Przykładny obywatel, 17 marca 1952 roku

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ach, Dzień Świętego Patryka. Z tego, czego Raymond nauczył się w szkole wiedział, że Święty Patryk jest między innymi patronem osób upadłych na duchu. Jeśli była to prawda, to Irlandia musi być naprawdę smutnym krajem. Jednak w tym roku miało być inaczej, bo po corocznym nabożeństwie w kościele na rzecz społeczności irlandzkiej która przyjechała do Ameryki za chlebem, miał odbyć się festyn na wzgórzach pod miastem. Była to o wiele ciekawsza alternatywa na spędzenie wolnego czasu niż sterczenie w zimnym budynku i słuchanie kazań. Już od miesiąca stawiano namioty oraz stragany z różnymi atrakcjami, poczynając od baru z kiełbaskami a kończąc na karuzeli z żywą orkiestrą przygrywającą ze sceny. Wszystko było oczywiście w odcieniu zielonym, a tematem przewodnim były gnomy i koniczyny, bo to właśnie te rzeczy przychodzą typowemu Amerykaninowi na myśl o Irlandii. Większość krajów europejskich jawi się w wyobrażeniu obywatelom USA jako śmieszne, odległe państewka - Niemcy to oczywiście kiełbaski, Francuzi to Bonaparte i wojenni tchórze, natomiast Wielka Brytania to kraj herbaty, dziwnego akcentu i dystyngowany lord w cylindrze z laseczką. Tyle potrzeba nam, Amerykanom, wiedzieć o Europie. Więcej nas nie interesuje. Chyba że chodzi o społeczność pochodzącą ze Starego Kontynentu w kilku pokoleniach, gdzie mimo wszystko nadal kultywuje się tradycję i narodową odmienność. Stąd wszelkie okolicznościowe imprezy związane z Europą czy Azją są tylko pretekstem do festynów i zabaw, z dziwnym jedzeniem, strojami i wszelkimi odrębnościami, z których przecież cała Ameryka się składa. Jednak nie trwa to długo, po tym dniu wszystko wraca do normy, znów Amerykanie pilnują swoich spraw i nie próbują zaprzątać sobie głowy jakąś "Europą". Chyba, że rozchodzi się o Czerwoną Zarazę i jej skutki na amerykańskiej ziemi. Wtedy... wtedy budzi się McCarty i jego szakale.

Raymond nie przeczuwał, jak skończy się ten dzień, bo jego początek nie zapowiadał przyszłych tragedii. Wstał, podał matce leki i orzechy, zrobił śniadanie. Miał wolny dzień, toteż umówił się wcześniej z Adamem że wpadnie do niego na piwo, a potem pójdą na festyn zgarniając po drodze Jessicę. Dziewczynka jeszcze nigdy nie widziała wesołego miasteczka, a perspektywa spotkania koleżanek i wspólne wygłupy napawały ją takim optymizmem, że od kilku dni siedziała jak na szpilkach.

Raymond nie widział w tym niczego dziwnego, sam pamiętał swój zachwyt obwoźnym cyrkiem, namiotami, kukurydzą, lwem... Co prawda wychudzonym i starym jak jego sąsiadka, pani Palmer, jednak mimo wszystko był to lew. Przez wiele tygodni wspominał to zwierzę w snach, wyobrażał sobie jak zabiera miecz od połykacza ostrzy, jak rozcina więzy krępujące wielkiego kota i jak razem uciekają w stronę zachodzącego słońca. Życzył swojej siostrze podobnych wspomnień, tym bardziej że ostatnio pracowała o godzinę dłużej u Adama w warsztacie. Dlatego po zjedzonym śniadaniu, na które składały się kanapki z serem, ogórki i herbata, Raymond przekazał Jessice, że zabierze ją na festyn razem z Adamem, toteż musi ubrać coś zielonego.

- A mogę zabrać ze sobą Dolly? Też będzie na zielono, nie martw się! Mogę? - zapiszczała dziewczynka na te szczęśliwe wieści.

- Jasne. Tylko żeby była na zielono, dobra? W końcu Dzień Świętego Patryka zobowiązuje. Będziemy o trzynastej. Dopilnujesz, by matka wzięła następną dawkę? - spytał Raymond kończąc kanapkę i strzepując okruszki z pomiętej koszuli z szelkami. Niedługo będzie musiał kupić sobie nową, bo ta lada chwila będzie wyglądać jak szmata do czyszczenia garnków. Choć były to plany na dalszą przyszłość, bo budżet miał już rozpisany na najbliższy czas. Będzie musiał wydać nielichą sumkę na badane matki, jedzenie, utrzymanie mieszkania... Zaczął się zbierać do wyjścia rozmyślając przy okazji o swoim życiu i podjętych wyborach. Pieniądze, które dostał od Wuja sprawiły, że poczuł się jak król życia, a nawet nie musiał nikogo zabijać... Może da się tak funkcjonować? Z boku tego wszystkiego? Obok Wuja Gotfryda Moore'a i jego gangu, obok Jerringsa i Komisji? 

- Jesteś idiotą, Gibney. Przecież tak się nie da. Albo skończą ci się pieniądze, albo cię wsadzą do więzienia. Albo zastrzelą... W co ja się, do cholery, wpakowałem? - pomyślał Raymond ubierając pilotkę i wychodząc z mieszkania. - W końcu będę musiał wybrać stronę. Brian... i ta kobieta, Claudia Carick. Jeszcze Central Park. Za dużo wiem, by mnie tak łatwo wypuścili, a z drugiej strony za długo zwlekałem z powiadomieniem policji. No i te... rzeczy, które zrobiłem. To już zostanie ze mną do końca. Ale chociaż nie zrobiłem tego na darmo, prawda? Mam co do garnka włożyć, matka się leczy, Jess uczy się pracy, nareszcie mam innych przyjaciół poza Adamem, zarabiam porządne pieniądze, dostaję swoją dolę, chyba nawet "pomagam" ludziom. A i te legalne interesy... to wcale nie musi skończyć się tak tragicznie, jak myślę. Trzeba tylko utrzymać się na powierzchni wody, by z czasem nauczyć się pływać. No i Claudia... Ech, ta Claudia...

- Ej, Raymond, co z tobą? Jakiś taki zamyślony jesteś! - Wyrwał go z odrętwienia głos Adama O'Neila, który postawił przed nim butelkę piwa. Raymond wzruszył ramionami i spojrzał błędnymi oczyma na plakat z pin-up girl, który wisiał za plecami przyjaciela. Młodziutka dziewczyna ubrana w czerwony strój kąpielowy stała na plaży i schylała się po muszlę, wypinając w stronę obserwatora pośladki. Raymond jakoś nie mógł się przekonać do takiego wieszania pin-up'ów, jakoś nie czuł wcześniej takiej potrzeby by otaczać się erotykami. Ale musiał przyznać, że w tamtym momencie poczuł kłucie w podbrzuszu i musiał znaleźć szybko wymówkę do zmiany tematu, by nie spalić buraka, bo gapił się na dziewczynę jak jego matka na krzyż w kościele. Czyli z rozdziawioną gębą.

- Podoba ci się, co? Mogę ci dać kilka starych numerów, wieszam co miesiąc nowe, wiesz, żeby się nie zanudzić na śmierć przy robocie - zaśmiał się Adam i stuknęli się szyjkami butelek. - A tak poważniej, to nie myślałeś o jakiejś pannie?

Raymond prawie zakrztusił się piwem, które trysnęło mu nosem. Kaszlał przez kilka sekund i czuł, że teraz to naprawdę jest czerwony, paliły go policzki. Zaczął się plątać, bo znał Adama na wyrost, jak tylko by się dowiedział o jego zauroczeniu, to od razu zrobiłby wszystko by go zeswatać. Co mogło mieć opłakane skutki.

- Nie... - zaczął Raymond, ale po minie Adama wiedział, że mleko, czy raczej piwo, już się wylało. 

- Ktoś tu się zakochał! Wybaczyłeś sobie tamtą sytuację z liceum, co? Najwyższa pora ruszyć dalej, chłopie! - ryknął Adam i poklepał Raymonda po ramieniu.

- Chyba ta... - mruknął Raymond ścierając z siebie napój i smarkając w chustkę.

- Kto to jest, co? - Dopytywał mechanik z nieukrywanym zainteresowaniem. Chyba naprawdę nudziło mu się w tym garażu.

- Znajoma - odparł wymijająco Raymond.

Adam zaśmiał się cierpko.

- Wybacz mój brak wiary, ale obaj wiemy, że nie jesteś typem gościa, do którego kleją się laski. A już na pewno nie uwierzę, że gdzieś ją "poznałeś". Ty nie poznajesz ludzi, Ray. Nie masz kiedy. Do barów nie chodzisz, siedzisz całe dnie w robocie, roznosisz pocztę...

- No i właśnie tak ją poznałem. - Podchwycił Raymond szybko, nim Adam skończył wyliczać wszystkie możliwości. Musiał zmienić nieco wersję wydarzeń, no bo nie mógł wyznać, że spotyka się z komunistką. A tym bardziej, że czuje się wśród nich całkiem nieźle. Adam by tego nie przeżył, podobnie matka, do której O'Neil poleciałby na skargę. Raymond musiał ukolorować swój wersję - Niosłem pocztę, gdy zobaczyłem jak jakiś drab ją szarpie, tą kobietę w sensie. Rzuciłem torbę i uderzyłem go kostką brukową. Typ zatoczył się i nawiał. Pomogłem się jej otrzepać, a ona na to że jest "nowa w mieście i szuka kogoś do spędzenia czasu". Chciała poznać okolicę.

- Yhm, taa... A kiedy to miało dojść do tej brawurowej akcji, co? Przecież niosłeś pocztę. 

- Miałem przerwę, była dwunasta. A co to, przesłuchanie? 

- Sprawdzam cię. A ten skurczybyk, którego walnąłeś?

- Nie wiem, uciekł. Taki w czerwonym dresie w paski - wymyślił na poczekaniu Raymond.

- Wysoki był? I taki szeroki? - Adam pokazał na sobie, o jaki gabaryt człowieka mu chodzi, równocześnie wytrzeszczając oczy ze zdumienia. Raymond udawał że się zastanawia, a tak naprawdę gorączkowo myślał, do czego ta rozmowa zmierza. 

- Tak. I z takimi czarnymi włosami. - Zaimprowizował niepewnie listonosz i pociągnął łyk piwa.

- Gontier, co za kawał skurwysyna. Dostarcza mi czasem części, gadał nawet z twoją siostrą, wiesz? Co za drań... Jak go spotkam... - Zatrząsł się ze złości Adam.

- Spokojnie, nic takiego się nie stało. Typ się opamiętał, nie ma tematu... - Raymond starał się załagodzić sprawę, ale po minie Adama wiedział, że dni Gontiera są już policzone. Kurwa, skąd mógł wiedzieć o tych włosach i dresie? Cholerny pech.

- Nie, Ray. Nie zostawię tego. To koniec naszej współpracy. Cholera, a wydawał się normalnym człowiekiem... taki jak ty, wiesz? Nawet przez myśl by mi nie przemknęło, że można być takim dwulicowcem. Ciekawe, ile takich kobiet obrabował i wykorzystał. Rozmawiał z Jessica, do cholery, nawet zażartował z nią raz czy dwa... aż mi się gorąco zrobiło, nosz ja pierdolę... - Adam otworzył kolejne piwo i wypił je duszkiem. Musiał się naprawdę wkurzyć. Kiedy już wypisał wypowiedzenie dostaw od Gontiera z niewybrednym listem polecającym, czy raczej zniechęcającym potencjalnych nowych pracodawców do osoby pracownika jakim był Gontier, Raymond i Adam podjechali po Jess. Czekała na chodniku z Dolly, której czesała syntetyczne włosy małą szczoteczką. Raymond był pochłonięty myślami, jakim cudem rozmowa o panienkach doprowadziła do zwolnienia w gruncie rzeczy porządnego człowieka z roboty. Ale już nie mógł się wycofać, była to o wiele lepsza wersja wydarzeń niż ta prawdziwa. Wiedział również, że Adam nie pozwoli Gontierowi dojść do głosu, bo jedną z niewielu zasad jakimi O'Neil był wierny odnosiła się do moralności jego pracowników i dostawców. Zawsze pracował z najlepszymi ludźmi pod słońcem, a przynajmniej którzy za takowych uchodzili.

Podniecony okrzyk Jessici zmusił go do zwrócenia na nią uwagi, co ona błyskawicznie wykorzystała, rzucając mu się na szyję. Cały czas skakała po siedzeniu, ściskała lalkę tak, jakby chciała pogruchorać jej wnętrzności, śpiewała na głos aktualnie lecącą w radiu piosenkę, strasznie przy tym fałszując. Ale co zrobić, tak działa na dzieci perspektywa krainy wiecznej szczęśliwości, jaką jest jarmark i towarzyszące mu atrakcje. Ten nastrój cichego podniecania udzielił się też Raymondowi i Adamowi, kiedy minęli pierwsze czerwone balony sygnalizujące teren imprezy. No i przepełniony parking również rozbudzał wyobraźnię. Ale prawdziwym kubłem wody była dla Raymonda obecność redaktora miastowej gazety "Meredith Hills Dreamer", Edmunda Granda. Ale to nie Grand zrobił na listonoszu największe wrażenie, tylko jego asystentka, która mignęła mu tylko na kilka sekund. Kobieta nosiła zielony płaszcz ze sporą klamrą, niczym ten skrzat z garnkiem pełnym złota, do tego czarne rajstopy i pantofle pod kolor rajstop. Akurat kiedy Raymond zwrócił na nią uwagę, była w trakcie zakładania okularów przeciwsłonecznych, ale okno kilku sekund pozwoliło mu zobaczyć jej twarz w pełnej krasie. No i jej rude włosy, które przyprawiały go o przyspieszony puls serca. Claudia. To przez nią Gontier stracił pracę, to przez nią Raymond nie może wyrwać się z sieci rozterek i dylematów, to przez nią wreszcie czuje, że zaczął żyć. Wiedział, że jest zauroczony, że ten stan może kosztować go pomyłki i wpadki, ale na razie nie mógł nic na to poradzić. Co robiła u boku tej seksistowskiej ofermy z gazety? Szpiegowała? Zarabiała do kasy organizacji? A może jedno i drugie? Razem z Adamem i Jessicą pozwolił porwać się tłumowi, który wiedział najlepiej gdzie go zaprowadzić. Dyskretnie rozglądał się między stoiskami, klaunami na szczudłach i dziećmi w poszukiwaniu zielonego płaszczyka, raz mu się nawet wydawało, że ją dostrzegł, jednak było to złudzenie i miraż, jak na pustyni...

- Pójdziesz ze mną na karuzelę? Widzę Karolinę i Amelię! Ray? - zapiszczała jego siostra pociągnęła go w stronę wielkiej maszyny, która wyła i zgrzytała, a roześmiane dzieci chętnie wskazywały na ten cud techniki, czy raczej windę prosto do zaświatów, by kręcić się aż do zwrócenia kiełbasek z musztardą i cukierków. Raymond posłał Adamowi wymowne spojrzenie, ale ten machnął tylko ręką i ruszył do budki z przekąskami.

- Idź idź, popatrzę. Ale zajebista kiełbasa, ja cię sunę... - mlaskał O'Neil poprawiając zielony kapelusz. - Kupić ci?

Ale Raymond już go nie słyszał, wszystkie zmysły przytłumiła mu muzyka i wrzaski, ruszał się jak we śnie. Dał się ciągnąć siostrze w nieznanym kierunku, nawet nie wiedział kiedy usiadł na drewnianym koniu z Jessica i Dolly na kolanach. Wtedy ją zobaczył, zielony płaszcz, rude włosy... Chciał się zerwać, ale wtedy maszyna ruszyła. Koń zaczął skakać się w górę i w dół, bachory wyły, zaczął go boleć brzuch, a głowa pękała na pół, szczególnie skronie. Zielony płaszcz. W końcu zwymiotował gdzieś w przestrzeń, chyba nawet kogoś trafił, bo wyrostek obsługujący maszynerię zatrzymał karuzelę, ku niezadowoleniu rodziców i ich pociech. Ray ostrożnie postawił Jessicę na ziemi i dał znak Adamowi, by się nią zaopiekował. Nie zważał na to, że jego kumpel miał usta zapchane kiełbasą a palce całe w musztardzie, miał teraz ważniejsze rzeczy do zrobienia. Takie jak opróżnienie żołądka w trybie ekspresowym. Stanął za jakimś kramem z jabłkami i dokończył dzieła. Oparł się o płachtę namiotu i oddychał głęboko. Nagle skronie mu się rozluźniły i runął na ziemię bez czucia, tak jak stał.

Kiedy otworzył zmęczone oczy, spojrzał na zegarek. Impreza powoli dobiegała końca, wnioskował to po ograniczonym ruchu atrakcji oraz muzyki, która gwałtownie przycichła. Ludzi też było mniej, jednak nawet to utrudniało mu odnalezienie swoich bliskich. Ponieważ był nieprzytomny chyba ze trzy godziny gdzieś na uboczu, Adam z Jessicą najpewniej poszli go szukać. Raymond wiedział, że najgorsze co może zrobić w tej chwili to ruszyć równolegle na ich poszukiwania. Zamiast tego powinien chyba zwrócić swoje kroki w stronę wyjścia i tam na nich zaczekać, choć i to nie wydawało się tak banalne. Stracił kompletnie orientację w terenie, jakby ktoś wykręcił mu żarówkę w mózgu odpowiedzialną za pojmowanie i przyswajanie faktów. Przestraszyła go ta konkluzja, i to bardzo. Było z nim źle, karuzela okazała się silniejsza od ludzkiej woli, zwykłe kawałki metalu pospawane do kupy go pokonały. Zaczął miotać się coraz agresywniej po terenie festynu, na wielu namiotach widział ponaklejane plakaty z nagłówkiem "CZERWONA ZARAZA, CZY TWÓJ SĄSIAD MOŻE BYĆ W ICH SPISKU?". Raymond już znał na to pytanie odpowiedź, co tylko bardziej wytrąciło go z równowagi. Stanął jak wryty na dźwięk krzyku. Tak, krzyku, był to kobiecy głos, co prawda stłumiony, ale tego jednego był pewien. Bo znał ten głos. Zaczął biec w kierunku, z którego dobiegał. Tak dotarł do ostatniego namiotu, z którego śmierdziało końskim łajnem. Przed wejściem do namiotu leżał zielony płaszcz. Raymond zacisnął pięści. Wszedł do namiotu, prawie potykając się o przewrócony wieszak na kapelusze. Odzyskał równowagę i wytężył wzrok, nadal nieco kręciło mu się w głowie, toteż musiał skupić się z podwójną mocą. Zobaczył jak mężczyzna w dystyngowanej marynarce i meloniku obejmował, nie, dusił kobietę o rudych włosach. Po chwili zmienił taktykę i jedną ręką sięgnął do spodni, drugą zatkał kobiecie usta, skutecznie tłumiąc jej krzyki. Odskoczył, kiedy ugryzła go w rękę. Spoliczkował ją tak, że echo poniosło się po dusznym namiocie.

- Ty suko, lubisz to, prawda? Już ja to wiem... - warknął Edmund Grand i z siłą włożył drugą rękę między nogi Claudii. Ta pisnęła, jednak nie był to wyraz rozkoszy. W tym wysokim, wibrującym, a zarazem krótkim dźwięku przebijała się bezradność i strach. Raymond przeszedł cicho nad barierką odgradzającą scenę od widowni by skrócić dystans między sobą a agresorem, starał się zachować przy tym maksymalną dyskrecję. Ostrożnie zgarnął z ziemi leżącą luzem deskę, która odpadła z podpory stropu namiotu i zaczął biec w stronę redaktora. Ten nawet nie zareagował, nie zdążył. Uderzenie było na tyle mocne, że deska z trzaskiem złamała się na pół a drzazgi poleciały na wszystkie strony. Raymond stał jeszcze chwilę oczekując na dalszą część walki, jednak kiedy po kilku następnych sekundach jego ofiara się nie podniosła, zrozumiał że to koniec. Pozwolił, by resztki deski wyślizgnęły mu się z drżącej dłoni. Spróbował objąć Claudię, jednak ta wyrwała mu się, nie mogła uspokoić spazmów wstrząsających całym jej ciałem. Jednak po chwili padła mu w ramiona i przywarła niczym ślimak do chodnika. Nic nie mówiła, szlochała tylko cicho. Raymond też nic nie mówił, nie wiedział nawet co mógłby powiedzieć. Do tego czasu znał tylko ten zatwardziały i silny wizerunek Claudii Carick. A teraz? Tym bardziej poczuł z nią pewną więź, zobaczył że nie tylko on ma jakieś słabości. Tak naprawdę ma je każdy. Nawet jeśli udaje, że tak nie jest. Podniósł głowę na dźwięk kroków, ktoś wszedł do namiotu. W pierwszej chwili go nie poznał, ale w miarę jak mężczyzna się zbliżał, Raymond odkopał w pamięci jego sylwetkę, kapelusz, okulary i nos... 

- Witam, panie Gibney. Spotykamy się w przykrych okolicznościach, prawda? Jak się pani czuje? - zapytał Samuel Jerrings przyklękając na jedno kolano i patrząc na Claudię, która wolno kiwnęła głową.

- Ja... Jestem zszokowana... Gdyby nie ten pan tutaj... Nie wiem do czego by doszło - szepnęła Claudia odrywając się nieco od Raymonda.

- Tak... Pan Gibney wykazał się bohaterstwem, brawo. Macie szczęście, że dostaliśmy donos na tego gagatka. Znaleźliśmy w jego gabinecie sporo korespondencji po rosyjsku z których wynika... zresztą nieważne. Teraz ja się zajmę panem redaktorem. Panie Gibney, mogę liczyć na pańską dyskrecję i wrażliwość w stosunku do poszkodowanej kobiety? Chyba że chce pani ze mną pojechać złożyć oskarżenie na komisariat...

- Nie, jestem tylko wystraszona. Po prostu zabierzcie tego komucha gdzie jego miejsce, proszę - jęknęła Claudia i ruszyła uczepiona ramienia Raymonda w stronę wyjścia. Jednak zanim zdążyli opuścić duszny namiot, Jerrings przywołał Raymonda do siebie. Położył mu dłoń w rękawiczce z czarnej skóry na ramieniu i mocno ścisnął. Spojrzał przy tym młodzieńcowi w oczy sponad swoich okularów i konspiracyjnie szepnął:

- Dobrze pan postąpił, panie Gibney. Jednego komucha mniej. Proszę mi powiedzieć, to pan dzwonił? 

- Co? Gdzie? - zapytał zdezorientowany Raymond oglądając się na Claudię, która przyglądała się im z drugiego końca namiotu.

- Do mnie. W sprawie tego redaktora. Dałem panu wizytówkę w trakcie naszego pierwszego spotkania.

- Ach, tak... Chyba ją gdzieś zgubiłem. Ostatnio jestem roztargniony - zaśmiał się nerwowo Raymond. Jednak żelazny uścisk na ramieniu nie zelżał. Wręcz przeciwnie, Raymond czuł, że za chwilę ten rządowy szpicel połamie mu rękę. 

- Możliwe, że ją pan zgubił. Zdarza się, prawda? Czyli, podsumowując, nie pan zadzwonił do mnie z budki na festynie przed dwoma godzinami? 

- N... Nie. Przecież poznałby pan chyba mój głos, prawda? - Zdziwił się Raymond i przestąpił z nogi na nogę. Czuł się jak na przesłuchaniu. Może dlatego, że to było przesłuchanie.

- To właśnie nie jest takie pewne, panie Gibney. Było głośno, muzyka zawodziła, nie byłem w stanie poznać nawet płci rozmówcy kierując się jedynie głosem. Powiedział tylko adres i imię tego drania, Granda. Resztą zajęli się moi ludzie, a ja przyjechałem by go osobiście aresztować, bądź co bądź to moja praca. Zabezpieczyliśmy sporo dowodów za które czeka go nielada proces. Ale wracając, proszę lepiej pilnować swoich rzeczy, dobrze panie Gibney? - Jerrings poklepał Raymonda po tym ramieniu, którego nie zmiażdżył swoim uściskiem. - I niech się pan zajmie tą kobietą, skoro odmawia złożenia zeznań. Teraz proszę opuścić to miejsce, mam pracę do wykonania.

- Tak, oczywiście - powiedział Raymond ledwo opanowując drżenie głosu. Znów był o krok od wielkich problemów, z których chciał się jak najszybciej wykaraskać. Ale najpierw musiał zająć się Claudią... Ta czekała na niego przed wejściem do namiotu, trzęsącymi się rękoma próbowała wyjąć papierosa z paczki, jednak okazało się to trudnym zadaniem. Raymond musiał jej pomóc, podziękowała mu spojrzeniem.

- Też mogę jednego? - spytał i wyciągnął porysowaną zapalniczkę Briana. Kobieta oddała mu całą paczkę bez cienia żalu, zaciągnęła się mocno nikotynowym dymem.

- Dziękuję - powiedziała i spojrzała na niego z wdzięcznością. - Jeśli to nie problem... 

- Co?

- Odprowadzisz mnie do miasta? Chcę ci coś pokazać. Proszę.

- Ja... No dobrze... Muszę tylko znaleźć Adama i... 

- Będę czekać na parkingu. Znajdziesz ich, spokojnie. Potrzebuję chwili dla siebie - rzuciła Claudia gdzieś w przestrzeń i ruszyła między namiotami zostawiając Raymonda samego. Mężczyzna zamrugał i rozejrzał się po okolicy. Gdzieś w centrum grała muzyka, jednak były to już ostatnie takty skocznej melodii, która jeszcze przed godziną porywała dzieci do zabawy. Teraz przyprawiała Raymonda o ciarki na plecach. Zaczął krążyć między namiotami aż w końcu wyłonił z grupki dzieciaków mały, zielony kształt. Lalka Dolly ubrana w sukienkę koloru trawy. Czyli gdzieś tam była jego siostrzyczka, bo nie było opcji, żeby zostawiła zabawkę samą. Tak, była razem z Adamem, oglądali występ połykacza noży, który wywijał ostrzami w rytmie dudniącej muzyki. Połykacz miał pomalowaną na biało twarz z podkreślonymi, czarnymi policzkami, przez co wyglądał trochę jak francuski mim. Raymond podszedł do Adama od tyłu i poklepał go w ramię. 

- O! Gdzie byłeś? Przegapiłeś tyle występów, Jess nie może się nacieszyć! Kupiłem jej kiełbasę, to chyba nie problem... - Adam próbował przekrzyczeć skandującego dzieciaki, jednak szło mu to nie za dobrze, gdyż do Raymonda docierało tylko co drugie słowo.

- Słuchaj, Adam, musz lecieć! Jedna dziewczyna prawie... - Zaczął Raymond, jednak i jego gardło nie było w stanie zwalczyć dwudziestu gardeł młodych dzieci.

- Co? Dziewczyna? To leć, nie trać czasu, Romeo! Powiedz jak było, okej? Odwiozę Jess, spokojna głowa!

- Ale to nie tak! Ona prawie została... - Spróbował wytłumaczyć jeszcze raz Raymond, ale i tym razem zakończyło się to niepowodzeniem.

- Co mówisz?! - krzyknął Adam, a Raymond machnął tylko ręką.

- Nieważne! Odwieź ją tylko do domu! Będę później! Dzięki.

Listonosz zdołał wydostać się z tłumu dzieciaków i dotarł na parking, na którym stała jeszcze z dwudziestka samochodów. Niektórzy właściciele stali przed swoimi autami i palili papierosy, komentowali chyba przebieg imprezy oraz jej zbawienne moc, jaką było uwolnienie dorosłych od swoich pociech choćby na krótki czas. Claudia stała oparta tyłem o swój motor. Z początku Raymond myślał, że spogłąda w niebo, jednak po bliższym przyjrzeniu się zrozumiał, że opróżnia już drugą butelkę brandy. 

- Ej, co ty robisz! Jak chcesz kierować w takim stanie? - zdziwił się Gibney i podbiegł do kobiety by ją podtrzymać, gdyż istniało spore ryzyko że wywróci się na ziemię. Ta odtrąciła wyciągniętą w jej stronę dłoń i zachwiała się niebezpiecznie. Zdjęła z kierownicy czepek z utwardzonej skóry i rzuciła nim w Raymonda.

- Dlatego to nie ja będę prowadzić. Ty to zrobisz, ja cię tylko pokieruję. 

- Chyba żartujesz - zdumiał się Raymond lustrując motocykl pod kątem potencjalnej szybkości, jaką ta bestia była w stanie rozwinąć. Już wcześniej był świadkiem jego możliwości, jednak wtedy siedział bezpiecznie z tyłu, podczas gdy maszyna była pod wodzą doświadczonego kierowcy. Na samą myśl o tym, że miałby sterować takim sprzętem dostawał gęsiej skórki, nogi się pod nim uginały, a wspomnienia z karuzeli sprzed kilku godzin powracały jak bumerang. - Nie poprowadzę go.

- Poprowadzisz poprowadzisz. Po prostu rób to... co ci zaraz powiem. Ale najpierw włóż czepek. - Claudia nie czekając na niego wspięła się na siedzenie i oparła się wygodnie. Widać było, że wypity na szybko alkohol zaczyna działać, bo jej sylwetka kołysała się na wietrze jak proporczyk drużyny bejsbolowej. Mówiła pewnie ale cicho, jakby nie miała siły podnieść głosu. Raymond rozejrzał się po parkingu i naciągnął czepek na głowę. Może coś mu pomoże... Nałożył też gogle na oczy by mieć jakąkolwiek ochronę przed rozpędzonymi muchami. Usiadł niepewnie za kierownicą, poczuł lekki oplot ramion Claudi w pasie, wyczuł jej drżenie. Dotknął dłonią jej ramienia, uspokoiła się nieco i jakby przypomniała sobie, że jej towarzysz nie prowadził nigdy motocykla. Zaczęła mu tłumaczyć do ucha co i w jakiej kolejności trzeba przestawić, Raymond robił to skwapliwie, poczuł się jakby znów zdawał egzamin na poczcie. Procedury i jeszcze więcej procedur... Odór alkoholu wdzierał mu się do nosa, zakaszlał ostantacyjnie, jednak nie wywarło to na kobiecie żadnego wrażenia, dalej chuchała oddechem przesiąkniętym procentami. W końcu maszyna ożyła i poczęła wypluwać z siebie diabelskie pyrkanie i wycie. 

- Teraz pociągnij manetkę do siebie! 

Zrobił jak mu kazała i krzyknął ze strachu, kiedy motocykl niespodziewanie ruszył do przodu. Palacze stojący przed swoimi wozami zaśmiali się rubasznie i zaczęli ochoczo żartować, sądząc po gestach, o posturze Raymonda. 

- Teraz spokojnie, musisz go wyczuć. Jechałeś kiedyś na koniu? 

- Nie - odparł Raymond obracając ostrożnie manetkę w dół, by dodać gazu, ale tylko odrobinę. Bał się, co by było gdyby przesadził. Skończyliby jako morka plama na poboczu. Bosko. 

- Ja też nie. Ale Brian jeździł. W Texasie, razem z Wujem kradli je z rancza. Żebyś widział ich miny kiedy przyjechali do kryjówki... - Głos Claudii na chwilę przestał drżeć, jakby się rozmarzyła... to był dobry znak, że choć na chwilę przestała myśleć o tamtej scenie w namiocie. 

- W Texasie?! Co wy robiliście w Texasie?! - krzyknął Raymond, bo ręką mu się omsknęła i jednoślad przyśpieszył. Natychmiast zredukował prędkość. 

- Jeździliśmy kiedyś po Stanach, jak to się mówi? Nie mogliśmy usiedzieć na miejscu. Poza tym... Nieważne. 

- Nieważne?

- Nieważne, Ray. Patrz na drogę, bo nas zabijesz. Jedź do centrum, potem skręć w Karnaby St. - powiedziała z mocą Claudia i przestała się odzywać, znów zmarkotniała i nieco poluzowała oplot ramion. Raymond też nie zaczynał już rozmowy, nie chciał jej denerwować, a i sam miał dużo na głowie. Jakim cudem Jerrings był na miejscu? I gdzie zgubił tą cholerną wizytówkę? Myślał o tym całą drogę, ale nie był w stanie wymyślić niczego sensownego. W międzyczasie niebo zasnuło się chmurami, zaczął siąpić deszczyk, dlatego Raymond jeszcze bardziej zmniejszył prędkość. Zaczynał się już przyzwyczajać do Nortona, dwucylindrowej, srebrnej bestii. Była w idealnym stanie, wszystko działało bardzo dobrze, co najpewniej było zasługą odpowiedniej konserwacji i częstych przeglądów. Podświadomie czuł, że Adam O'Neil dostałby organu na sam dźwięk silnika, a co dopiero na perspektywę naprawy takiego cacka. Przywołał się do porządku, kiedy minęli tabliczkę obwieszczającą Karnaby Street. 

- Teraz w prawo i prosto, o, teraz w lewo. Te zielone drzwi. Myślę, że ci się spodoba. - Claudia wskazała stary szyld i wystawę jakiegoś sklepu. 

- Mi? Czemu? - Zdziwił się Raymond i wyhamował w samą porę, by nie uderzyć w zaparkowany samochód. Zdjął czepek i dopiero kiedy próbował rozwiązać supeł pod brodą uświadomił sobie, jak bardzo trzęsą mu się ręce. To była chyba jego pierwsza i ostatnia próba kierowania Nortonem Dominatorem. Uznał, że chyba zostanie przy dwuśladach. 

- Zobaczysz - wybełkotała Claudia i zsunęła się ostrożnie z siedzenia. Przez chwilę mocowała się z zamkiem w drzwiach, jednak gdy uderzyła barkiem przy równoczesnym przekręcaniu klucza, sklep stanął przed nimi otworem. Bo był to sklep, co prawda opuszczony, ale sklep. Wskazywały na to półki przykryte brezentem chroniącym zawartość przed kurzem, stara kasa i drzwi na zaplecze. 

- I? Co myślisz? - zapytała Claudia zapalając światło. 

- A co mam myśleć? Sklep jak sklep - mruknął Raymond i odchylił jedną z brezentowych płacht, by zobaczyć rząd maszyn do pisania różnych marek. Były tam underwoody z odchodzącym lakierem, remingtony, kilka starych olivietti. - Maszyny?

- Ta, do pisania. Poprzedni właściciel miał problemy z prawem, więc przejęliśmy od niego to miejsce za bezcen. Tak mi mówił Wuj. Chcemy uczciwie zarabiać, a do tego potrzebujemy ludzi ogarniętych. A ty wydajesz mi się taką właśnie osobą, Raymondzie. Nie chciałbyś prowadzić tego sklepu? - Claudia zdjęła kapelusz i rzuciła go na jedną z pustych półek, następnie oparła się o ladę. - Wuj bardzo by się ucieszył z tego, że z nami współpracujesz. 

- Kim wy właściwie jesteście? CPUSA? Bolszewicy? Marksiści? - zapytał zdezorientowany Raymond ścierając czubkiem palca pył z klawisza "N" jednego z Remingtonów. Po chwili coś go tknęło i dodał:

- Jak się czujesz? Po tym, no wiesz... 

Przez chwilę trwała cisza, tylko deszcz dudnił o dach i przenikał swoim dźwiękiem cały sklep. Kiedy Raymond się obrócił, zobaczył łzy spływające po twarzy kobiety. Podszedł do niej i usiadł obok niej, objął ją delikatnie. Ona położyła głowę na jego ramieniu i zaszlochała.

- To było straszne... - wyszeptała przez ściśnięte od płaczu gardło i uderzyła bezradnie pięścią w blat stołu. - Ja nic... Nic... Tylko go wrobiłam, podstawiłam te dokumenty i zadzwoniłam na numer... 

- Jaki numer? - Zbladł Raymond, cały się spiął. Znów obudził się w nim lęk przed McCartym. 

- Zgubiłeś wizytówkę na przyjęciu, wtedy, w hali... Wuj postanowił pozbyć się... - Tu Claudia musiała przerwać, bo spazmatycznie się wzdrygnęła - pozbyć się pewnego dziennikarza, Edmunda Grandq. Publikował kiedyś szkalujące Wuja artykuły, więc chciał się mu odpłacić... A ten potwór... on... on...

- Csiii, spokojnie... Już go tu nie ma. 

- Ty... już drugi raz mnie uratowałeś, Ray. Dziękuję Ci. - Claudia przytuliła się mocniej do niego, łzy i smarki cieknące jej z nosa zostawiły plamy na kurtce Gibneya, ale to nic dla niego w tej chwili nie znaczyło. W tamtym momencie chciał, by Claudia była i czuła się bezpieczna. On mógł liczyć na ich pomoc. Chciał odpłacić się tym samym. 

Nawet nie wiedział kiedy zasnęli wtuleni w siebie w sklepie z maszynami do pisania. Pachniało kurzem, rdzą i olejem, jednak on był już do tego przyzwyczajony dzięki warsztatowi Adama. Również Claudii te zapachy nie były najwyraźniej obce, bo spała spokojnie. Raymond ostrożnie wstał z twardego leża jakim było puste biurko i wolno wyciągnął swoje ramię spod głowy kobiety. Wyjrzał na zewnątrz pomiędzy żaluzje. Nadal lało, jego zegarek wskazywał drugą w nocy. Matka i Jessica na pewno się martwiły jego nieobecnością. 

Poczuł czyjąś brodę na swoim ramieniu. Jej brodę.

- Już nie śpisz? - zapytał lustrując dwie krople wody, które ścigały się na sam dół okna. Obstawiał tą po prawej, w myślach obstawiał ją jak konia na wyścigu. Przegrał wszystko. 

- Nie. Już mi lepiej. Sporo myślałam. Jeszcze raz ci dziękuję. Brian miał co do ciebie rację.

- Czemu? - Raymond nieśmiało obrócił się w jej stronę. W ciemności widział jej błyszczące oczy i rozczochraną plamę rudych włosów, wyróżniających się na tle tych egipskich ciemności. 

- Mówił, że jesteś dobrym człowiekiem. I miał absolutną rację. Zrobisz wszystko dla drugiego człowieka. Wszystko dla bliskich, rodziny, przyjaciół... kogoś ważnego dla ciebie. 

- Nie podejrzewałem Briana o aż takią możliwość wywnętrzania się... 

- Od dawna tego nie robił, od czasu Central Parku, który złamał go wpół. Ale ty chyba jesteś dla niego dobrym przyjacielem, dlatego nie wstydzi się tak o tobie mówić. Ale najważniejsze jest to... - Raymond poczuł jej ciepły oddech blisko swojej twarzy, dwa węgielki rozpalonych oczu były coraz bliżej jego węgielków... 

- Co jest najważniejsze? - zapytał cicho Raymond, jemu chyba też udzieliła się spokojna atmosfera panująca w sklepie. Nie słyszał już nawet kropel deszczu. Tylko jej głos... 

- Że miał absolutną rację - powiedziała Claudia i pocałowała go w usta. Przez chwilę Raymond nie wiedział co robić, stał skrępowany jak słup soli nie był w stanie poruszyć żadnym, nawet najmniejszym mięśniem. Claudia odsunęła się od niego na odległość dwóch kroków, słyszał jak bije jej serce, bardzo szybko: tudum tudum tudum... a może to był jego własny organ pompujący krew? Możliwe. 

- Czy... Na pewno tego chcesz? - spytał cicho i wpatrywał się w nią swoimi gorącymi węgielkami. Przeczuwał odpowiedź, ale nie chciał jej popędzać. Nie chciał jej wykorzystać, jej, która jeszcze kilka godzin wcześniej omal nie została zgwałcona. Nie chciał być takim sępem. Chciał to usłyszeć.

- Tak. Bardzo tego chcę. - Claudia odgarnęła włosy do tyłu, znów się przybliżyła. - A czy ty tego chcesz, Listonoszu?

- T... Tak. - wyjąkał Raymond i pochylił głowę w jej kierunku.

- Nie dosłyszałam.

- Tak. Chcę. - powiedział pewnie Raymond. Nagle cały wstyd z niego uleciał, cały stres, strach przed Jerringsem, przed tym całym okrutnym światem. Claudia czuła to samo. Spokój. Zrozumienie. Wspólny język i wspólną duszę. 

Gdyby ktoś był wtedy na Karnaby Street, choć komu by się chiało spacerować o drugiej w nocy, w dodatku w taką pogodę? Ale gdyby nawet znalazł by się taki człowiek, zobaczyłby zaparkowanego Nortona Dominatora przed witryną sklepu z maszynami do pisania. Żaluzje były zasłonięte, ale z dźwięków dochodzących ze środka każdy by zrozumiał, że ludzie w sklepie są szczęśliwi. W ciemności, samotni. Tyle im wystarczało. Taki obserwator pewnie by się uśmiechnął pod nosem i ruszył dalej w swoją stronę. Ale tamtej nocy nikt nie obserwował Raymonda i Claudii. W całości byli pochłonięci sobą nawzajem.

*

20 maja 1974 roku.

Dyrektor zaśmiał się, chyba nie był w stanie się powstrzymać. Raymond patrzył na niego w milczeniu, wiedział co za chwilę nastąpi.

- Więc, to wtedy po raz pierwszy się pieprzyliście, co? Oj, Gibney... Nie żeby coś, ale już bym wolał dać się zerżnąć w dupę, niż oddać się jakiejś komunistycznej świni. Ale jak z każdej świni... prędzej czy później skończy jako mielone na czyimś talerzu. Naszym talerzu, Gibney. Pamiętasz przecież, co się z nią stało, prawda? 

Raymond pamiętał. Nie był już w stanie nawet płakać. Oczy miał suche. Jego węgielki już nigdy się nie rozpalą jasnym ogniem... Nie takim samym jak kiedyś. 

- Pamiętasz, Gibney? - Dyrektor poświęcił mu w twarz lampą, Raymond zmrużył powieki i jęknął. Pokiwał głową. 

- No więc? Powiedz mi - poprosił Dyrektor i zapalił kolejne cygaro. Bawiło go to, co za chwilę usłyszy. Czytając o tym w raportach śmiał się do rozpuku, raz nawet się zakrztusił. Gdyby umarł ze śmiechu, zrzucono by to pewnie na karb komunistów. 

- Przed motelem. Niedaleko drogi stanowej. Było to... Było to... Nie pamiętam kiedy.

- Ale ja pamiętam. W 1969. Wtedy złapaliśmy was przy tym zasranym motelu. A raczej ciebie, bo ona... szkoda gadać. Mam to wszystko w papierach. No ale wychodzi na to, że siedzisz tu z nami cztery lata, Gibney. Za miesiąc minie kolejna rocznica. Ale tobie to wszystko jedno, prawda? Straciłeś poczucie czasu przy tych torturach, pytaniach moich poprzedników, parszywym jedzeniu... Aż trafiłeś na mnie. Oj Gibney, gdybyś tylko zaczął mówić wcześniej... Ile byśmy uzyskali potrzebnych informacji! A tak dostarczyli je twoi wspólnicy. Ci sami komuniści, którzy obiecali trzymać gęby na kłódki. Tyle jest warta ich lojalność. Do pierwszego uderzenia na przesłuchaniu. Gdybyśmy cię złamali wcześniej...

- Ale nie złamaliście mnie wcześniej - mruknął obojętnie Raymond.

- Nie, to prawda. Byłeś silny. Nawet bardzo. Ale my mamy urok osobisty, kto nam się oprze? Prędzej czy później ludzie sypią. Albo umierają. Oni... lub ich bliscy. Więc, panie Gibney, bądźmy rozsądni. Ma pan jeszcze siostrę. Szkoda by było, gdyby przydarzył się jej wypadek, prawda? 

- Jak... Jak ją znalazłeś? - wyjąkał Raymond. W tej chwili stracił resztki nadziei, że opór ma jakikolwiek sens. Stracił wszystko. Dom, rodzinę, przyjaciół, miłość... Został mu tylko pamiętnik w wytartej okładce i ten parszywy człowiek za biurkiem. 

- Mam swoje sposoby. Była to ostatnia zapadka by cię odblokować, Gibney. Narzędzie nacisku stare jak świat. Rodzina. Siostra. O potencjalne niebezpieczeństwo grożące jej podczas prowadzenia jednej ze swoich wycieczek w paśmie Taconic. Ciężkie to było zadanie, wyśledzić ją i jej nową tożsamość. Ale to powinno być dla ciebie pozytywną wiadomością, Gibney. Wiedz, że traktuje twoją sprawę priorytetowo. Kiedy otrzymałem ten ośrodek do prowadzenia, chciałem zmazać skazę moich poprzedników i wydobyć z ciebie wszystko, co ważne. Całą twoją historię, od A do Z. I dotrzymam słowa, jak kocham Wujka Sama. Miej to z tyłu głowy, Ray. W górach wypadki się zdarzają. 

Raymond kiwnął głową, przekręcił kartkę i zaczął pisać od nowego akapitu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro