naszej ziemi. Ty i twoi przyjaciele... Gdybyś był w tym bezwzględnym świecie od początku zrozumiałbyś, że przyjaźń jest gówno warta. Podobnie jak miłość. Choć twoja historyjka z tą... panią Carick jest bardzo ładna, niemal jak Bonnie i Clyde! 

- Możliwe. Nie myślałem o tym w taki sposób, sir - mruknął Raymond i dokończył pisanie strony. Przed nimi był jeden z ważniejszych rozdziałów, który ostatecznie zdefiniował resztę jego życia i dokończył jego przemianę ze spokojnego i przykładnego obywatela w, jak się lata później okaże, potwora. To nie tak, że Gibney nie czytał gazet ani nie oglądał telewizji. Robił to z ciekawością, chyba chciał zostać dostrzeżony, nawet jeśli uwaga opinii publicznej skupiała się na jego nielegalnej działalności. Przez lata rozprzestrzeniał narkotyki, mocny alkohol czy broń na Wschodnim Wybrzeżu, zyskując zarówno sprzymierzeńców jak i wrogów. Ale jak każdy wie z lekcji historii, żadne imperium nie trwa wiecznie. Raymond również to wiedział, dlatego pragnął zdobyć tyle ile mógł. Nic nie było w stanie zatrzymać jego galopujących ambicji, za co ostatecznie słono zapłacił utratą wszystkiego, co kochał... No, prawie wszystkiego. Miał jeszcze siostrę.

- Ile pan robi w tym biznesie, sir? W tych... służbach? Bo to są służby, państwowe. Tylko za grosz nie pamiętam które. 

- Co za różnica, Gibney? Zalazłeś za skórę każdemu w tym kraju. W tym momencie powinieneś się modlić, by informacje, które znajdują się w tym dzienniku były warte oszczędzenia twojej siostry. Przy okazji wypełnimy pewne dziury w twoim życiorysie, te owiane tajemnicą. Te, których nie udało się naszym agentom załatać wiarygodnymi dowodami. A gdzie szukać prawdy, jak nie u samego źródła, u ciebie? 

- Głowiliście się wiele lat, jak mnie schwytać. Widać prawda jest warta miliony dolarów na obławy, pułapki i porwania. A mimo to... czemu nie odpuściliście? 

- Och, Gibney! Mamy Zimną Wojnę. Nie możemy dać żyć komunistom, szczególnie takim, którym się dobrze powodzi. Takim, którzy rozbijają naszą gospodarkę na czynniki pierwsze i czerpią zyski z nielegalnych przedsięwzięć. Z napadów, pobić i zastraszania. Ameryka na to nie pozwoli. Nigdy, jak Orzeł Wolności mi świadkiem! A teraz kontynuuj.

- Skończył się tusz - powiedział beznamiętnie Raymond i wskazał bezradnie na kartkę.

- Tak, widzę... Niefortunne, prawda? Chyba na dzisiaj koniec, Gibney. Masz wolny dzień. Co z nim zrobisz? Poczytasz? Obejrzysz film? Popiszesz pamiętnik? A nie, poczekaj... popatrz co mam - zaśmiał się Dyrektor i wyciągnął zapasowe pióro. Był to waterman, podobny do tego, jaki kiedyś Raymond dostał na urodziny. - Jednak jeszcze ze mną posiedzisz. Proszę bardzo, maestro. Pisz pisz, nie wstydź się. Z akt wiem, że teraz będzie bardzo ciekawa część...

Raymond bez słowa ujął pióro i narysował kilka linii na marginesie, żeby je trochę rozpisać. Kiedy zobaczył, że pióro działa bez większych problemów, Gibney rozpoczął pisanie od nowego akapitu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro