Rekonwalescencja, 2 stycznia 1954 roku

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Minęło sporo czasu. Raymond zagryzł wargi i spojrzał na swój pamiętnik. Bardzo zapuścił się w pisaniu, całe miesiące, a właściwie od tamtej nieudanej wymiany w Utah. Pierwsze dni w szpitalu w Salt Lake City były spokojne, miał mnóstwo czasu dla siebie na odpoczynek, choć ból mocno utrudniał mu zbieranie myśli do kupy. Okazało się, że poza złamaniem nogi i jednego żebra Raymond doznał wstrząsu mózgu podczas upadku. Na szczęście ze względu na swój kiepski stan fizyczny oraz sprawnie wymyśloną bajkę Briana Vernonsa o ornitologii policja dała spokój trzem włóczęgom z Nowego Jorku. Brian uznał to za niesamowity łut swojego wrodzonego szczęścia, jednak Raymond wiedział, że gliny nie były głupie. Z pewnością potrafili dodać dwa do dwóch, czyli włóczędzy plus strzelanina na tej samej pustyni równa się niezwykłe zrządzenie losu. Jak później powiedziała mu Lisa Burnes, policja wiedziała tylko tyle ile musiała, czyli to że na wniosek CIA mają zostawić Gibneya, Vernonsa i młodego Meiera w spokoju. Nawet nie wiedział kiedy znalazł się w swoim mieszkaniu w Nowym Jorku, z ogoloną i zszytą głową, nogą na wyciągu i stertą puchowych poduszek pod plecami. Pierwszą osobą, która go odwiedziała był Wuj. Zapukał do ich drzwi wczesnym rankiem, co wybudziło Raymonda ze spokojnego snu, w którym razem z Jess i Adamem O'Neilem zbierali muszelki na plaży, która pochłonęła cały Nowy Jork. Tylko gdzieniegdzie ponad ocean piasku wyrastały resztki zabudowy, jak na przykład iglica Empire State Building czy Chrysler Building, który pod naporem masy piachu przechylił się i wskazywał swoim czubkiem w kierunku otwartego morza. Niestety ten idylliczny sen został przerwany, a Raymond musiał przetrzeć zaspane oczy i kilka razy zamrugać, by złapać w nich ostrość, zupełnie jak kamera aparatu fotograficznego.

- Kto to, skarbie? - jęknął Raymond próbując poprawić się wygodniej na posłaniu, co sprawiło że syknął z bólu. Claudia popatrzyła na niego nienawistnym wzrokiem i ruszyła w stronę drzwi. Była już całkowicie ubrana do pracy w sięgającą do kolan czarną, ołówkową spódnicę z oplatającym ją w biodrach paskiem i białą plisowaną koszulę z długimi rękawami. Do tego Raymond chyba po raz pierwszy zobaczył ją w lokach, które, jak sam musiał później przyznać, nie wyglądały źle, a nawet dodawały jej powagi. Spod spódnicy wyglądały jego ukochane nogi wciśnięte w rajstopy, natomiast na stopach spoczywały proste, a przez to eleganckie budy na obcasie.

- Wizytanci, durniu. Ludzie chcą przekonać się że jeszcze żyjesz! - warknęła ozięble i stukając obcasami ruszyła do drzwi, za którymi stał Wuj. Nie miał jednak na sobie swojego wysłużonego munduru, zamiast niego nosił prawdziwy garnitur, co niezwykle zdziwiło Raymonda.

- Wuju? O co chodzi? Skąd takie ciuchy? - zapytał Gibney ocierając pot z czoła a następnie odkrył nieco grubą kołdrę, jako że to ona była sprawczynią niezwykłego gorąca, które mężczyzna odczuwał w nocy. Wuj spojrzał na niego pustym wzrokiem i zagryzł wargi.

- Chodzi o Adama. Guntera. Wyprawiamy dzisiaj małą... uroczystość. Po tym, co się stało uznaliśmy że tak trzeba. Jego brat oczywiście jest innego zdania, ale to ja mam ostatni głos w tych sprawach. Claudio, kochana, przyjdziesz do nas po pracy? Będzie wino i jakieś przekąski, Amelia, Olivier i Michelle zadeklarowali że to wszystko załatwią. Po prostu zjawcie się chociaż na chwilę, to będzie uroczystość tylko dla... ludzi znających całą naturę naszego biznesu. Czyli wy, drugi Gunter, Brian i Meierowie. To ma być kameralne...

- Pewnie, będziemy. Załatwię mu wózek żeby podjechać - mruknęła Claudia ocierając wilgotne oczy, nawet nie spojrzała na Raymonda, tylko wyminęła Wuja i wybiegła na schody, z których po chwili dało się słyszeć spazmatyczny szloch.

- Chyba wam się... nie układa, prawda?

- Słucham? Wybacz Wuju, nadal mam mętlik w głowie. O co chodzi?

- Strasznie przeżyła to co się stało w Utah. Początkowo mieliśmy tylko urywki informacji, o synu Meiera, który uciekł z domu by z wami pojechać, a potem, kiedy nie daliście odzewu w wyznaczonym czasie panika ogarnęła nas wszystkich. A potem usłyszeliśmy o strzelaninie. Zrozum, siedzieliśmy tu jak na szpilkach! Nie wiedzeliśmy czy was wszystkich nie zabili albo nie złapali. A Claudia odchodziła od zmysłów, nie spała dwa dni i w czasie kiedy was tu wieźli z Salt Lake City ciągle wychodziła na długie spacery i płakała.

- Ja nie... Nie wiedziałem - mruknął strapiony Raymond i westchnął pod nosem. Powiódł wzrokiem po półkach z książkami, zatrzymał się na radiu i misce z owocami. Wskazał ją pytająco, a Wuj podszedł, zgarnął z naczynia dwa jabłka i podał jedno unieruchomionemu mężczyźnie.

- Bardzo jej na tobie zależy. Chyba... chyba bardziej niż na mnie - zaśmiał się Wuj, po czym spoważniał. Wyciągnął z kieszeni składany wojskowy nóż i zabrał się do obierania jabłka, którego kawałki odkrwał i wkładał sobie do buzi. Gibney poprzestał na tradycyjnym wykorzystaniu szczęki i zębów. - To, co się stało w Utah... To była pułapka. Dzwonił do mnie Zobroniev, był nieźle wkurwiony. Mówił, że ktoś sypnął. Zawczasu rozstawił swoich ludzi na wzgórzu tak, by obserwowali teren. Dla bezpieczeństwa. Nic mi o tym nie powiedział, co po części było zrozumiałe... Ale to też uratowało waszą skórę.

- Nie wszystkich - mruknął Raymond wgryzając się w miąższ i ocierając lepki sok z brody. Wuj zrobił jakiś paskudny grymas i odkroił sobie kolejny kawałek jabłka.

- Ano, nie wszystkich... To była policja. Co najmniej policja, ale myślę że inne służby też mogły maczać w tym palce. Posłuchaj, Raymond, czy... Czy zachowanie Adama nie wydało ci się podejrzane? Podczas wymiany? Albo wcześniej?

- Czy coś... Coś sugerujesz, Wuju?

- Nie, nie, ja tylko... Słuchaj, o zmarłych z zasady nie powinno się źle mówić, zgodzę się z tym, ale... No nie mamy pewności, kto sypnął! Bo ktoś musiał sypnąć. Znam Gunterów pięć lat, ale nigdy mi się nie zwierzali, byli po prostu dobrymi strzelcami i tyle, kto wie, jakie mieli plany. Albo przynajmniej jeden z nich...

- Cóż on... w pewnym momencie wywołał bójkę. Podbiegł do jednego z ludzi tego... Abrahama i strzelił go w pysk. Potem rozpętało się piekło, w którym dostał kulkę, nie wiem z której strony, ludzi Zobroniewa czy glin.

- Chyba nigdy się nie dowiemy...

- Ale... wiem że wykonywał jakiś telefon. W hotelu. Wstał w nocy i poszedł do recepcji, ja szedłem wtedy na spacer, chciałem przemyśleć szczegóły wymiany, nie?

- Ach tak? Wiesz może do kogo dzwonił? - Wuj ściszył głos a Raymond aż się podniecił na myśl o tym, że jego kłamstwo złapało haczyk ciekawości Moore'a.

- Mówił, że do brata. Ale rozmowy nie słyszałem więc... Nie wiem, czy rzeczywiście zadzwonił. Może musisz się zapytać Adama II.

- Tak... Tak... Tak zrobię, Raymondzie. Ech, będę się zbierał, a ty... Ty musisz odpocząć. Wrócić do sił. Na pewno chcesz dzisiaj przyjść? Dasz radę?

- Tak, musimy przecież okazać szacunek... A, Wuju, jeszcze jedno. Co z ludźmi z Karaibów?

- Cóź, na pustyni nie został nikt żywy, a broń była oczywiście nie do wykrycia, to znaczy że nie było na niej żadnych numerów seryjnych, adresów na skrzyniach i tym podobnych rzeczy. To samo dotyczy wozów, poskładane z różnych części, fałszywe rejestracje... Nie dotrą do nikogo. No ale broni już nie odzyskamy. I straciłem klientów, zarówno ze strony Zobronieva jak i Palmera...

- Palmera? - zapytał zdezorientowany Gibney i przymknął zmęczone oczy. Przez cały czas od wypadku był śpiący, a głowa niewiarygodnie mu ciążyła. Chyba na chwilę przysnął, jednak ocknął się kilka sekund później by spojrzeć prosto w zatroskane oczy Wuja.

- On... Ech. Karaiby. Jamajka. To ten nasz niedoszły klient. Zresztą nie ważne, urwał nam się kontakt. Ale słuchaj, Raymondzie, to nie koniec. Potem powiem ci więcej. Teraz odpocznij bo widzę, że tego potrzebujesz. - Wuj odebrał od Raymonda ogryzek i cisnął go razem ze swoim do kosza stojącego w kuchni. Już miał wyjść, kiedy Raymond go powstrzymał.

- Podasz mi telefon? Zadzwonię do rodziny. Planowałem przyjechać na rocznicę śmierci ojca, ale... sam wiesz.

- Wiem... Wiem. Ale spokojnie, Raymondzie, może i straciliśmy żołnierza, ale jeszcze wrócimy do biznesu. Zaufaj mi. Mam jeszcze trochę zaskórniaków by to wszystko nam się opłaciło. Do zobaczenia wieczorem. A właśnie, telefon... wybacz, to wszystko... Jestem stary. Roztargniony. Już ci podaję. - Gotfryd Moore przeniósł telefon na komodę stojącą obok łóżka Gibneya i podał mu słuchawkę. Następnie wyszedł cicho z mieszkania i zatrzasnął drzwi. Gibney odczekał jeszcze chwilę, zanim łzy popłynęły mu po policzkach. Czy naprawdę chciał wrobić Adama Guntera, który był tylko rosłym najemnikiem? Do tego takim, który nawet nie miał możliwości obrony przed fałszywymi oskarżeniami? Bo jak udowodnić swoją niewinność z odstrzeloną głową? Gibney poczuł, jak skręca go od środka. Teraz, skoro zasiał ziarno niepewności u Wuja musiał je podlewać. A najlepiej podlać je kolejnym kłamstwem. Wciąż miał w zanadrzu Lukę Mazzianiego, którego ostatnio widział wciśniętego do bagażnika agentki CIA. Ale według Wuja ten niski włoski mafioso przebywał na wolności, z jego pieniędzmi. Nie zaszkodziło by i to kłamstwo przypomnieć Wujowi. Tak, by nie wiedział już co myśleć. Renoma Gibneya była wysoka, zarówno u Wuja jak i u jego doradcy i księgowego, Karla Meiera. Raymond brzydził się tego pomysłu, ale wiedział, że musi spróbować. Nie było już odwrotu. Tym bardziej, że przez najbliższy czas będzie wykluczony z akcji i nie będzie w stanie doglądać spraw osobiście.

- Kurwa - jęknął Raymond. Dopiero teraz, leżąc w łóżku z bolącą nogą, głową i żebrem zrozumiał jak niewiele brakowało by to on leżał w policyjnej kostnicy zamiast Adama Guntera. Nie był on złym człowiekiem, cóż, przynajmniej nie do końca. Ostatecznie chciał rozwalić ryj człowiekowi, który pastwił się nad Andym, chłopakiem tak bardzo przypominającym Gibneyowi samego siebie sprzed dwóch lat. Przerażonego perspektywą bandytów, stróżów prawa i śmierci. Raymond życzył temu dzieciakowi jak najlepiej, wiedział jednak że teraz... Że takie rzeczy jak zmuszenie do rewolwerowego pojedynku na środku pustyni zostają z człowiekiem na zawsze.

- Więc, synku? Kiedy będziesz? - W słuchawce rozległ się rozdygotany z tęsknoty głos kobiety, która nie była już w kwiecie wieku ani w pełnym zdrowiu, o czym Raymond doskonale wiedział.

- Nie przyjadę mamo. Miałem wypadek, muszę odzyskać siły. Przez najbliższe tygodnie będę raczej przykuty do łóżka, ewentualnie wózka inwalidzkiego. Ale obiecuję... - Gibney nie mógł nawet dokończyć zdania, bo przerwał je zawodzący szloch jego matki, a chwilę później słuchawkę przejęła jej córka - Co się dzieje, bracie? Czemu matka płacze...

- Cóż, nie będzie mnie. Miałem małe kłopoty i połamałem nogę, do tego wstrząs mózgu...

- Jak? Mówiłeś, że w tej pracy tylko przerzucasz papiery! Jakim cudem...

- Posłuchaj, ja... Spadłem ze schodów w kamienicy, dobrze? Po prostu. Zdarza się - burknął naburmuszony Raymond. Męczyła go ta rozmowa. Prawda, żałował że nie przyjedzie na rocznicę, jednak reakcja jego rodzicielki wydała mu się przesadzona.

- Wiesz, jak to dla niej ważne, prawda? Jak to ważne dla mnie? Dla naszej rodziny? Leki i kuracje działały na mamę dobrze, a teraz... Adrian by...

- Nie waż się mówić mi co jest ważne dla mojej rodziny, bo sam wiem to najlepiej! Nawet ich dobrze nie znałaś - warknął wściekle Raymond prostując się na łóżku, aż syknął gdy nadwyrężył nogę, jednak gniew stłumił ból. Ta dziewczynka nie miała prawa mówić Raymondowi nic o potencjalnych decyzjach ich brata, skoro to właśnie Raymond znał go najlepiej. A na pewno lepiej niż Jessica Gibney, która była ledwie małym dzieckiem kiedy Adrian Gibney zmarł na Pacyfiku.

- To znaczy, że nie mogę za nimi tęsknić i płakać? Zostałam sama z problemami, mama jest chora, pracuję po godzinach w warsztacie samochodowym, a mój brat wyjechał do wielkiego miasta, gdzie zabawia się ze swoją dziewczyną na Manhattanie i... i...

- I co - Te słowa Raymond prawie wypluł, bo nie chciały przejść mu przez ściśnięte gardło.

- I o nas zapomniałeś. Przestałeś dzwonić. Przesyłać pieniądze...

- A więc o to tylko ci chodzi? O kasę? A może to Adam O'Neil nagadał ci głupot o tym, ile zarabiam? Może naucz się cholernej odpowiedzialności, młoda damo, i zacznij mi pomagać w waszym utrzymaniu! - warknął Raymond, jednak zaraz pożałował tych słów - Słuchaj, przestańmy na siebie wrzeszczeć i...

- Zapomniałeś. - Raymond usłyszał niewyobrażalny wyrzut w głosie dziewczynki, która, sam musiał to przyznać, niesamowicie spoważniała od czasu kiedy wyjechał do Nowego Jorku.

- O czym?

- O moich urodzinach. Nie zadzwoniłeś. Były wczoraj. - Wyrzut nie zmalał w jej głosie, przeciwnie, wzmógł się, dodatkowo dołączyły do niego nuty smutki i zawodu. Raymond nie był w stanie ich słuchać.

- Nie zapomniałem, Jess. Wczoraj jechałem cały połamany prosto z Utah...

- Skąd? Mówiłeś, że spadłeś...

- Posłuchaj, nie jest ważne, skąd spadłem, po prostu... Co się stało z pieniędzmi? Przecież wysłałem...

To była bzdura, robiło to za niego FBI, a przynajmniej tak do tej pory wierzył. Musiał w najbliższym czasie zapytać o ten stan rzeczy odpowiednich ludzi, a wcale nie miał na to ochoty. Gibney westchnął ciężko.

- Zapytaj swoich kolegów z poczty, jesteś w końcu listonoszem. Teraz... co ty właściwie robisz, bracie? - zapytała zimno Jessica, a Raymond zadrżał.

- Zajmuję się kalkulacjami, obliczam przychody, takie tam... Ale przyznam, że od pociągania dźwigni kalkulatora mam zakwasy w ramieniu - zaśmiał się wymuszenie Raymond, i dosłyszał parsknięcie po drugiej stronie linii. Uśmiechnął się w duchu.

- Odwiedzisz nas niedługo? Jak wyzdrowiejesz? Matka dawno cię nie widziała, ja też… No i Adam często mawiał, jak to chętnie by z tobą znowu wypił.

- Adam… Gunter? - zamyślił się Raymond, ale szybko się zreflektował - Nieważne, zamroczony jestem jeszcze…

- Uważaj na siebie, słyszysz, bracie? Takie duże miasto… nie chcę żeby coś ci się stało, okej?

- Spokojnie, mała, mam wszystko pod kontrolą. Wszystko się ułoży, zarobię więcej pieniędzy i…

- Nie chodzi mi o pieniądze! Ty tylko o jednym…

- A o co? - Raymond zamrugał zdziwiony. Przecież w jego życiu zawsze chodziło o pieniądze. O zarobek by pewnego dnia móc wieść dostatnie i spokojne życie. Tego samego pragnął dla swojej najbliższej rodziny bez względu na to, ile go to może kosztować. Albo z kim będzie musiał współpracować. Nawet z takimi śliskimi i fałszywymi ludźmi jak Gotfryd Moore, którego kłamstwa i poczucie własnej wartości dogłębnie obrzydzały Gibneya.

- O ciebie, o twoje zdrowie! Musisz odpoczywać, nie możesz cały czas harować tak jak to robiłeś w Meredith Hills. Byłeś trupem! A teraz jeszcze ten wypadek… Ty w ogóle jesz? Pijesz wodę? Może to przez to? Że za mało odpoczywasz?

- Teraz będę miał aż nadto czasu na odpoczynek, dziękuję za troskę. - Raymond poderwał się na łóżku, bo usłyszał pukanie do drzwi. - Muszę kończyć, mała. Pozdrów Adama i ucz się pilnie…

- Mam wakacje - zaczęła Jessica, jednak Raymond już trzasnął słuchawką o widełki.

- Wejść - rzucił w kierunku drzwi i zdziwił się, gdy stanęła w nich agentka CIA. I to nienajgorzej ubrana według standardów Gibneya. Nawet on musiał przyznać że blondynka prezentowała się zgrabnie w luźnej zielonkawej koszuli, brązowej spódniczce i butach na płaskim obcasie.

- Jak się dzisiaj czujemy? - zapytała Lisa Burnes i bez pytania weszła do przedpokoju i zamknęła drzwi na zasuwę. Ciekawsko rozejrzała się po mieszkaniu i weszła do każdego pokoju zanim stanęła przed łóżkiem Raymonda, który patrzył na nią szeroko otwartymi oczami.

- Co to ma znaczyć?

- Sprawdziłam, czy jesteśmy sami. Wyjątkowo nie chciałabym wpaść na któregoś z twoich kolegów z organizacji Moore'a. Mają mniej skrupułów i porywczo pociągają za spust. Taki Vernons na przykład. Lub Gunter. Cóż, przynajmniej ten, który jest jeszcze żywy.

- Czego pani chce? Nie widzi pani mojego stanu? Najwcześniej o własnych siłach wyjdę stąd za jakieś dwa miesiące, kiedy żebro mi się zrośnie. Noga zajmie mniej czasu, ale na razie jestem tutaj uziemiony. Nie będziecie mieć ze mnie żadnego pożytku w terenie. A już na pewno nie na strzelaninie.

- No nie wiem, Gibney. Vernons dawał radę chodzić o kulach i strzelać, czego byłeś zresztą świadkiem. Ale my nie chcemy żebyś pakował się w takie akcje. Przynajmniej nie na nasze zlecenie. A co do twojego stanu, to moim zadaniem jest się tobą opiekować.

- Słu- Słucham?

- Twoja ukochana dziewczyna jakiś czas temu miała nieprzyjemną sytuację u fryzjera. Przegoniłam dręczyciela, który był jednym z moich ludzi, i tak się zbliżyłam do Claudii Carick. Oczywiście pod zmienioną tożsamością, nie jestem tak głupia jak ty.

- Czyli to ty jesteś ta cała Ann, tak? A twój chłopak? Któż to taki? Jerrings? Crevik? A może jakiś inny agent rządowy, co? - zaśmiał się Raymond, bo sytuacja autentycznie go rozbawiła.

- Cóż, ma do mnie na tyle zaufania by powierzyć mi opiekę nad tobą do czasu aż nie wyzdrowiejesz. Nagadałam jej że byłam pielęgniarką w Vernoncie. Co zresztą nie było aż takim kłamstwem, bo faktycznie byłam przez jakiś czas wolontariuszką Czerwonego Krzyża podczas wojny… A fach zostaje w ręku.

- Jasne. Więc? Ile ci płacimy za te usługi, Ann? - Raymond nawet nie próbował ukryć ironicznego tonu w swoim głosie, na co agentka tylko westchnęła.

- Nic. Robię to z dobroci serca dla przyjaciółki. Normalnie to kisiłbyś się we własnych szczynach i głodował do czasu, aż Claudia nie wróci z pracy. A tak - Lisa rozwarła ramiona i zatoczyła koło po pokoju - macie mnie.

- Niezmiernie się cieszę. A twój chłopak? Nie będzie zazdrosny?

- Daj spokój. Mam dla ciebie rebus. Nienawidzi mnie, i mało mówi. Domyśl się kto to taki.

- Crevik… Tak, Claudia mówiła coś o wypadku twojego kochasia. Wiesz jak bardzo to jest absurdalne?

- Ale działa. A ty nic nie powiesz. Bo działamy w tej samej drużynie. A z czasem może i ja dowiem się czegoś od Carick. Czegoś co może oszczędzi jej kilku lat w więzieniu.

- Jasne. Bo tylko na tym ci zależy - warknął Raymond i sięgnął po szklankę z mlekiem stojącą na komodzie obok łóżka.

- Nigdy nie ukrywałam, że chcę dorwać przede wszystkim Wuja. To on jest mózgiem operacji. Co do was, to życzę wam jak najlepiej. Naprawdę. Więc, czego się dowiedziałeś od Moore'a? Widziałam, jak wychodził.

- Zobroniev uciekł i urwał kontakt, podobnie klient na broń. Jakiś Palmer. Z Karaibów.

- Radykały z socjaldemokratycznej Ludowej Partii Narodowej, ze skrajnym komunistą Adio Palmerem na czele powodują chaos w biednych miejscach Jamajki. Przerabiają kutry rybackie, obsadzają swoimi ludźmi i straszą cywilów prowadząc partyzanckie walki - odparła machinalnie agentka, zupełnie jakby znała na pamięć całą formułkę. Możliwe nawet, że sprawdzali to na egzaminach w CIA.

- Cóż, będą musieli znaleźć inne źródło zaopatrzenia, skoro zdobyliście całą broń tego Ruska. - Raymond rozparł się wygodniej na poduszkach, a kiedy dostrzegł że kołdra zsunęła mu się z nagiego krocza, gwałtownym ruchem ją podciągnął, czerwieniąc się przy tym jak pomidor. Lisa Burnes zaśmiała się i położyła dłoń na wybrzuszeniu materiału, a Raymond się wzdrygnął.

- Co pani robi...

- A co, nie podoba ci się? - szepnęła zalotnie Lisa i lekko ścisnęła wybrzuszenie. Gibney zdecydowanie odepchnął jej rękę i spojrzał z nienawiścią, co tylko ją rozbawiło. - Słodki jesteś, panie Gibney. Chyba wiem co widzi w tobie ta komunistka. Trafił swój na swego.

- Dobrze powiedziane pani agent. Widzę, że pani przykrywka również głęboko się zakorzeniła. Och, nie ma to jak podrywać chłopaka swojej przyjaciółki. Jak wiele dobrych, układnych małżeństw przez to upadło, hmm? Domyślam się że więcej niż przez stalinowskie zsyłki na Syberię. Jak dobrze, że ten szczur wyzionął ducha, owocny to rok. Więc, agentko? Co to ma znaczyć? - Jerrings stał oparty o framugę drzwi wejściowych. Nosił swój płaszcz, pod pachą trzymał kapelusz z szerokim rondem a na nogach pyszniły mu się wypastowane skórzane buty. Okulary zsunął na sam koniuszek nosa, być może w celu lepszego przyjrzenia się parze ludzi w mieszkaniu, bo Gibney szczerze wątpił, by przez zabrudzone szkła dałoby się cokolwiek ujrzeć.

- Och, agencie - Lisa poderwała się na równe nogi, również spłonęła rumieńcem i wycofała się w kąt pokoju - tylko żartowałam.

- Zachowajmy profesjonalizm, dobrze? Bo napiszę raport z panią - Jerrings wycelował długi palec wskazujący prosto w przerażoną twarz kobiety - w roli głównej.

- Nie ma potrzeby - szepnęła kobieta i z nagłym zafrasowaniem zaczęła przyglądać się swoim butom.

- Jerrings, co to ma znaczyć, że moja rodzina nie dostaje pieniędzy? Rozmawiałem z siostrą i powiedziała mi wszystko. Mieliście się tym zająć. Powinniście mieć jeszcze setki dolarów, po moim napadzie na pocztę… - zaczął Raymond, jednak przestał mówić, kiedy agent FBI ruszył w jego stronę.

- Czyżbym słyszał w twoim głosie ton rozkazujący, Raymondzie? Ojejku ojejku, wyobraź sobie - Jerrings doskoczył do leżącego, a jego spokojny, niemal usypiający głos przerodził się w wysoki skrzek - że zorganizowanie akcji mającej na celu ochronienie twojej chudej dupy na pustyni nieco kosztowało, przez co cała twoja skradziona pula pieniędzy przeszła do naszego budżetu operacyjnego! Do budżetu FBI, bo to była robota naszych - Tu Jerrings podkreślił ostatnie słowa łypiąc na Lisę Burnes, która tylko wzruszyła ramionami - CIA nie miało tu nic do roboty.

- Jednak teraz mamy roboty aż nadto, agencie Jerrings - mruknęła z nieukrywaną wyższością kobieta, co w wyraźny sposób doprowadzało Samuela Jerringsa do szału. - Człowiek, którego podał nam nasz agent pod przykrywką to Adio Palmer.

Jerrings aż podskoczył w miejscu i spojrzał z niedowierzaniem najpierw na agentkę, a potem znowu na Raymonda. Przygryzł wargi i zamyślił się głęboko.

- Dobrze, dobrze. Czyli… musieli mieć umówione spotkanie. Jakiś, kod, coś takiego. Skoro byli gotowi do ekspresowej dostawy. Może uda nam się dojść po nitce do kłębka. Gibney. Masz zadanie.

- Jak zwykle - burknął Raymond i dostrzegł jak Lisa cicho chichocze. Jerrings puścił zarówno śmiech kobiety jak i słowa Gibneya mimo uszu.

- Znajdziesz kontakt do pełnomocnika Palmera. Albo chociaż ich miejsce spotkań. Te informacje mają z pewnością Wuj i jego główny sekretarz. Wuj ci tego po dobroci nie powie, tym bardziej że sprawy się pokomplikowały, ale Meier? Albo ktoś bardzo mu bliski, na przykład syn? Z pewnością zna sporo sekretów tatusia, prawda? Znasz ich, Gibney. Co myślisz?

- Mam… Mam skrzywdzić chłopaka? - zająknął się Raymond patrząc pusto na Jerringsa, który potrząsnął głową i machnął ręką, zupełnie jakby odganiał namolną muchę.

- Nie, nie! To znaczy, nie od razu…

- Agencie - warknął Raymond ostro, a Jerrings, o dziwo, uległ. Może po prostu nie chciał wchodzić w dłuższe kłótnie, albo gonił go czas i sprawy FBI, bo znowu machnął ręką.

- Masz się tego dowiedzieć. To nasz jedyny mocny trop. Jak to zrobisz, czy po dobroci, czy po złości, nie moja sprawa. Może Meier ma jakiś notatnik, cokolwiek, gdzie zapisuje takie rzeczy? Może między księgami z rachunkami trzyma jakieś tabelki spotkań z Wielkim Wujem Obrońcą Uciśnionych? - mruknął Jerrings, jednak jego ton wskazywał, że nawet on w tą teorię do końca nie wierzy.

- Nie, gdyby tak było, to bym znalazł to do tego czasu. Musi trzymać takie informacje w domu. Jeśli w ogóle trzyma. Dzisiaj się z nimi zobaczę. Z Meierami. Jeśli się czegoś dowiem, to zadzwonię, jasne? - mruknął Raymond bez szczególnej nadziei na owocny rozwój wypadków, ale Jerringsowi to wystarczyło, bo wydawał się rozluźniony i zadowolony z informacji, których dostarczył jego usłużny kret.

- Dobrze, dobrze, Raymondzie. Wszystko idzie ku lepszemu, chłopcze. Zobaczysz. - Samuel błysnął zębami i ruszył w stronę drzwi. Na odchodnym rzucił w stronę Burnes - Proszę się nim opiekować, agentko. To niezwykle ważna figura na szachownicy. Nie chcę go stracić, jasne?

- Wypchaj się, dupku - szepnęła Lisa, ale głośniej dodała - Oczywiście, agencie. Do widzenia.

- Więc? Teraz mam szpiegować z pozycji leżącej? A może na wózku unikać pościgów i niebezpieczeństw? Ten człowiek - Raymond machnął w kierunku drzwi, za którymi zniknął Jerrings - jest szalony!

- Spokojnie, Gibney. Nie masz nikogo zabijać. Odkryj tylko, kto był kontaktem Palmera. Wtedy go przechwycimy i wyciśniemy tyle informacji, ile trzeba by zakłócić operacje na Jamajce. Zobroniew zniknął z radaru, ale i na niego przyjdzie pora.

- Czyli teraz ścigamy światowych terrorystów? Czy moim zadaniem nie było przypadkiem złapanie Wuja? - mruknął zdenerwowany Raymond, bo nie podobało mu się uwiązanie na rządowej smyczy. Ani trochę.

- Będziesz robić to, co uznamy za konieczne, jasne? Tymczasem większość czasu będziesz spędzał ze mną w domu więc coś ci przyniosłam.

Kobieta sięgnęła do torby, którą położyła przy drzwiach i wydobyła z niej słownik i rozmówki po hiszpańsku. Raymond zrobił rybie oczy i zaśmiał się serdecznie.

- A więc to o to ci chodzi? Chcesz zrobić ze mnie śliskiego bandytę na usługach CIA? Co mam robić? Pojechać gdzieś daleko, do Europy, albo dajmy na to, Chile, żeby… szpiegować? Zabijać? Straszyć? Śmiechu warte - sapnął Gibney i niechętnie sięgnął po książki, które Lisa rzuciła na kołdrę.

- Tak myślisz? Pomyśl trochę. Na razie jesteś zwykłym cywilem, w świetle prawa. Ale co, kiedy FBI już cię nie będzie potrzebowało? Kiedy Jerrings się tobą znudzi? Opublikują zdjęcia, które zrobił ci Luka Mazziani i twoje życie się skończy. Zostaniesz poszukiwany listem gończym. Jak myślisz, ile minie czasu zanim służby federalne wyłapią twoją małą rodzinę? Biorąc pod uwagę fakt, że już teraz ich obserwują. Jerrings nie spocznie, dopóki wszyscy pokroju Wuja nie trafią za kratki. Nawet ci, którzy byli mu pomocni.

- Więc jak mam to rozumieć? Dajesz mi drugą szansę, tak? Coś w stylu czystej karty? Daj spokój. Jakie mogę mieć znaczenie dla CIA?

- Większe niż myślisz - powiedziała poważnie Burnes przysiadając na skraju łóżka Raymonda. - Jak na tak młody wiek zdołałeś wypracować sobie reputację, czy tego chcesz czy nie. Wielu watażków i gangsterów zza granicy, w tym takich zagrażających pokojowi na świecie, z pewnością chciałoby poznać kogoś, kto miał bezpośredni wgląd w działalność Gotfryda Moore'a, jednego z większych dostawców broni lat czterdziestych! Pomyśl tylko. W CIA byłbyś bezpieczny. FBI na pewno chciałoby cię wykończyć, szczególnie Jerrings, ale my widzimy użyteczność w ludziach, którzy nam pomogli.

- Czyli mam grać na trzy fronty? FBI, CIA, Wuj? Hitlerowi wystarczyły dwa i ostatecznie poniósł porażkę, z jednej jak i z drugiej strony - mruknął Raymond, błyszcząc przy okazji swoim zamiłowaniem do historycznych kronik i opowieści. Kobieta pokręciła głową powoli i westchnęła.

- Wiem, jaki jesteś, Raymondzie. Poznałam cię już nieco. U podstaw nie jesteś złym człowiekiem. Twoje zagubienie wykorzystał Wuj i, jak każdego swojego wyznawcę, zmienił cię w potwora robiącego potworne rzeczy. Ile razy dla niego ryzykowałeś, co? Powiedz. Ja znam kilka przypadków. Na przykład atak na grupę Kapeluszy, szpiegowanie u Johnsonów, sławetny napad na pocztę, jubilera, potyczka z Żydami, wymiana na środku pustyni zakończona strzelaniną… Niejeden człowiek nie przeżył tyle atrakcji w ciągu swojego życia niż ty w zaledwie dwa lata!

- Czyli mówisz, że mam doświadczenie, tak? Cholera, wymieniłbym je na zwykle, codzienne życie w Meredith Hills od wypłaty do wypłaty - mruknął Raymond oglądając okładki słownika i zestawu rozmówek. Spojrzał z ukosa na Lisę, która uśmiechnęła się zachęcająco.

- Doprawdy, Raymondzie? Niee… nie wierzę. Ty to lubisz. Adrenalinę. Nie jesteś już tamtym przestraszonym chłopaczkiem, którego zobaczyłam na komisariacie w Meredith Hills.

- Dobrze, dobrze… Pomijając uwagi na temat mojej męskości - warknął Raymond powstrzymując śmiech tak mocno, że parsknął śliną przez zęby i opluł sobie brodę. Kobieta podała mu chusteczkę, którą po wytarciu od razu mu zabrała i schowała do torebki. - To od czego zaczynamy?

- Lisa Burnes wzięła słownik w dłonie i zaczęła go kartkować, aż zatrzymała się na jakiś swoich notatkach. Zamyśliła się chwilę.

- Od podstaw - zadecydowała i tak rozpoczęła się nauka hiszpańskiego Raymonda Gibneya. Dzięki technikom nauki agentki CIA zdołał w niezwykle krótkim czasie opanowywać podstawy, a w ciągu późniejszych miesięcy stosując już samodzielnie tą taktykę był na poziomie umożliwiającym podstawową komunikację. W sumie to Raymond nie mógł narzekać, ponieważ miał co robić w ciągu dnia, dodatkowo towarzystwo Lisy Burnes odpowiadało mu na tyle, na ile bandycie pod przykrywką może pasować rozmawianie z rządowymi agentami. Wartym wspomnienia jest jeszcze wieczór tamtego dnia i stypa, na którą Raymond poszedł z Claudią. To znaczy pójść to by mógł, gdyby nie miał złamanej nogi i żebra. Musiał tam pojechać na wózku inwalidzkim, pchanym przez rozdrażnioną Claudię, która cały czas mruczała coś pod nosem.

- Więc? O co ci chodzi? Czemu jesteś taka zła? Na mnie? - zapytał Raymond kiedy przejeżdżali przez przejście dla pieszych.

- Domyśl się, mądralo - warknęła gniewnie Claudia, a potem westchnęła ciężko.

- Czyli na mnie. O co dokładnie? O to, że robiłem to co do mnie należało? O to, że uciekłem przez pustynię w palącym słońcu? Czy może o to, że wpadłem do jamy i teraz ty, albo ta twoja znajoma musicie się mną opiekować? O to chodzi? - Raymond również przybrał atakujący ton starając się tym sposobem wydobyć z ukochanej powód jej gniewu. Musiało mu się to udać, bo kobieta szarpnęła wózkiem, a głos drżał jej i łamał się na tysiąc różnych tonacji. Brzmiała, jakby za chwilę miała się rozpłakać.

- Bo to mogłeś być ty! A nie Adam! Nie Brian! Nie ten gówniarz! Tylko ty! Równie dobrze teraz mogłabym iść na spotkanie poświęcone twojej pamięci! Nie rozumiesz, ile to dla mnie znaczy? Co przeżywałam?

- A myślisz, że ja nie przeżywałem, kochanie? Widziałem jak rozsadzili mu głowę, pam! - Raymond przyłożył sobie wyimaginowany pistolet do głowy i udał, że sam dostaje kulkę. Po ciszy, która nastała zrozumiał, że może to nie był najlepszy sposób na uspokojenie rozedrganych nerwów partnerki.

- Możesz przestać? I być poważny, przynajmniej dzisiaj? Spodziewałabym się takiego zachowania po Brianie, ale ty…

- Wybacz. Nie chciałem. To wszystko, co się stało… tak na mnie działa. Muszę odreagować. Rozumiesz? - mruknął pochmurnie Raymond i poklepał kobietę lekko po dłoni, która spoczywała na jednym z ramion wózka. Poczuł, że jej dłoń drży lekko, toteż ścisnął ją czule i przyłożył sobie do ust. - Lepiej?

- Ech, trochę - przyznała Claudia, a w jej głosie Rayond usłyszał nuty uspokojenia. Uśmiechnął się w duchu, bo osiągnął swój cel. Bar był słabo oświetlony, ludzie stali w półmroku i cicho rozmawiali. Po krótkiej wymianie uprzejmości z Brianem i Meierami, Raymond podjechał o własnych siłach (musiał to wymóc na Claudii, która chciała go wszędzie wozić sama) do Adama Guntera II, choć raczej liczebniki, a zwłaszcza w tej chwili, wydawały się nie być na miejscu.

- Jak się czujesz, Gunter? - zapytał troskliwie Raymond, choć widział już, że jego rozmówca jest pijany jak bela i że ledwo widzi na oczy. Musiał pić już na długo przed rozpoczęciem ceremonii.

- Jak widać, Gibney. Jak widać - mruknął smętnie wysoki wąsacz i dopił resztkę piwa, którą miał w butelce, następnie powiódł posępnie wzrokiem po zgromadzonych. - Mój brat by tego nie chciał. Za nic. Taka szopka… Wuj na pewno wyskoczy ze swoimi mądrościami, ja go znam.

- Ano, pewnie tak będzie - zgodził się Raymond wzruszając ramionami i przyjął od mężczyzny pełną butelkę piwa, kątem oka zauważył, że Adam otwiera od razu drugą dla siebie.

- Wiesz, Raymond… żałuję, że to nie byłem ja. Słyszałem, to znaczy, Vernons mówił, że mój braciszek wdał się w bójkę. Żałosne. Powinien być bardziej ostrożny, ale, cholera, to był mój brat! Razem przez lata najmowaliśmy się do najróżniejszych zleceń, a teraz… Nie będzie już czegoś takiego jak rodzeństwo Gunterów. Zostałem sam.

- Moje kondolencje - powiedział szczerze Raymond i stuknęli się butelkami. - Za Adama. Był dobrym człowiekiem. Jak my wszyscy.

- Na swój sposób - zgodził się Gunter i pociągnął spory łyk. - Moja żałoba potrwa jeszcze jakiś czas, ale spokojnie. Jakoś to przeżyję. Jak wszystko w moim parszywym życiu.

- Daj spokój, Gunter. Na razie nie myśl o tym zanadto. Trzymaj się, Adam. Gdybyś czegoś potrzebował, wiesz że możemy pogadać. O, widzę że Brian cię woła. - Raymond wskazał wspólnego przyjaciela, który kiwał ręką w ich stronę. - Jeszcze raz, moje kondolencje.

Kiedy Adam Gunter oddalił się zakosami, Raymond obrał swój kolejny cel, którym byli Meierowie. Ubrani byli odświętnie, Karl w czarny jak noc garnitur z krawatem, Andy natomiast w wyprasowaną koszulę z elegancką granatową muszką i marynarkę podobnego koloru. Raymond już miał do nich podjechać, kiedy rozległo się dzwonienie nożem w kieliszek. Dopiero wtedy Raymond dostrzegł, że na barze stoją tulipanowe kieliszki pełne białego wina, a może szampana, nie był pewien. Na stołku barowym stał Wuj, górując swoją postacią ponad zgromadzonymi. Jego łysina lśniła w świetle lamp niczym świeżo nawoskowana maska samochodu. Zrezygnował ze swojego munduru na rzecz śliwkowego garnituru i fantazyjnego krawata w kolorowe paski. Tego typu styl, krzykliwych i jaskrawych ubrań, szczególnie koszul, garniturów czy krawatów właśnie był w modzie od paru lat, choć Raymond za tą modą nie przepadał. Zawsze wolał minimalizm. Ale Wuj chyba o minimalizmie nie słyszał, przez co wyglądał bardziej jak podstarzały wodzirej na ślubie niż gospodarz stypy, ale to on tutaj rządził. I raczej nikt nie chciał denerwować Wuja swoimi uwagami na temat aktualnej mody i jej adekwatności przy różnego typu uroczystościach.

- Towarzysze, przyjaciele! Wiecie jak bardzo nie lubię takich mów. A niestety mam już w nich wprawę. Niejednokrotnie żegnałem na łamach naszej społeczności wielu mężczyzn i wiele kobiet, ku mojej wielkiej boleści. Ich śmierci za każdym razem, były pomszczone, a poszkodowani byli brani pod opiekę! Dziś jednak straciliśmy człowieka, którego praca szczególnie wykraczała poza proste zadania, takie jak ochrona strajków czy pomoc potrzebującym! Każda silna i zorganizowana grupa potrzebuje, niestety, ludzi nie wahających się kiedy trzeba podjąć trudne decyzje! Takim człowiekiem - przy tych słowach Adam II Gunter wstał i wyszedł przed bar, trzaskając ostentacyjnie drzwiami. Wuj niezrażony ciągnął dalej - był Adam I Gunter, jeden z dwóch braci Gunterów, których miałem zaszczyt przyjąć pod swoje skrzydła! Gdybym tylko mógł, zamieniłbym się z tym nieszczęśnikiem miejscem! Dobrze o tym wiecie! Gunter został zastrzelony, z zimną krwią, przez przedstawicieli systemu z którym walczymy, a który tłamsi coraz bardziej wolnych idealistów, takich jak my! Socjalizm, liberalizm, kapitalizm! Składamy się z tych trzech rzeczy i pozostanie tak do śmierci! I niestety, tak też się stało w przypadku naszego drogiego żołnierza, który walcząc po naszej stronie poległ w tragiczny sposób! Nie dało się nic zrobić! Możemy jedynie zapłakać, że nie było nas więcej! Jedyne co mogę, co chcę - na te słowa Wuj położył szczególny nacisk, wznosząc przy okazji kieliszek, zapraszając innych gestem do pójścia w jego ślady. Ludzie rzucili się na kieliszki tylko by zdążyć przed chwilą toastu. Zrobiło się lekkie zamieszanie, ale ostatecznie każdy dostał swój napitek, nawet Raymond, któremu naczynie przyniósł Karl. Wuj kontynuował - chcę powiedzieć, że jedynym człowiekiem dorównującemu mu w odwadze i bezwzględności jest jego brat bliźniak! Więc, przyjaciele! Za pamięć Adama I Guntera i za zdrowie jego brata! Adama Guntera!

Wszyscy wznieśli kieliszki, odczekali chwilę, po czym napili się mrucząc pod nosem słowa aprobaty. Raymond wiedział jaką bestią na prawdę jest Gotfryd Moore, jak zapewne miał gdzieś śmierć jego podwładnego. Tak, Moore'a z pewnością bardziej interesowało to kto jest zdrajcą, niż śmierć jednego z jego ludzi. Nawet jeśli na głos nie wymawiał tych myśli, to Raymond wiedział że tak jest. Co zresztą za raz się potwierdziło, bo Wuj zeskoczył ze stołka i pognał za żyjącym Gunterem, zapewne celem wypytania go o domniemany telefon denata. Gibney wiedział że to ślepy zaułek, jednak jeśli ktoś jest na tyle uparty by zobaczyć rysę w litej ścianie, to na pewno był to Wuj. Teraz jednak Gibney musiał znaleźć odpowiedzi na własne pytania, dlatego skierował swoje kroki, czy raczej koła, do Karla Meiera i jego syna.

- Witaj Karl. Andy. Jak się macie?

- Cóż, nie jest to najszczęśliwsza chwila w naszym życiu, to pewne - mruknął Karl i dał synowi kuksańca. Andy zamrugał, jęknął, po czym wyciągnął rękę do Raymonda cały się rumieniąc.

- Ja… chciałem podziękować, panie Gibney. Za wszystko. Ocalił mi pan życie.

- Tylko po to, by twój ojciec wymieżył ci karę. Zbiłeś go? - zapytał ciekawy Raymond, a Karl wzruszył ramionami i zrobił zbolałą minę.

- E tam, uznałem, że to czego był świadkiem, jest wystarczającą karą…

- Pewnie masz rację - zgodził się Gibney i spojrzał poważnie na chłopaka, który uciekał przed nim wzrokiem. - Słuchaj się swojego staruszka, dobra? I nie myśl więcej o żadnych przygodach, przynajmniej takich, na które nie wyrazimy zgody. To mogłeś być ty, wiesz? Zamiast Adama. Pomyśl o tym, Andy.

- Pewnie, Panie Gibney. Przepraszam.

- Skończ z tym "panem", jasne? Mów mi Raymond. Zostawisz nas na razie? Chcę pomówić z Karlem o interesach. - Raymond odczekał chwilę, aż nastolatek odsunie się na dostateczną odległość po czym zwrócił się do Karla - Więc? Na czym stoimy? Wuj mówił mi, że jest nieciekawie. Co z diamentami?

- Jakimś cudem dałem radę je spieniężyć. Niewiele dostaliśmy, bo byliśmy w kropce. Ta umowa z Zobronievem miała nas ustawić, miałem dostać pieniądze na studia Andy'ego, a jedyne co dostałem to dostałem marne pięćset dolarów. Handlarz wiedział, że jesteśmy na przegranej pozycji, a ten towar był gorący. Jak cholera. Brzydzi mnie ta myśl, ale chyba będę musiał wziąć kredyt. Pożyczkę. Wuj nie może sobie pozwolić na ufundowanie edukacji mojego syna, zresztą nie oczekuję tego. Ale po tym, jak wiele poszło nie tak… Brakuje mi tylko jeszcze kredytu - zaśmiał się cierpko Karl i wypił ostrożny łyczek szampana. Raymond poszedł za jego przykładem. Zastanowił się przez chwilę.

- Więc… pożyczka? Jesteś tego pewien? Co na to Wuj?

- Co mnie to interesuje? To mój syn i muszę mu zapewnić środki do życia, edukację. Każdym możliwym sposobem. Wyprzedałem nawet część moich pamiątek rodzinnych z Niemiec by zebrać trochę grosiwa. Dalej za mało. Brakuje mi półtora tysiąca. Rozumiesz? Wszystko po to, żeby miał wszystko czego potrzeba na pierwszym roku…

Posłuchaj, znajdziemy rozwiązanie, dobra? Na razie… napijmy się. - Raymond stuknął się z Karlem kieliszkami, jednak próbę dalszej konwersacji zakłócił harmider przed budynkiem. Były to podniesione głosy Guntera i Wuja, którzy najwyraźniej się o coś kłócili.

- Mój brat nie był szczurem, dziadygo! - ryknął na odchodnym Gunter po czym zniknął w najbliższym zaułku. Wuj zamyślony wrócił do środka, a wszelkie pytania gości zbył machnięciem ręki. Mijając Raymonda szepnął mu na ucho:

- Zaplecze. Teraz.

Raymond przeprosił Karla i pojechał we wskazane miejsce. Odsunął kotarę i stanął oko w oko z Wujem, który pociągnął za włącznik dyndającej żarówki.

- Miałeś rację. Gunter nie dzwonił do brata. Więc? Dokąd?

- Luka - wypalił jak strzelba Raymond zanim zdołał się powstrzymać. Wuj patrzył na niego nic nierozumiejacym wzrokiem, aż w końcu do niego dotarło.

- Ten szczur… sugerujesz, że Mazziani dalej chce nas sabotować? Nie wystarczą mu tysiące, które nakradł? Chce nas jeszcze zrujnować?

- Posłuchaj, Wuju. Niektórym nigdy nie jest dość. I niektórzy mają specjalne zdolności, by przenosić innych na swoją stronę, by potem się ich pozbyć. Co się stało z Adamem? Dostał kulkę. Myślisz, że w to była uwikłana tylko policja albo służby federalne? Na moje oko to była robota ludzi pokroju Luki. By zatrzeć za sobą ślady.

- Taaak… Nawet jeśli to co mówisz jest prawdopodobne, nie zmienia to faktu, że Gunter gdzieś dzwonił. A potem dostał kulkę. To na razie mi wystarczy - warknął Wuj zamyślony, uszczypnął się w brodę nerwowo. - Rozejrzę się za Luką, żeby sprawdzić twoją teorię. Choć nie jestem całkowicie do niej przekonany…

- Zaufaj, Wuju, warto to sprawdzić. Lepiej sprawdzić, niż potem dać się zaskoczyć drugi raz. Nikt z nas nie chce skończyć jak Gunter - mruknął Raymond, a Wuj przytaknął.

- Jest na to prosta metoda. Nie należy mnie zdradzać. Gunter nie zdołał poznać mojego gniewu. Nie będę niszczył mu reputacji, niech ludzie myślą o nim jak najlepiej, to podnosi morale… Ale Mazziani? On nie będzie miał tyle szczęścia. Zgodzisz się, Raymondzie?

- Jak najbardziej - sapnął nienawistnym tonem Gibney, co całkowicie wystarczyło Gotfrydowi Moore'owi.

Kiedy Raymond był już sam, wybrał numer do Jerringsa. Przekazał mu wszystko, czego się dowiedział, ale agent FBI nie był ukontentowany.

- I? To tyle? Wuj będzie latał w poszukiwaniu trupa jak wściekły pies, diamentów brak, Zobronieva brak, Palmera brak… Co ty robiłeś Gibney? To była praca wywiadowcza?

- A miałem wprost zapytać Wuja, gdzie sprzedali diamenty, a Karla o jego notes z wszystkimi adresami wymian i dostaw? Daj spokój, Jerrings! Mam już pomysł jak zdobyć to, czego chcemy. Składu broni z pewnością nie trzymają na papierze, tylko w głowie. To zbyt cenny adres by tak nieostrożnie z nim postępować. Ale spokojnie, zdobędę go w swoim czasie. Teraz rozpracuję miejsce wymiany z Palmerem. Potrzebuję na to dwóch tysięcy dolarów.

Po drugiej stronie słuchawki Raymond usłyszał szczery śmiech pełen politowania. Śmiech przeszedł w kaszel, a po chwili rozległa się jakaś szamotanina. Jerrings w końcu przestał się krztusić i parskał tylko urywanym chichotem.

- Dzięki, Barry. Cholera, Gibney, nie wiem co mnie bardziej śmieszy. Twoja nieudolna praca czy twoja absurdalna prośba! Na co ci tyle pieniędzy!

- Na edukację prawniczą Andy'ego Meiera.

- Barry, podaj no mi wody, dobra? A ty, Gibney, posłuchaj. Na razie nasz budżet jest mizerny. Nie złapaliśmy Zobronieva, Gunter jest martwy. Jedynym tropem jest Palemer, do którego nie mamy żadnego dojścia. Dopiero to nam otworzy drzwi do pieniędzy i możliwości. Jeśli uznasz, że kasa na czesne tego gnojka jest niezbędna, by zdobyć informacje, to musisz ją pozyskać w inny sposób. Na pewno nie od nas. Ale mam pomysł.

Tak? Jaki? - mruknął Raymond okrywając słuchawkę dłonią by Claudia, która kąpała się w łazience przypadkiem niczego nie dosłyszała.

- Masz jeszcze znajomych wśród Włochów. Ludzi Bonanno, jeśli się nie mylę. Ich poproś.

Raymond zmartwiał.

- Wiesz, że taki dług…

- Daj spokój, Gibney! W najgorszym wypadku kogoś zabijesz. A ludzie, którzy zadzierają z mafią są albo głupi, albo źli. Nie żal mi ani jednych ani drugich. Tobie też nie powinno - rzucił obojętnie Jerrings skrobiąc coś w notesie.

- Ale…

- Żadnych ale, Gibney. Rok akademicki zaczyna się niedługo, lepiej żeby do tego czasu nasza przyszła prawnicza gwiazda miała rachunki uregulowane, nieprawdaż? Zabieraj się do roboty. Nie dzwoń, chyba że z informacją co do Palmera. Powodzenia, Gibney.

Raymond trzymał jeszcze przez jakiś czas słuchawkę przy uchu, jakby został sparaliżowany. Nie chciał prosić o żadną przysługę, a na pewno nie mafię. To z pewnością oznaczało kłopoty. Jednak jaki miał wybór? Zresztą, Raymond chyba wolał kłopoty, niż skończyć w więzieniu razem z Wujem i jego znajomymi. Albo z kulką w głowie jak Adam I Gunter. Drżącą ręką wybrał numer i czekał. Opowiedział pokrótce Vinniemu Chambrelli swoją sytuację, oczywiście tylko na tyle dokładnie na ile musiał.

- Spokojnie, Gibney. Jesteśmy przyjaciółmi, a o przyjaciół się dba. Dostaniesz dwa tysiące.

- Czemu aż… - zająknął się Raymond, ale Włoch mu przerwał.

- Bo zgaduję, że to półtora kafla trafi do głodnego wiedzy młodzieńca. Reszta jest dla ciebie. W imię dobrych czasów. Sporo na was zarobiliśmy, toteż nie jest to sumka którą pożegnamy ze łzami w oczach. Jednak…

- Jednak co? - szepnął Raymond przez zaciśnięte zęby.

- W swoim czasie upomnę się o twoją pomoc. Nie bój się, wiem że jesteś na razie niedysponowalny, z tą nogą… Ale jesteśmy cierpliwi.

- To świetnie - mruknął Gibney przyglądając się swoim paznokciom. Odgryzł żle obcięty kawałek.

- Zaproszę cię na rozmowę, w stosownym czasie. Na razie niczym się nie martw. Życzę zdrowia - powiedział Chambrella i rozłączył się. Raymond szybko wybrał numer Meierów i poprosił Andy'ego do aparatu.

- Andy, słuchaj, mam a ciebie zadanie.

- Zadanie? Jakie - Andy wydawał się podekscytowany, jednak zaraz spuścił z tonu. - O co chodzi, Raymondzie?

- Tu chodzi o twoją przyszłość, więc nic nie mów ojcu. Zorganizuję dla ciebie pieniądze na studia. Rozumiesz?

- Na… naprawdę? - zachłysnął się powietrzem Andy i ściszył głos. - Jak?

- To moja sprawa. Ważne jest to, co powiesz ojcu. Pieniądze dostaniesz w formie czeku, tak mi powiedzieli. Będzie to nieco ponad tysiąc pięćset dolarów, razem z pieniędzmi twojego ojca powinno wystarczyć.

- Pe… pewnie, ale czek? Jak… skąd?

- Od twojego dawno nie widzianego stryja ojca kuzyna twojej kochającej mamusi. Tej wersji się trzymaj i w tą wersję uwierz, jasne?

- Ja… Ja… Nie wiem jak panu, dziękować, Raymondzie… - Chłopak niemal płakał ze szczęścia, toteż Gibney musiał go przywołać do porządku.

- Ale ja wiem. Twój ojciec ma zeszyt. Taki szeroki, skórzany. Wiesz może, czy zapisuje tam adresy? Adresy, jakieś dane personalne klientów? Wspólników?

- On… on… No czasem go przynosił do domu. W istocie, są tam adresy, bo kiedyś pytał się mnie gdzie…

- Nie to jest istotne. Twoim zadaniem jest znalezienie tego zeszytu, jasne? Twojemu ojcu grozi niebezpieczeństwo, a ten adres może mi pomóc go uratować.

- Kto… mojego tatę… Zobroniev - szepnął przerażony Andy i Raymond wiedział, że młody Meier cały się trzęsie ze strachu.

- Nie, nie, spokojnie! Skup się, jeśli łaska! - syknął gniewnie Raymond, bo wiedział że ma coraz mniej czasu. Usłyszał że woda przestała lecieć w łazience. Oznaczało to że jego dziewczyna może lada chwila wyjść i nakryć go na gorącym uczynku. - Znajdź ten zeszyt i zrób zdjęcia. Zdjęcia ostatnich stron, albo przy nazwisku Zobronieva i Palmera. Zapamiętałeś?

- Zobroniev, Palmer - wydukał wystraszony Andy i zakasłał.

- Dobrze. Zrobisz zdjęcia. I dasz mi odbitki jutro. Wtedy otrzymasz pieniądze, jasne? Skąd je dostałeś?

- Od jakiegoś wujka, czy stryjka… - chłopak zaczął się plątać, a Raymond tylko westchnął ciężko.

- Nie zawracaj sobie tym głowy. W kopercie będzie list. Razem z czekiem. Bądź zaskoczony, jasne? Moi wspólnicy się wszystkim zajmą.

- Wspólnicy? - zapytał Andy, a Raymond przerwał mu ostro.

- Ta, wspólnicy! A teraz bierz się do roboty, to wszyscy będziemy mogli wrócić do swoich zajęć, dobra?

- Tak, pewnie… spróbuję dzisiaj… Jeśli mi się nie uda, to w przyszłym tygodniu. Ojciec zawsze trzyma ten zeszyt w sejfie, tylko czasem bierze go do pracy albo wyciąga go gdzieś poza biuro.

- To już nie mój problem, tylko twój - warknął Raymond i obrócił się gwałtownie w stronę łazienki, z której dobiegały już odgłosy zwiastujące rychłe wyjście Claudii do salonu. - Załatw to! I zrób to szybko!

Gibney rzucił słuchawką o widełki w momencie, gdy Claudia Carick, wycierając ręcznikiem głowę weszła do ich wspólnej sypialni tylko po to by zobaczyć swojego chłopaka pogrążonego w lekturze gazety. Uśmiechnęła się i wsunęła pod kołdrę obok niego. Gdyby tylko bliżej mu się przyjrzała to dostrzegłaby jak bardzo pozbawiona krwi jest twarz Raymonda Gibneya.

Tygodnie mijały, a Raymond czuł się coraz lepiej, tym bardziej że odrosła mu większość włosów na głowie. Z czasem, początkowo z trudem, mógł chodzić o własnych siłach z pomocą dwóch kul, by ostatecznie zadowolić się jedną kulą. Wynikało to nie tylko ze stanu jego nogi, ale również przez zawroty głowy na które co jakiś czas cierpiał, a które sprawiały że jego błędnik zaczynał wariować jak kompas przy magnesach. Lekarze mówili że z czasem zawroty i migreny ustąpią, oraz że należy odpoczywać i zażywać aspirynę z kofeiną i fiorinalem. I rzeczywiście, bóle z czasem się zmniejszyły, nie mówiąc o ich sile. Mimo wszystko przy nadmiernym wysiłku, na przykład ćwiczeniach mających na celu pobudzenie świeżo zrośniętej nogi i żebra, ataki migreny potrafiły zwalić go z nóg tak jak stał. Przez to musiał również dawkować swoje sesje nauki hiszpańskiego z Lisą Burnes, choć musiał z zadowoleniem przyznać, że robił niesamowite postępy, ku dumie swojej nauczycielki i Claudii, która wspierała go w tym wyzwaniu. Wierzyła ona, że dodatkowy język znacznie przyspieszy karierę Raymonda w firmie transportowej, w której również sama pracowała. Praca w tym przybytku była dla Gibneya dobrą przykrywką przed urzędem skarbowym, równocześnie sam praktycznie nie musiał nic tam robić. Jednak mimo to przychodził od czasu do czasu poprzerzucać papiery by poczuć się jak za czasów pracy na poczcie w swoim rodzinnym miasteczku. Wiadomości, które dostarczył mu Andy Meier okazały się na tyle dokładne, by FBI do spółki z CIA dorwało kilku przemytników broni i handlarzy ludźmi pracujących dla Adio Palmera. Raymonda to mało obchodziło, ważne dla niego było zwiększenie budżetu dla śledztwa Samuela Jerringsa. Za tym szły pieniądze i ochrona dla jego rodziny, a w połączeniu z pięciuset dolarami od Don Bonanno i pensyjką z firmy transportowej Raymond był w stanie spokojnie żyć, bez większych obaw o swoją przyszłość. Jednak wiedział, że w końcu będzie musiał spłacić swój dług. Dzień ten nastał w połowie grudnia. Śnieg pruszył za oknem mieszkania Raymonda, podczas gdy ten studiował swój dziennik i zapisywał w nim mało znaczące informacje, kiedy rozdzwonił się telefon. Był to Vinnie Chambrella.

- Panie Gibney! Miło mi pana znowu słyszeć! Jak przygotowywania do Świąt?

- Cóż, dobrze. W czym mogę ci pomóc, Vinnie? - zapytał Raymond przeczuwając, co się szykuje. Odłożył pióro i spojrzał na niewielki medalik z Matką Boską. Był pozłacany, a koperta zamykana była na niewielki, zmyślny zatrzask wyobrażający małe serduszko. W środku znajdowało się zdjęcie młodzieńca, którym był Karl Meier. Raymond dostał ten medalik w podzięce za to, że ochronił młodego Andy'ego Meiera na pustyni. Był to miły gest, tym bardziej że według Karla medalik miał specjalną moc i przynosił szczęście.

- Miałem go podczas wojny i cudem tylko uszedłem z życiem. To wszystko dzięki niemu. Teraz chcę, żebyś ty go miał, Raymondzie. Tobie przyda się bardziej niż mnie - powiedział mu Karl kiedy wręczał mu wisiorek z medalikiem podczas jednej z wielu wizyt gdy Gibney był przykuty do łóżka z nogą na wyciągu. Spędzali tak sporo czasu razem, a Raymond musiał przyznać, że Karl wygląda na weselszego niż na ogół. Pewnie stał za tym tajemniczy stryj od strony jego zmarłej żony i jego zapomoga dla Andy'ego.

- Słuchaj, Listonoszu - ciągnął Vinnie przeciągając przezwisko Raymonda, który powrócił myślami do rozmowy. - Zapraszam ciebie, twoją uroczą dziewczynę i osoby towarzyszące do naszego pięknego przybytku na Manhattanie przy High Lanes. Już wysłałem zaproszenia pocztą. Przyjdź jutro, porozmawiamy.

- No dobrze, Vinnie. To na pewno nie rozmowa na telefon? - zdążył zapytać Raymond, zanim Chambrella się rozłączył.

- Kto to był? - zapytała Claudia drapiąc Raymonda lekko za uchem. Uwielbiał kiedy tak robiła. Westchnął rozkosznie.

- Stary znajomy. Chambrella. Zapraszamy nas do lokalu swojego szefa na jutrzejszy wieczór. Wiesz co? Może weźmiemy ze sobą Ann i jej chłopaka? W sensie wiesz, żeby podziękować za opiekę nade mną. Myślę, że przy gościach z zewnątrz Chambrella nie będzie, jakby to ująć? Natarczywy?

- Na pewno nie będzie rozpowiadał na prawo i lewo o swoich ciemnych sprawkach - mruknęła zamyślona Claudia, a po chwili dodała - Co to znaczy, że cię zaprosił? Czego od ciebie jeszcze chce?

- Mam nadzieję, że to zwykła pielęgnacja znajomości, nic więcej. Nie martw się, dobrze? Przecież wiesz, że gdyby było to coś niebezpiecznego, to…

- To byś się w to nie pakował, prawda? - dokończyła twardo Claudia, nie pozostawiając najmniejszego pola na wątpliwości. Raymond skwapliwie pokiwał głową i pocałował ją w policzek, zauważył że się zarumieniła. Przytuliła się do niego mocniej i ostrożnie zmusiła go, by opadł na materac.

- Co to znaczy, szanowna pani? - zapytał filuternie Raymond, ale Claudia położyła mu palec na wargach. Raymond nie czekając na dalsze poczynania partnerki lekko ugryzł opuszek jej palca, kobieta zachichotała i opadła obok niego. Gibney chwilę leżał, aż w końcu podniósł się na łokciu i spojrzał na nią z iskierką nadziei. - Czyli co? Już po wszystkim? Tylko tyle?

- A czego byś jeszcze chciał, Ray? Seksu?

-:Może - mruknął zalotnie Raymond, ale po napotkaniu niezdecydowanego wzroku Claudii dodał - mamy jeszcze kondomy?

- Ostatnio robiliśmy to miesiąc temu, Ray. Nie wiem, musisz sprawdzić w szafce. Albo kupić - westchnęła Claudia patrząc w sufit. Raymond niechętnie wstał z łóżka i pokuśtykał do łazienki aby sprawdzić stan prezerwatyw. Pusto.

- Nie ma! - zawołał.

- No to trudno.

- Ej no, poczekaj chwilę… Zdążę wyciągnąć. Naprawdę - zaczął ją zapewniać, a kobieta tylko kręciła głową.

- Nie, Ray. Już wolę iść do sklepu. Ale wiesz co? Odeszła mi ochota. Pójdę na spacer. - To mówiąc Claudia Carick wstała i zaczęła ubierać czarne palto i buty. Raymond patrzył na nią z mieszaniną przygnębienia i niedowierzania.

- No daj spokój, kochana… Nie dasz się namówić?

- Nie - powiedziała stanowczo Claudia, cmoknęła Gibneya w policzek i już chwilę później była na schodach. Raymond jęknął i z żalem położył się spać. Było późno, a następnego dnia czekał go ważny wieczór.

Niech najlepszym dowodem na brak skromności don Bonanno będzie nazwa jego restauracji. Podniebienie Amora brzmiało tak tandetnie i pretensjonalnie, że chyba bardziej się nie dało. Podróż na Manhattan upłynęła im na smalltalku, w którym Gibney musiał aktywnie uczestniczyć. Wtedy też poznał inne oblicze zarówno Lisy Burnes, która ciągle mówiła, piszczała i ostentacyjnie śmiała się z własnych dowcipów, ku ogólnej uciesze podróżnych. Crevik, czy raczej jak się przedstawił na piśmie, Alan, przyjął rolę kierowcy i niemego słuchacza, który od czasu do czasu uśmiechał się i kiwał głową, jakoby potwierdzając swoją zażyłą i miłosną relację ze swoją dziewczyną. Claudia niczego nieświadoma opowiadała swoje historie z dzieciństwa i wspólne chwile z Raymondem. Miała jednak na tyle rozsądku, by nie mówić otwarcie o powiązaniach z komunistyczną organizacją Gotfryda Moore'a, choć Raymond wiedział że agenci i tak sporządzą raport z tych bezsensownych rozmów.

Barry "Alan Crowter" Crevik oficjalnie zajmował się transportem złota dla banku, dlatego nieczęsto bywał w domu, co nie przeszkadzało jego "dziewczynie" opiekować się Gibneyem całymi dniami, natomiast ostatnimi czasy odwiedzać Claudię w jej miejscu pracy. Zarówno Barry jak i Raymond wcisnęli się w dobrze skrojone garnitury, ich towarzyszki zdecydowały się na cekinowe sukienki i buty na obcasach. Jedynym wyróżnikiem była kula pod pachą Raymonda. Ale to wystarczyło by wmieszać się w tłum bogaczy odwiedzających Podniebienie Amora. Po okazaniu imiennych zaproszeń od razu zostali obsłużeni, podano im kartę win i zaproponowano przystawki. Wszystko na koszt firmy. Pierwsza część spotkania przebiegła spokojnie, dopiero podczas serwowania steków Raymond zobaczył Vinniego Chambrellę stojącego w korytarzu i kiwającego na Raymonda palcem. Raymond przygładził swoje lśniące od brylantyny włosy i podszedł do mężczyzny w surducie z fantazyjną muszką w zielone grochy. Chambrella uśmiechnął się radośnie, przeczesał rzadkie czarne włosy na lewą stronę czoła i uścisnął Raymondowi prawicę. Gibney poczuł, że trzęsą mu się ręce, musiał być zdenerwowany.

- Panie Gibney! Jakże się cieszę, że udało się panu przyjść! Jedzenie smakuje? Jestem tu też menadżerem i jeśli macie jakąś skargę, to mówcie od razu. Pozbędziemy się kogo trzeba. - Chambrella wycelował i wystrzelił z wyimaginowanego pistoletu a następnie zachichotał.

- Nie nie, nie ma takiej potrzeby, naprawdę. Wszystko jest pyszne. Więc? O co chodzi? Swoją drogą dziękuję za pieniądze, nikt niczego nie podejrzewa…

- To dobrze. Idealnie. Skoro tak, to ma pan teraz nieco wolnego czasu, prawda? Czasu, który spędzi pan na oddaniu mi obiecanej przysługi. - Vinnie Chambrella uśmiechnął się szeroko i objął ramieniem Gibneya, równocześnie prowadząc go do ciemniejszego miejsca w korytarzu, z dala od ciekawskich oczu.

- Więc? Wydajesz się zdenerwowany, Vinnie. Czego potrzebujesz? - zapytał podejrzliwie Raymond, ponieważ robiło się to coraz dziwniejsze.

- Wyobraź sobie gdyby, teoretycznie oczywiście, ktoś przejął interes Wuja. Jego kontakty, biznes, kontrolę nad robolami, wybacz że tak ich nazywam, no ale mam wstręt do tego typu ludzi. Śmierdzą. Choć przyznam, że potrafią czasem wpłynąć na nastroje polityczne, co może nam się przydać... Ale to wymaga odsunięcia Moore'a od koryta. Co może już nie być takie przyjemne i bezbolesne. - Chambrella oblizał wargi i w napięciu czekał na odpowiedź Raymonda.

- Złóżcie tę ofertę Vernonsowi. Choć wątpię, czy ją przyjmie. Wszyscy są lojalni wobec Wuja. Zapewnia stały dochód, pomoc ubogim, bo spora sumka co miesiąc trafia na wybrane organizacje charytatywne, zarówno dla biednych dzieci jak i dla robotników i związków zawodowych. Cholera, tydzień temu stałem nad garem z grochówką i wydawałem pełne talerze głodnym pracownikom huty. Ludzie stoją za nim murem, a...

- Murem? Na pewno? Podobno nic nie zrobił w sprawie zatrzymania swoich domniemanych ludzi w Meredith Hills. - szepnął Chambrella z satysfakcją.

- On... Słuchaj, pracujemy nad tym, zbieramy fundusze, prawnicy już podobno działają - zmieszał się Raymond. Bo co on naprawdę wiedział o tamtych ludziach z Meredith Hills? Tylko tyle, że przeszli przez przesłuchania Jerringsa. I podobno zostali tak zasypani "dowodami", że niewielu z nich utrzymało fason i stanowczo odmawiało zeznań. Prawnicy niewiele mogli zrobić, nawet gdyby Wuj wydał na nich całą swoją fortunę.

- A porwanie twojej dziewczyny? Gdzie był wtedy Wuj? Och tak, byczył się w swoim fotelu wymyślając kolejne bajeczki, w które uwierzyć mogą tylko robole, których mózgi skurczyły się od ciągłego huku maszynerii i powtarzalnej rutyny dnia codziennego. Tacy ludzie jak Wuj są niebezpieczni, a zwłaszcza w dzisiejszych czasach, w dobie otwartej konkurencji z Ruskimi, czarnuchami chcącymi dobrać się reszcie świata do dupy - powiedział Vinnie, cmoknął z niezadowoleniem i kontynuował - Na razie Wuj wydaje się ludziom stabilnym bankiem, wydającym pożyczki i przyjmującym pieniądze w celu budowy lepszej, wspólnej przyszłości. Jednak każdy bank ma swoje limity. Słyszałeś co się stało w czarny wtorek? W 1929 roku? Wszystko runęło. A ci, którzy dokonali zawczasu odpowiednich inwestycji obłowili się na resztę swojego życia.

- To znaczy? - warknął zniecierpliwiony Raymond i zerknął w stronę swojego stolika, do którego podawano właśnie ciasta i dolewano wina. Po kierunku w jakim zmierzała rozmowa z Vinniem Chambrellą Raymond przeczuwał, że jednak dostanie rachunek za te frykasy na swój adres pocztowy. Odsunął się nieco i oparł o ścianę, Vinnie zmrużył oczy i zagryzł wykałaczkę.

- Nie obrażaj mojej inteligencji, ani swojej. Powiem wprost, choć doskonale widzę, że rozumiesz o czym mówię. Zajmij miejsce Wuja. Potrzeba wam młodej krwi, ruchu w biznesie! On woli trzymać się na dystans, woli partnerów zagranicznych niż lokalnych, co jest dla nas, co by nie było, stratą towaru. A dla was to strata pieniędzy.

- Wuj ma pewne uprzedzenia co do... Włochów. Jeden z nich nieźle nas wykiwał. Wszystkich sprzedał, trafili do paki. Tylko nasza grupka uciekła bez szwanku. Nadal go szukamy. Do tego czasu nie liczyłbym na jakiekolwiek wspólne interesy, przynajmniej jeśli chodzi o... broń - mruknął cicho Raymond i poprawił swój błękitny krawat. Vinnie uśmiechnął się tylko, wsadził sobie wykałaczkę do ust i położył rękę na ramieniu rozmówcy.

- Wiesz, panie Gibney... To nie jest groźba. Ani propozycją nie do odrzucenia. Ale jest to... inwestycja w przyszłość. Pańską przyszłość. Sporo nam zawdzięczasz.

- I chyba wspólnymi siłami dopilnowaliśmy, by każdy był zadowolony, prawda? My zyskaliśmy bar i ochronę, wy terytoria i pieniądze. Czego chcieć więcej?

- Czego? Kontakty Wuja to kopalnia złota. Nie chciałbym myśleć co by się stało, gdyby jego imperium trafiło w niepowołane ręce. Proszę się nad tym zastanowić. A tymczasem, wszystko będzie jak dawniej. Tylko proszę tą rozmowę zachować dla siebie, dobrze? Nie chcemy zwrócić niczyjej uwagi, szczególnie pańskich wspólników, którzy mogliby odebrać taką ofertę bardzo... personalnie. Mamy jasność w tej kwestii?

- Tak. A więc? Jak mam odpracować pożyczone dwa kafle? - zapytał Raymond z ulgą, że temat został zamknięty.

- Potrzebujemy kogoś z zewnątrz. Ty się nadajesz idealnie. Chodzi o wybory na burmistrza. Robert Wagner Jr. z Demokratów. Przez jego kandydaturę rozgorzało niezłe piekło w partii, ale nie to jest najważniejsze. Zainwestowaliśmy w niego sporo pieniędzy oraz w to, by wygrał. Wiesz jak to jest, ręka rękę myje. Wiemy że wygra, to znaczy mieliśmy takie wrażenie. Został zaszantażowany. Jakiś dziennikarzyna ma jego zdjęcia jak… powiedzmy… wyobraź sobie kurczaka na święto dziękczynienia, który jest faszerowany przez odbyt…

- Dość - skrzywił się Gibney. - Jest gejem, tak?

- No, odwiedził kilka razy taki przybytek. A nasz dziennikarz tam był. I zrobił zdjęcia. Bardzo, hmm, nieprzychylne. Takie, które nam wszystkim zaszkodzą, jeśli ujrzą światło dzienne.

- Rozumiem. Ile chce szantażysta?

- Pięćset tysięcy.

- Jasna cholera - zachłysnął się Raymond i spojrzał przerażony na Chambrellę, który tylko pokiwał ponuro głową.

- No widzisz. Nie możemy go przekupić, opłacić, ani zabić. Z pewnością się zabezpieczył na taką ewentualność.

- Więc? Co ja mam zrobić?

- Cóż… widziałem co zrobiłeś z Goliatem. Tamtym gangsterem, tym co wylądował na wózku. Możesz być przekonujący. Dam ci jednego człowieka na obstawę. Masz go zastraszyć i, co najważniejsze, zgarnąć zdjęcia i odbitki. Wczoraj wysłał swoje żądania, dał czas Wagnerowi do pojutrza. Więc jeśli chcesz go złapać, zrób to jutro.

- Ja… cholera - warknął Raymond, rozejrzał się po korytarzu. - Dobra, zrobię to. Niech jutro ten twój człowiek przyjedzie po mnie rano i sprawdzimy tego cwaniaka. Gdzie pracuje?

- Times Square. Lorenzo weźmie kilka zdjęć żebyś się przypatrzył. Obserwował go już wczoraj, więc go rozpozna. Ach, Gibney?

- Tak?

- Jeśli to spieprzysz… to już po nas - powiedział grobowym głosem Chambrella, sięgnął za pazuchę po piersiówkę i wziął spory łyk.

- Nie spieprzę tego - mruknął zamyślony Raymond. Musiał spłacić dług. Zresztą, gdyby sknocił sprawę, na pewno stałby się oczywistym celem Don Bonanno. A Raymond Gibney nie chciał popaść w niełaskę kogoś tak potężnego. Przez resztę wieczoru i noc obmyślał plan, jak przekonać sznatażystę to posłuszeństwa. Musiał być albo szalony albo głupi, żądając takiej sumy pieniędzy od człowieka ze znajomościami na poziomie przyszłego burmistrza jednego z największych miast świata. Raymond nie chciał go skrzywdzić. Chciał tylko dać mu do zrozumienia, że lepiej współpracować, oddać zdjęcia i zapaść się pod ziemię. W końcu wymyślił plan. Po drodze na Times Square polecił Lorenzo, grubemu rodowitemu Włochowi z opalenizną i angielskim tak złym, że za nic Raymond nie był w stanie się z nim dogadać, żeby wstąpili do centrum pomocy weteranom. Po uzyskaniu niezbędnych informacji Gibney, zadowolony i pełny nadziei podjechał pod kościół, gdzie znalazł odpowiednią osobę. Teraz pozostawało czekać pod biurowcem aż szanowny pan dziennikarz wyjdzie na przerwę.

- To on - mruknął Lorenzo wskazując mężczyznę w marynarce i aktówką, który szedł ulicą do jadłodajni. - Zgarniamy?

- Jeszcze nie. Nie jesteśmy gotowi - mruknął Raymond patrząc na zegarek.

- Szef mówił, że mamy czas do północy - mruknął niewyraźnie Lorenzo usiłując stłumić beknięcie. Udało mu się, ale kosztem głośnego pryknięcia, które szybko ukazało przed Raymondem nawyki żywieniowe swojego kierowcy.

- Cholera - zakrztusił się Gibney otwierając okno i łapczywie wciągając powietrze. - Dzisiaj ja jestem twoim szefem i mówię ci, że nie jesteśmy gotowi. Daj jeszcze trzy, cztery godziny.

- Czyli jak skończy robotę. Dużo czasu jeszcze - westchnął Lorenzo wachlując się dłonią wielkości rakiety tenisowej.

- Tak. Wtedy go zgarniemy. Rozpoznasz go po zmroku?

- Yhm. Ta. Żaden kłopot.

Kolejne kilka godzin były dla Raymonda udręką. Cały wóz śmierdział wołowiną, tłuszczem i potem, a wszystko to pochodziło od Lorenza, który nic sobie z tego nie robił, tylko nucił pod nosem jakąś włoską piosenkę. Mężczyzna był spokojny, wręcz apatyczny i senny, co doprowadzało Raymonda do szału. Jakiego człowieka dał mu Chambrella?! Do tak delikatnej roboty!

- Ej, to on! Wielkoludzie, to on! - warknął Raymond i z obrzydzeniem trącił kierowcę łokciem. Lorenzo obudził się z drzemki, ziewnął i rozejrzał się zakłopotany.

- Co? - jęknął, ale Raymond miał dosyć.

- Gówno - zaklął Gibney, wyszedł z samochodu i skierował swoje kroki do łysego dziennikarza w okularach jak denka od słoików. Musiał zauważyć Raymonda i jego nastawienie względem niego, bo przerażony zaczął się cofać do jednej z alejek. Miał przewagę nad Raymondem który szedł o kuli, a futrzany płaszcz, prezent od Briana, ciążył mu na całym ciele przez sypiący śnieg wsiąkający w chłonną tkaninę. Gibney rzucał przekleństwa na prawo i lewo, jak jakieś magiczne inkantacje które przyspieszą jego chód. W końcu Gibney dogonił dziennikarza, który cisnął w niego aktówką. Torba trafiła Raymonda w twarz, zatoczył się, potknął i upadł na plecy, kompletnie paskudząc sobie kurtkę w kałuży nieczystości, brudnego śniegu i resztek jedzenia. Zanim się podniósł zauważył ogromny kształt przy wyjściu z alejki, a chwilę później prawy prosty wymierzony z nielichą siłą powalił chuchro jakim był dziennikarz. Cios zarówno rozbił mu okulary jak i pozbawił przytomności, co Raymond chciał od razu wykorzystać.

- Zabieramy go - sapnął Gibney i pozwolił sobie pomóc wstać z ziemi przez Lorenzo, który otrzepał mu plecy zdartą z dziennikarza marynarką.

- Dokąd?

- Molo w porcie. Znam tam pracowników. Żadnych świadków, nikt nas tam oficjalnie nie zauważy. Idealne miejsce. Masz obrzyna? - zapytał Raymond stawiając kilka niepewnych kroków w stronę głównej ulicy.

- Ta. W schowku. - Lorenzo dźwignął szantażystę na ramię jak worek mąki i chwilę później wpakował go na tylne siedzenie samochodu. Ponad czterdzieści minut później byli już w porcie, gdzie żadne ciekawskie oko nie mogło ich wypatrzeć. Raymond zdjął dziennikarzowi worek z głowy. Harry Tate Senior, bo tak się nazywał niedoszły szantażysta otworzył zapuchnięte oczy i powiódł nimi po ciemnym molo. Od pluskającej wody dzieliło go zaledwie kilka metrów. Próbował się poruszyć, ale nic to nie dało, był związany. Ręce i nogi miał skrępowane taśmą klejącą. Zaklął i krzyknął, ale z jego ust, zapchanych jakimiś szmatami dobiegło tylko ciche dudnienie. Dopiero kiedy podniósł głowę dostrzegł trzech mężczyzn. Jeden z nich klęczał z obrzynem przyłożonym do potylicy, wyglądał jakby się modlił. Gigant, który pozbawił Tate'a przytomności trzymał broń przy głowie nieszczęśnika, a chuderlak w futrze chodzący o kuli przeglądał właśnie dokumenty, które Harry miał w aktówce. Tyle że teraz jego oprawcy nosili chusty i okulary przeciwsłoneczne by zachować anonimowość, co napawało Tate'a jeszcze większym strachem.

- No no, panie Tate, muszę przyznać - zaczął mężczyzna w futrze odrzucając na bok kilka papierów żeby sięgnąć po portfel Harry'ego - że nieźle nas pan wkurwił. To po pierwsze. Ta walizka rzucona w twarz? Naprawdę nieładnie.

Nim Harry się zorientował, dostał kulą prosto w szczękę. Poczuł metaliczny smak krwi płynącej z rozciętych warg. Wiedział, że stracił właśnie kilka zębów, które wypadły na ziemię kiedy tajemniczy człowiek zdjął mu knebel. Choć dla Tate'a tylko kwestią czasu było nim pozna imię tego mężczyzny.

- Możesz oddychać? Dobrze. Zacznijmy jeszcze raz. Jestem Listonosz. O mojego kumpla się nie martw. Nie jest ważny. Tamten typek, którego trzymamy na muszce? Typowa szumowina, jak ty. Nie okazała szacunku naszemu wspólnemu przyjacielowi, panu Robertowi Wagnerowi Juniorowi. A to się kończy źle. To po drugie. Po trzecie: słyszałem, że chcesz od niego pół miliona. Po co ci tyle kasy? Wydasz na dziwki albo alkohol. Ej, spójrz na mnie!

Harry podniósł zamglony wzrok na Listonosza, który oparł się wygodniej na kuli.

- Dasz nam zdjęcia i odbitki. Rozumiesz? Zrobimy to przed czy po tym, jak odstrzelimy ci łapy? - warknął oprawca i kopnął Harry'ego tak, że ten upadł na plecy. Szybko został zmuszony do ponownego opadnięcia na kolana przez wielkoluda z obrzynem, który dźwignął go za barki do pozycji pionowej.

- Ja… Nie mam żadnych zdjęć - jęknął dziennikarz ze łzami w oczach. Chciał złożyć ręce jak do modlitwy, ale taśma wokół nadgarstków skrępowajych za plecami skutecznie mu to uniemożliwiła. - To było kłamstwo! Blef!

- I chcesz, żebyśmy w to uwierzyli? W takie gówno! - ryknął Listonosz i dał znak towarzyszowi. Wielkolud obalił małego człowieczka do którego wcześniej celował, nogą przygniótł mu dłoń do ziemi, natomiast lufę obrzyna skierował wyżej, w okolice łokcia. Nie zważając na wrzaski swojej ofiary oraz Tate'a, olbrzym pociągnął za spust. Prysnął ciepły płyn, oblepił Harry'emu twarz. Po chwili krzyki leżącego mężczyzny ucichły, a Listonosz westchnął zawiedziony. - Kurwa, naprawdę w niego wierzyłem. Do wody z nim.

Lorenzo skwapliwie wyrzucił ciało do wody, już chciał zrobić to samo z odstrzeloną kończyną, ale Listonosz go powstrzymał. Wziął bezwładną rękę i skierował ją w stronę Harry'ego.

- Miło mi cię poznać, Tate. Nazywam się Samuel, właśnie odstrzelili mi rękę, ale to nic w porównaniu z bólem, jaki trzymam w sobie, w serduszku! Tak tak, Harry! Jak mogłem znieważyć pana Wagnera, ojejku! To się nie spodobało wielu osobom! Widzisz co się dzieje, kiedy wkurwisz niewłaściwych ludzi? Widzisz? - zapytał Listonosz modulując głos aby był bardziej piskliwy. - To ze mnie zostało, Harry. Módl się, żeby z ciebie zostało nieco więcej. - To mówiąc Listonosz cisnął rękę do wody a następnie przykucnął przy dziennikarzu, który cicho chlipał.

- To nie… to jego wina, nie moja… - jęczał cicho Tate przełykając łzy. - Ja go… kochałem. Kocham. Ale, ale…

- Ale? Wolał kogoś innego? Inną? Zresztą, to same kłamstwa, pedziu! Dawaj, rozwiązujemy go i robimy to samo. Stawiam stówę, że przed wystrzałem się zesra - zachichotał Listonosz i wyciągnął scyzoryk. Rozciął taśmę i spojrzał znacząco na Lorenza, który bez słowa zmusił Harry'ego Tate'a do położenia się na brzuchu. Następnie przygwoździł nogą jego lewe ramię i czekał na sygnał.

- Błagam! Nie! Nie! Dam! Wszystko tylko… Oddam je! - ryknął Tate, ale zawodzący wiatr ze śniegiem zagłuszył jego słowa.

- Trzy… Dwa… - Listonosz zaczął odliczać, ale przed końcem przypadł na kolana przy twarzy Tate'a i przyłożył ucho do jego ust. - Co tam mówiłeś?

- Oddam zdjęcia! Zdjęcia i odbitki! Proszę, tylko… Mam je w domu! Zaprowadzę was! Dam wam wszystko! Wszystko! - ryczał na całe gardło Tate, a Listonoszowi to wystarczyło.

- Weźmiesz mojego kolegę i wszystko mu oddasz. Wiesz co się stanie, jeśli kłamiesz? Wsadzimy ci tego obrzyna w dupsko i będziemy strzelać jak na czwartego lipca, jasne? Tamten nieszczęśnik? To było nic w porównaniu z tym co ci zrobimy, jeśli wyjdzie na jaw że kłamałeś. Rozumiesz mnie Tate?

- Tak, tak…

- Wiemy gdzie mieszkasz. Wiemy co robisz. Wiemy gdzie mieszka twoja rodzina. Jeśli cokolwiek wyjdzie z twoich ust albo jeśli cokolwiek napiszesz o naszym przyszłym burmistrzu… To znowu się spotkamy. W tym samym miejscu - warknął Listonosz i dał znak wspólnikowi, by rozwiązał więźnia. Lorenzo rozciął taśmę i wpakował Harry'ego Tate'a do samochodu, sam wsiadł za kółko i odjechali. Raymond odczekał jeszcze chwilę, a potem zagwizdał. Po drabince, ociągając się nieco, wszedł bezdomny, którego Gibney zatrudnił tego samego dnia. Z kikuta zwisały jeszcze resztki gipsu które stanowiły jego sztuczną rękę. Gibney i tak był zadowolony z efektu. Wystarczyła tylko ciemność, nieco gipsowych odlewów, zagotowana świńska krew, długi uniform by zakryć wszelkie niedoskonałości i podstawiona łódź do której aktor bezpiecznie wpadł. Wyszło perfekcyjnie.

- Masz. Nie przepij wszystkiego - mruknął Raymond podając mężczyźnie dwadzieścia dolarów, a weteran z Omaha Beach wyszczerzył usta pełne krzywych i dziurawych zębów.

- Stokrotne dziękuję, kolego. Szczęść Boże i wesołych świąt! - zarechotał i zniknął pomiędzy magazynami zostawiając za sobą smród niemytego od tygodni ciała i taniego alkoholu. Raymond skrzywił się i pojechał do siebie. Czekał na sygnał. A kiedy wreszcie dostał potwierdzenie od Chambrelli że wszystko załatwione, odetchnął z ulgą i padł na łóżko wykończony. Jednak nie mógł zasnąć, nawet seks z Claudią, krotki bo krótki ale jednak, nie był w stanie odpędzić mrocznych myśli z jego głowy. Czy wtedy, w porcie… Czy tylko wcielił się w rolę psychopaty, czy dał się ponieść swoim emocjom? Raymond nie wiedział, a najbardziej niepokoiło go to, że bardzo mu się spodobała tamtą rola i płynące z nią poczucie władzy.

*

23 maja 1974 roku.

- Proszę powiedzieć, co wydarzyło się w Roswell.

- Co się miało wydarzyć?

- Obcy. Przybysze z innych planet, galaktyk... Tak mi mówił Brian, to czytałem swego czasu w gazetach.

- Posłuchaj przyjacielu - Dyrektor poprawił okulary przeciwsłoneczne i wyciągnął się wygodniej na leżaku. - W Roswell w 1947 roku nie wydarzyło się nic a nic, a przynajmniej nic na tyle znaczącego, byś zaprzątał sobie tym głowę.

- Brian miał sporo teorii.

- A kiedy zaczął ci o nich mówić, Gibney?

- Kiedy wróciłem z Meksyku.

- No widzisz. Wtedy był już nieźle wyćpany, dragi przeżarły mu mózg. No, może nie cały, ale on nigdy nie grzeszył inteligencją.

- Czasem miał dobre pomysły. Jak wtedy, kiedy obrabowaliśmy wóz dostawczy jubilera w strojach pracowników kanalizacji. Może o tym opowiem, choć nie wydaje mi się to na tyle istotne. - westchnął Gibney przecierając spocone czoło przedramieniem.

- Opowiedz, proszę. Lubię takie historyjki. I tak będzie na nagraniu. - Dyrektor machnął ręką w stronę dyktafonu, po czym wrócił do swojego relaksu. Wiedział, że Raymond nic mu się zrobi. Oczywiście na dachu pobliskich wież strażniczych rozstawionych było czterech snajperów, gotowych na jedno tylko skinienie posłać Raymonda Gibneya do piachu.

- No dobrze. Chcieliśmy dorobić na boku, była to wiosna 1958 roku, tuż przed tym, jak Wuj umarł.

- Umarł? Ojejku. Ale z tego co pamiętam nie obyło się bez małej... pomocy, czyż nie, Gibney?

- To prawda. Spokojnie, zapiszę to później. Mogę wrócić do historii, sir?

- O kanalizacji? I jubilerze?

- Tak.

- Proszę bardzo.

- Byliśmy w kropce, Wuj przez ostatnie lata swojego panowania popadł w paranoję. Jeszcze po tym, co spotkało Meiera... Chyba się po tym nie podniósł. I zaczął szukać spiskowców. Nie byliśmy pewni czy nie ucieknie z pieniędzmi, dlatego opracowaliśmy plan żeby zachować nieco zaskórników. Z pomocą przekupionego pracownika wodociągów rozsadziliśmy rury w momencie kiedy ciężarówka była nad studzienką. Asfalt wystrzelił na wszystkie strony, ciężarówka skręciła i uderzyła w kamienicę. Wtedy weszliśmy my. I zgarnęliśmy łup.

- Pomysłowe. A więc to wy staliście za tym karambolem? Przez wasze wybryki mojego brata prawie wywalili z pracy za spóźnienie. Dzieki, Gibney.

- Do usług.

- Jakby ktoś chciał twoich usług... Nie sądzę, żebyś kiedykolwiek jeszcze był w stanie przeprowadzić taką akcję ale kto wie. A nie chciałeś pojechać do ciepłych krajów? Zacząć od nowa? CIA chciało dać ci robotę, zresztą dobrze się wam pracowało w Ameryce Centralnej i Południowej. Co, Gibney? Może Bliski Wschód? Afganistan? Egipt?

- To zabawne, ale miałem tam pojechać. Konkretnie do Abu Dhabi. Jako... niewolnik.

- Niewolnik? Nie jest to trochę staromodne - zaśmiał się Dyrektor i oparł się o podłokietnik by spojrzeć na Gibneya znad okularów przeciwsłonecznych - Wybacz Gibney, ale jakoś mi cię nie żal. Może gdybyś tam pojechał, to uniknęlibyśmy tylu śmierci na Wschodnim Wybrzeżu.

- Pewnie tak. Chcieli mnie wysłać tam jako niewolnika seksualnego. Dla jakiegoś tamtejszego bogacza. Ale udało mi się uciec. Nie bez... problemów. Długo nie mogłem się po tym pozbierać - westchnął cicho Raymond, odgonił od siebie wszystkie straszne wspomnienia sprzed niemal dwudziestu lat.

- Ci "porywacze"... ciekawe indywidua. Czekaj czekaj, to było... kiedy? - zamyślił się Dyrektor sprawdzając coś w swoim notatniku, postukał się czubkiem ołówka w dolną wargę.

- 1956 rok. Nie pamiętam kiedy. Byłem wtedy strasznie naćpany. I chciałem się zemścić na kilku osobach. I znaleźć kogoś mi bardzo bliskiego. Nie byłem w stanie myśleć o datach, przepraszam pana bardzo. - Uśmiechnął się gorzko Raymond, ale na Dyrektorze nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Prychnął tylko i wrócił do wertowania swoich notatek. W końcu znalazł to czego szukał.

- O, mam! Zostałeś wpisany jako jeden z głównych współudziałowców MPT w Meksyku, czyli... Mudanzas Para Todos. Pewnie kaleczę, więc przetłumaczę. Przeprowadzki dla wszystkich. Firma zarabiająca setki tysięcy, a zajmuje się jedynie przeprowadzkami. Ciężarówki jeżdżą w te i we wte... Ktoś mógłby pomyśleć, że to przykrywka dla transportu narkotyków.

- Skoro to wiecie, to czemu jej nie zamkniecie? Nie zrobicie obławy? Przecież my, Amerykanie, uwielbiamy wpieprzać się w sprawy innych państw, zostawiając za sobą śmierć i cierpienie. Prawda? - zachichotał Gibney, ale Dyrektorowi nie drgnęła powieka.

- To ty tam pojechałeś pierwszy, oficjalnie zatrudniłeś się w firmie, zrobiłeś niezły burdel i zapadłeś się pod ziemię. Niemal na rok. A potem, puf, pojawiasz się, wracasz do USA już jako udziałowiec. A za pieniądze z tego tytułu wykupiłeś kilka lat później inną firmę z Nowego Jorku. Transportową. Wszystko wyglądało idealnie, miałeś alibi, dokumenty, rachunki... z pozoru uczciwy obywatel. I niezwykle bogaty. I wpływowy, bo jednak znajomości z takimi jak Bonanno to nie byle co.

- Cóż, miałem szczęście. I swoje pięć minut na scenie.

- Jak widać. A jeśli chodzi o interwencję w sprawie tej firmy przeprowadzkowej, to mamy ciekawsze rzeczy do roboty. Zresztą, to sprawa dla lokalsów, którym pasują różne układy i profity. Ty też lubiłeś się układać z glinami. Albo łapówkami, albo groźbami. Kilku dobrych gliniarzy zniknęło w niewyjaśnionych okolicznościach. I wszyscy badali twoje ciemne sprawki.

- Cóż, nie powinni byli zbliżać się za bardzo. Ostrzegałem ich. Ale było kilku bohaterów, chcących uratować świat. Skończyli z kulką w głowie. I potem już nikt nie zgrywał bohatera.

- Co dało ci kilka spokojnych lat życia jak pączek w maśle, otoczony kryminalistami i masą pieniędzy. Wiesz, czasem chciałbym być na waszym miejscu, "tych złych". Tyle możliwości. Chyba na początku kupiłbym sobie nowy telewizor. I może... jakiś automat do gier, taki tylko dla mnie. Mój syn je kocha, wydaje całe swoje kieszonkowe w tych salonach gier. Upodobał sobie Ponga a...

- Przepraszam, co? Automaty? - zapytał Raymond mrużąc oczy od słońca, po czym wyciągnął rękę po stojący na stoliku obok kubek z wodą. Letnia ciecz spłynęła mu do gardła zapewniając nieco orzeźwienia, co podczas takiej pogody było na wagę złota.

- Ach, zapomniałem, że ostatnie lata przesiedziałeś pod kamieniem! Czy raczej w celi. Automaty to takie... znasz pinballa, nie? Już w twoich czasach był. Przecież pisałeś, jak na nim grałeś z Vernonsem...

- No tak, tak, pinballa to znam. A ten cały... Pong? To taki pinball, ale dla dwóch graczy? - Raymond zasymulował otwartymi dłońmi ruch paletek od ping-ponga poruszając nimi w górę i w dół, jednak na widok zdegustowanej miny Dyrektora przestał.

- Nie nie, Gibney. Te automaty mają ekrany. Jak od telewizora, kapujesz? Pod ekranem są takie pokrętła, one poruszają takie prostokąty na dwóch krańcach ekranu, to są te paletki, które tak pięknie pokazałeś z pomocą swoich brudnych, złodziejskich, komunistycznych łap. No a na środku masz siatkę. I piłkę. Czyli taki kwadrat, który rusza się po planszy i odbija się od paletek. Nadążasz?

- No... chyba... A nie łatwiej było by po prostu zagrać w ping-ponga na stole, zamiast płacić za widowisko na ekranie? Ile to kosztuje? - prychnął Raymond kręcąc głową ze zdegustowaniem.

- To serio nie jest takie złe, choć mówię mojemu małemu, że oczy mu wypłyną na wierzch jak będzie tak grał całymi godzinami. Ale zabawa nie jest najgorsza. Wystarczy wrzucić ćwiartkę i dzieje się magia - Dyrektor wzruszył ramionami i również sięgnął po szklankę z wodą.

- Może kiedyś spróbuję zagrać.

- Chciałbyś - zaśmiał się Dyrektor i rozpiął górny guzik swojej białej koszuli, luzując uprzednio czarny śledziowy krawat. Napił się wody i zastanowił się przez chwilę, a w końcu powiedział - A wiesz, Gibney, kim jest Ocelot Marvin?

- To żart, prawda? Przecież wie pan, że go spotkałem. I to nie raz. I za każdym razem chciał mnie zabić.

- Tak, nowoczesny łowca nagród. Bezwzględność i skuteczność wyniósł od swojego ojca, który uczył się fachu z kolei od swojego ojca w dziekiej Kalifornii. Prawie go mieliśmy, wiesz? Ocelota. Zdołał uciec kilka dni temu z aresztu w Nowym Meksyku, nie bez cudzej pomocy rzecz jasna. Nadal szukamy osoby odpowiedzialnej za tą całą chryję. Słyszałem, że nieźle go okaleczyłeś. Co to było? Strzelba?

- Mieliśmy pewne zaszłości... Miał na mnie zlecenie. Od ludzi, którym nie podobały się moje interesy i poczynania biznesowe na Wschodnim Wybrzeżu. Więc wysłali go, by mnie przekonał do przejścia na przedwczesną emeryturę. Kiedy odmówiłem, powiedział "Jeszcze się spotkamy, kolego". I miał rację. Spotkaliśmy się w sumie jeszcze dwa razy. Tamten trzeci był naszym ostatnim. Prawie odstrzeliłem mu ryj obrzynem. To było w moim klubie, Nocne Życie, prawdziwe miejsce z klasą... serwowaliśmy najlepsze drinki i tańczyły tam najpiękniejsze laski, jakie mógł pan sobie wyobrazić. Śrut rozwalił półkę z butelkami, szkło poleciało na wszystkie strony! Jedyne co dostrzegłem, to uciekający cień Ocelota Marvina trzymający się kurczowo za ryj. Było sporo krwi, sporo sprzątania. Ale, jak pan powiedział, wszystko da się załatwić pieniędzmi. Po kilku godzinach nie było żadnych śladów, ani w klubie, ani w policyjnych spisach. Zupełnie jakby nic się nigdy nie wydarzyło. Tak pisze się historię, sir. Kasa może ją usunąć, zmienić, albo napisać od nowa. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie posmarować. Gdybym chciał, mógłbym oskarżyć burmistrza Nowego Jorku o pedofilię, ba, wysłałbym nawet Timesowi zdjęcia i nazwiska jego "ofiar"! Co z tego, że fałszywe. Stałoby się to faktem, tak czy siak. A to, że tego nie zrobiłem, cóż... dostałem zapewnienie o bezpieczeństwie prowadzenia moich interesów. Byłbym aroganckim samolubem gdybym nie wspomniał tu o pomocy Don Bonanno i jego politycznych kontaktach.

- Tak, czyli teraz wsypujesz swojego wspólnika? Nie boisz się, że się zemści?

- On? Daj spokój, sir. Każdy myśli, że jestem martwy. Zresztą... To już zamknięty rozdział. Spisujemy tylko moją historię, która, jak pan powiedział, trafi do szafy pancernej z setkami innych, smutnych życiowych historii.

- Trafi tam, nie martw się. Ale jeśli pozwoli nam zdobyć kilka haków na twoich dawnych wspólników, to będzie warta nieco więcej niż stos makulatury. Nie tego chce twoje ego? Być docenionym? Że ktoś zadaje sobie trud czytając twoje wypociny?

Raymond zamilkł. Dyrektor miał rację.

- Dobra - westchnął Dyrektor i przeglądnął kilka ostatnich stronic. - Co teraz? Meksyk?

- Wszystko ku temu zmierza. Najpierw Meksyk, a potem Ameryka Południowa. Ale wcześniej miałem kilka spraw do załatwienia na miejscu, w Nowym Jorku.

- Tak? Co takiego?

- Lokalne sprawy komunistów. I czarną konkurencję Wuja z Filadelfii.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro