Robactwo, 29 maja 1952 roku

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Minęły ponad dwa miesiące. Dwa miesiące bez kontaktu z komunistami, Wujem, Claudią Carick czy Brianem Vernonsem... Ten ostatni jakby zapadł się pod ziemię odkąd wyruszył na dywersję do sąsiedniego stanu. Raymond był pewien, że jego przyjaciel by się odezwał, w ten czy inny sposób. Dałby jakiś znak. Ale najbardziej bolało go milczenie Claudii. Po wspaniałej wspólnej nocy, w tamtym sklepiku z maszynami do pisania, czuł, że coś się zmieniło w jego życiu. Od tamtej pory wstawał do pracy z energią, był szczęśliwszy. Znalazł jakiś sens, poza utrzymywaniem swojej rodziny. Znalazł miłość. Może brzmiało to śmiesznie, ale zakręciła mu w głowie. A to co mu powiedziała, tamtej nocy, o swojej historii... Odnalazł bratnią duszę. 

Niestety ani ona, ani nikt inny się do niego nie odezwał. Cisza. Kiedy przechodził obok hali sportowej, widział tylko kilka figurek ludzi w oddali palących papierosy, które pośpiesznie gasły, kiedy się zbliżał. Nim był w stanie powiedzieć choć słowo, sylwetki znikały w hali, do której Raymond nie miał dostępu przez zamkniętą na łańcuch bramę. Po kilku bezskutecznych próbach dał za wygraną. Tylko czasami chodził pod sklep z maszynami z nikłą nadzieją, że dojrzy skrawek żakietu lub kosmyk rudych włosów. Ale z tego też nic nie wyszło. Pieniądze kończyły się w zatrważającym tępie, a źródełko od komunistów gwałtownie wyschło. Raymond musiał zacisnąć pasa i znów skupić się na swojej pracy na poczcie. Już nawet nie zwracał uwagi kto do niego mówi, po prostu słuchał bez emocji tego, co te pacynki mają do powiedzenia, następnie wykonywał ich polecenia i modlił się, żeby nie spytali go o to jak minął mu dzień. Po chwili roześmiał się w duchu. Nikogo i tak nie obchodziło jak Raymond Gibney spędził dzień. Ludzie mieli go gdzieś, był tylko cieniem. Do tego stopnia, że kiedy mył ręce w toalecie do kabiny wtarabaniła się podniecona parka złożona z urzędników z wyższych pięter. Raymond spokojnie dokończył suszyć ręce w momencie, gdy kobieta doszła. 

Teraz sortował listę mieszkańców podłóg nowego planu, który przedłożył mu Wesoły Roger Johnson. Siedział nad tym już od godziny, bezskutecznie próbując przypisać swoją sąsiadkę, panią Palmer, do rubryki. Problem stwarzało to, że pani Palmer od pięciu lat żyła na rencie, której wysokość znacznie odstawała od płaconych w terminie kwot czynszu. Krótko mówiąc, teoretycznie nie powinna być w stanie zapłacić za mieszkanie, a jednak robiła to na czas. Dlatego też Raymond ślęczał nad jej przypadkiem najdłużej. Rozmyślał właśnie napisanie pisma do tych na górze, żeby zbadali całą sprawę i zdjęli z jego barków ciężar wpisania tej baby do rubryki, kiedy zadzwonił telefon. Raymond westchnął i rzucił ołówek na stos papierów z adresami i wskazówkami, kogo i według jakiego klucza posegregować. Kiedy już miał się poddać i wypić ostatni łyk herbaty z termosu, ktoś zapukał w jego okienko. Raymond popatrzył zamglonymi oczami na ciemną sylwetkę i zanim całkowicie się przed nim zmaterializowała, wypalił:

- Stanowisko drugie nadaje, stanowisko trzecie wydaje listy, paczki u czwórki.

- Nie po to tu jestem, panie Gibney. Chciałem się tylko przywitać. Obowiązki wzywają.

Raymond zdrętwiał. Termos, który był w połowie drogi do jego ust, zamarł w powietrzu. Zmęczenie i apatia uleciały z niego jak powietrze z pękniętej opony. Spojrzał spomiędzy metalowej kratki na mężczyznę w okularach i czarnym płaszczu. Pod pachą ściskał aktówkę, taką samą, jaką miał w dniu urodzin Raymonda.

- Widzę, że mam pańską uwagę. To dobrze. Muszę coś panu powiedzieć. Czy raczej spytać... Co się stało z tamtą dziewczyną? - zapytał Jerrings i zdjął okulary by je przetrzeć rękawem. Jakby to coś miało pomóc w przedarciu się przez wielotygodniowe warstwy brudu na szkłach. Raymond wiedział, że to nic nie da, a okulary pozostaną brudne chyba aż do śmierci tego antypatycznego mężczyzny.

- Dziewczyną? Tą z festynu, tak? - wydukał Raymond i powoli odłożył pióro na biurko. Równocześnie starał się zrobić to pod takim kątem, by jego rozmówca nie dostrzegł drżenia mięśni dłoni, które latały jak galareta. 

- Tak, właśnie tamtą. Proszę sobie wyobrazić, że nie możemy jej znaleźć pod adresem który podała podczas rekrutacji do pracy. Nie istnieje. Mówiła panu może, jak się naprawdę nazywa? Halo, panie Gibney?

- Słucham? O, przepraszam... Nie, nie, odwiozłem ją tylko na przystanek autobusowy, nic nie mówiła przez całą drogę. Nic o niej nie wiem. - Raymond postukał palcami w blat biurka, starając się dyskretnie dać do zrozumienia, że ma sporo pracy, a rozmowa z Samuelem Jerringsem nie jest mu w żadnym razie na rękę. Oficjel z komisji McCarty'ego nie zwrócił na ten gest najmniejszej uwagi, podrapał się pod pachą i zmierzył Raymonda zimnym wzrokiem.

- Co się dzieje z naszym krajem, panie Gibney? Czarnuchy, komuchy, koreańce... Gdzie jest nasza dawna potęga? Nasz duch? Duch Ameryki?

- Słucham? - spytał Raymond zdziwiony i zamrugał. Dopiero co rozmawiali o zgwałconej kobiecie, a teraz konwersacja przybrała dla Raymonda nieciekawe obrót. Musiał się jakoś wykaraskać - No... Eee... Nasz duch, nasz duch... gdzieś się zawieruszył.

- Tak pan myśli, Gibney? Możliwe. Wszyscy błądzimy. W księdze kapłańskiej figuruje fragment o robakach. "Wszelkie małe zwierzęta, które pełzają po ziemi, są obrzydliwością - nie wolno ich jeść! Cokolwiek pełza na brzuchu, cokolwiek chodzi na czterech nogach i cokolwiek ma wiele nóg spośród małych zwierząt pełzających po ziemi, nie będzie przez was jedzone, bo to jest obrzydliwość". A my, jako Ameryka? Zniżamy się to tych robaków i nawet toczymy z nimi wojny! Heh, zabawne. - Pokręcił głową Jerrings i spojrzał na zegarek. Zrobił wielkie oczy, tak jakby spędził przed biurkiem Raymonda kilka upojnych godzin, podczas gdy faktycznie minęło ledwie kilka minut. Skinął głową Raymondowi i ruszył w stronę schodów. Gibney stał skołowany, w głowie rozbrzmiewały mu słowa tego człowieka o robakach i wojnach, oczy zaszły mu mgłą. Czy on był takim robakiem? Chyba każdy nim jest dla tych, którzy stoją wyżej od robaka. Taki człowiek postawiony wyżej sądzi, że robak jest tylko brzydki i potulny, nie zrobi nic bez jego zgody, a na dźwięk kroków człowieka skryje się ze strachu, bo doskonale zna smak ludzkiego klapka na swojej populacji. Raymond wypił łyk herbaty i wrócił do swoich spraw, czyli nieszczęsnej pani Palmer. Nie minęło wiele czasu, jak Samuel Jerrings wystrzelił jak pocisk z budynku poczty i wskoczył do samochodu z gracją, której Raymond by się po nim nie spodziewał. Auto ruszyło z piskiem opon w momencie, kiedy Raymond usłyszał dzwonek telefonu na biurku. Podniósł słuchawkę i wpatrywał się jeszcze w zamknięte drzwi, które przed chwilą omal nie wypadły z zawiasów pod presją agenta z komisji McCarty'ego. 

- Halo? - zapytał Raymond próbując zakręcić drugą ręką termos.

- Gibney? Raymond Gibney? Przyjdź do mnie na górę. Mam dla ciebie bojowe zadanie. Z nikim nie rozmawiaj, idź prosto do mnie. Rozumiesz? 

Był to głos Wesołego Rogera. A to zwiastowało kłopoty. Raymond przez większość swojej kariery trzymał się na uboczu, unikał każdego współpracownika, drażnili go jak nikt inny, te ich przechwałki i podrywy... Raymond wpadał w stres kiedy ktoś zaczynał się nim interesować. A szczególnie gdy prosił go o pomoc w ciemnych sprawkach.

- Rozumiem - westchnął Raymond i wgramolił się po schodach do pokoju swojego przełożonego. Powitały go niezmiennie certyfikaty oraz regały pełne książek. Za biurkiem siedział Roger Johnson i stukał palcami w blat, w ustach trzymał papierosa, nowootwarta paczka spoczywała obok pełnej popielniczki. Zapach był znajomy, ale nie były to typowe papierosy, które Raymond smakował z Adamem za dzieciaka, było to coś innego... 

- Siadaj, Gilly... a nie, ty jesteś Gibney, tak? Mniejsza z tym. Siadaj.

Raymond usiadł i wciągnął dym unoszący się znad popielniczki. Skądś znał ten zapach. Jednak nie mógł sobie przypomnieć skąd. Roger Johnson błysnął swoimi wybielonymi zębami i wskazał oskarżycielsko na chłopaka, który siedział przed nim. Pokiwał przy tym głową w taki sposób, jakby spełniły się jego przypuszczenia.

- Raymond! Raymond Gibney... Jak tam?

- Przepraszam? D... Dobrze. O co chodzi - zaczął Raymond ale gwałtowne machnięcie Johnsona zmusiło go zamknięcia jadaczki. 

- Csiii! Źle ci się wiedzie, prawda? Chora matka, siostrzyczka, zadłużony przyjaciel, któremu odpalasz pieniądze, nie pytaj skąd wiem, ale naprawiał mi auto i przy okazji chlapnął conieco. Więc, twoja sytuacja wygląda... chujowo, Raymondzie. Naprawdę chujowo. Jednak, mimo to - Roger zgniótł niedopałek w szklanej popielniczce i zaplótł palce zdobne w złote pierścienie, niewątpliwie prezent od jego ojca - Mimo to nadal jesteś w naszych szeregach, poczty. Jak twój ojciec, zanim kopnął w kalendarz. Oddani swojej pracy aż do końca! Ale ty jeszcze pożyjesz, nie? Pewnie że tak! Rodzina jest dla ciebie wszystkim, nie? Dlatego, teraz posłuchasz mnie bardzo uważnie.

- T... Tak? - Raymond przełknął nagromadzoną w ustach ślinę i poczuł, że noga zaczyna mu podskakiwać w niekontrolowanym odruchu. - O... o co chodzi?

- Masz ambicje. Pracujesz bez wytchnienia! Jednak na drodze do awansu stoję ci ja i moja aprobata. A żeby ją zyskać, nie będziesz musiał się natrudzić ponadto, co robiłeś do tej pory. Jeśli chcesz zarobić, a przy okazji zostać tutaj kimś więcej, zrobisz dla mnie przysługę. 

- Ach tak? Chodzi o dostawę? - zaśmiał się nerwowo Raymond i otarł wyimaginowaną łzę - Wie pan, nie żeby coś... Ale jesteśmy na poczcie! Może, może pan nadać tutaj paczkę.

Teraz Raymond nie mógł już się powstrzymać, ślina leciała mu spomiędzy palców, które bezskutecznie próbowały zatamować usta przed prychaniem ze śmiechu. Jego rozmówca spokojnie wstał od biurka i obszedł je z lewej strony, następnie schwycił Raymonda za uniform i rzucił nim o regał. Kilka książek zadrżało, jedno grube tomiszcze o podatkach grzmotnęło nawet Raymonda w czubek głowy. Listonosz zamrugał i jęknął, odruchowo schował głowę między nogi i odczekał kilka sekund w pozycji embrionalnej, jednak gdy cios nie nadszedł rozluźnił się i wstał. Wesoły Roger zaśmiał się krótko i strzepnął nieistniejący pyłek z krawata Gibneya, następnie wycedził:

- Gdyby to była zwykła paczka, głąbie, to bym cię nie wzywał. Ale mam dobre serce, nawet dla takich śmieszków jak ty, Gibney. Zdenerwowałeś mnie, naprawdę. Składam ci propozycję, nawet chciałem dorzucić bonus, ale ty chyba nie traktujesz mnie poważnie. A czy ty masz pojęcie, z kim się spotykam? Kto przychodzi tu, do mnie, z prośbami i umowami? McCartyści, rozumiesz z kim teraz gadasz, robaku?

Już kolejna analogia z insektami w roli głównej jednego dnia. To nie mogło się dobrze skończyć. 

- Ja... przepraszam. To już się nie powtórzy. Jestem do pana dyspozycji, panie Johnson - powiedział Raymond ostrożnie siadając na krześle. Wesołego Rogera to chyba zadowoliło, bo zapalił drugiego papierosa, dał nawet jednego Gibney'owi. 

- Taką postawę lubię. Wybacz ten wybuch, chciałem sprawdzić z jakiej gliny jesteś ulepiony. Powinieneś dać sobie radę. Masz - Johnson wyciągnął z szuflady pakunek i położył go na stole - to paczka, która ma trafić pod wskazany adres. Dla pani Mayflower. Rozumiesz?

- Tak. Zrozumiałem. Co dostanę w zamian? Oczywiście, to wszystko zostanie między nami... - Raymond zachęcony spokojem Rogera spróbował wybadać grunt i potencjalne plony z tego pola, jakim miała być ich współpraca.

- Naturalnie, że wszystko zostanie między nami. Dopilnuję tego. Ty też się pilnuj. A co do zapłaty... to ta paczka jest bardzo ważna. Za nią dostaniesz... nowe mieszkanie. I informacje. I nawet trochę pieniędzy, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem.

- Zaraz... mieszkanie i infor... Ale o czym, gdzie? - Raymondowi kołowały się w głowie pytania, spodziewał się tylko gotówki... 

- Mieszkanie po tamtym komuchu z waszej kamienicy, tym pisarzu, jak mu było? Callay? No, to mam znajomości, potężniejsze niż twój móżdżek jest w stanie ogarnąć. Załatwię ci przeniesienie, spokojnie. A informacja... to będzie niespodzianka. Ale zapewniam, że chciałbyś ją poznać. 

- A skąd będzie pan wiedzieć, że przesyłka została dostarczona? 

- Dostaniesz kwit, czerwony, z datą i podpisem. Tak się umówiłem. Potem przyjedź do mnie do domu wieczorem, bo za raz mam partię tenisa. Dasz mi kwit, a ja przekażę ci dokumenty. Wszystko jasne?

- Tak. Jak słońce, które nie zachodzi - zaśmiał się cicho Raymond i wstał.

- Co?

- No, nawiązanie do imperium brytyjskiego, wie pan, jak poczta, która jest wszędzie, na całym świecie...

- Przestań pierdolić i spadaj, idioto. Kup sobie bilet na autobus i daj mi spokój. Będziesz musiał przejść jeszcze ze dwa kilometry, ale co to dla ciebie, listonosza... Od tego was mamy. No już, zmykaj! - warknął Roger Johnson i zmierzwił swoje gładkie, brązowe włosy, które nawiasem mówiąc miały kolor biurka przy którym siedział. 

Raymond już nic nie powiedział, wyszedł z gabinetu i za radą przełożonego kupił bilety. Paczka nie była duża, jednak ciążyła w skórzanej torbie, którą Raymond przewiesił przez ramię kiedy wsiadał do autobusu. Co w niej mogło być? Wkrótce miał się przekonać. W jednej chwili gdy jego plecy spotkały się z miękkim siedzeniem zapadł w drzemkę. Torbę położył między nogami w taki sposób, by najmniejsza próba kradzieży go zaalarmowała i zbudziła z płytkiego snu. Po prawdzie nie planował odejść do krainy Morfeusza, jednak stres, jakiego doświadczył w gabinecie przełożonego rozłożył go mentalnie na łopatki tak bardzo, że nim się obejrzał a już cicho pochrapywał pod oknem nitowanego autobusu pomalowanego błękitnym lakierem. Przyśnił mu się dzień sprzed paru miesięcy, kiedy razem z Brianem grał w domino. Początkowo szło mu dramatycznie, jednak lekcje, które przy okazji każdej następnej rozgrywki otrzymywał utrwalały Raymondowi w głowie zasady tej gry. Czas mijał im przyjemnie, popijali lemoniadę a Brian wystawił twarz do słońca, które nieśmiało wyszło zza chmury. Zmrużył przy tym swoje przenikliwe i wszystkowidzące oczy. Raymond w tym czasie przeglądał notatki i obliczenia, które dostał od Wuja. Musiał upewnić się, że każdy z robotników wpłaca tyle, ile trzeba. To był jego jedyny obowiązek - dbanie o księgi i notatki. Dostał kredyt zaufania i postanowił dobrze go wykorzystać, miał przecież rodzinę na utrzymaniu, a dodatkowy grosz nigdy nie śmierdzi, tym bardziej za kilka nieskomplikowanych dla niego obliczeń. Zjeżdżał końcówką ołówka wzdłuż kolumny nazwisk i adresów, aż zatrzymał się na ostatnim. Po raz pierwszy zaszła nieprawidłowość, serce podskoczyło mu z wrażenia. 

- Brian.

- Co? - mruknął leniwie mężczyzna poprawiając swoje zielone szelki. Koszula w szkocką kratę nosiła pod pachami znamiona potu, podobnie jak biały podkoszulek Raymonda. Ten starał się nie pokazywać w okolicy w swoim uniformie, lekko kręcone blond włosy chował pod czapką bejsbolówką w obawie o rozpoznanie na ulicy. Z krótką brodą nie był w stanie niestety nic zrobić. Choć w sumie, kto mógł go rozpoznać poza jego matką, siostrą lub Adamem? Nikogo nie interesował. I to mu odpowiadało, jednak mimo wszystko przyjmował te symboliczne środki ostrożności do serca i starał się do nich stosować. 

- Jeden człowiek nie zapłacił.

- Kto - Głos Briana nie zdradzał żadnych emocji, może tylko zmęczenie gorącym powietrzem. Powachlował się gazetą sprzed kilku dni, dokładniej działem sportowym, który interesował go chyba tylko ze względu na zdjęcie jakiejś panienki.

- John McCormack. Za ochronę i za jedzenie. Ani centa.

- Widziałem go tu wczoraj. A to śmieć, jak Wuja kocham... Cholera, a było tak spokojnie. No nic. Pójdziesz do niego.

- Sam? - Wystraszył się Raymond. Dużo pewniej czuł by się w towarzystwie kumpla. Pomimo chodzenia o kulach ten potrafił o siebie zadbać nie gorzej niż zdrowy żołnierz. 

- Weź sobie kogoś do pomocy, jeśli chcesz. Ale jak masz się czegoś w życiu nauczyć, to zrobisz to sam. Pamiętam swoje pierwsze nachodzenie dłużników. Początkowo grzecznie prosiłem. Potem narzekałem. Ostatecznie błagałem. A oni? Nigdy ani centa nie dali tylko skwapliwie kiwali głowami na moje prośby i apele, by za zamkniętymi drzwiami śmiać się z mojej naiwności. Musisz być twardy. Ale jak naprawdę chcesz towarzystwa... to pojadę z tobą. Zostanę w wozie i będę cię obserwować, pasuje? Listonoszu?

- Jasne, potem postawię ci piwo. Jeśli wrócimy stamtąd żywi - zaśmiał się Raymond i spojrzał na zegarek, porównał godzinę z tabelką zawierającą przedziały zmian w wybranych fabrykach, zakładach i wytwórniach. Wynikało z nich, że ten cały McCormak skończył już pracę i najpewniej grzeje się w domu przy piwie. To był dobry moment by złożyć mu wizytę. Wsiedli razem do cadillaca sześćdziesiątki dwójki, Brian rozłożył się ze swoimi kulami na kanapie z tyłu, podczas gdy Raymond siadł za kierownicą. Wiedział, że Brian pomimo maski mentora tak naprawdę uwielbia być na akcjach i to była jedna z jego ulubionych rozrywek podczas nudnych dni w których nic się nie działo. Zdegradowany przez Wuja nie miał za wiele do roboty, snuł się tu i tam szukając jakiegoś miejsca. 

- Ruszaj, nie mamy całego dnia.

- Ty na pewno masz. Przecież nie masz... rodziny ani nic takiego. Nie musisz wracać do domu o normalnych porach - mruknął Raymond, jednak Brian dosłyszałam jego głos i trzepnął go swoim beretem w potylicę. 

- Jak cię lubię, Gibney, nigdy tak do mnie więcej nie mów, słyszysz? Ostatnia osoba, która powiedziała w taki sposób o mojej wspólnocie skończyła jako sopel. Zamknąłem skurwiela w chłodziarce i czekałem, aż stwardnieje. Naczekałem się, oj naczekałem. Ale ja miałem więcej czasu niż tamten drań. Więc proszę cię, Ray... Nie mów tak do mnie. 

- J... Jasne, wybacz. Trochę się zapomniałem... - zająknął się Gibney. Naprawdę czuł, że jego słowa były nie na miejscu i szczerze ich w tamtej chwili żałował, zresztą przepraszał tak jeszcze tydzień, nim Brian puścił ten incydent w niepamięć.

- Ta wspólnota jest moją jedyną rodziną, odkąd straciłem wszystkich na których mi zależało... rodzina... W Nowym Jorku... nieważne! Nie mam może już ani kuzyna ani swojej miłości, ale mam tych ludzi, rozumiesz? Oni są teraz moją rodziną. A ty jesteś mi teraz jak brat. Słyszysz? Dla Wuja i dla was zrobiłbym wszystko. A ty?

- Dojeżdżamy. Mam go tylko nastraszyć? Tego McCormaka? - Raymond korzystając z tego, że wjechali na wyznaczone osiedle zmienił temat i odetchnął z ulgą. Nie był jeszcze gotowy odpowiedzieć na pytanie Briana. Nie w tamtym momencie.

- Dopilnuj, żeby oddał kasę. Jak to zrobisz, twoja wola. W bagażniku jest kij baseballowy i kominiarka. Mogą się przydać. Ja tutaj wszystkiego dopilnuję i będzie cacy - zaśmiał się Brian i wydobył spod siedzenia butelkę ciepłego już piwa.

- Dopilnujesz, czyli zalejesz się w trupa, tak? Też mi pomoc... - warknął Raymond pociągając za klamkę.

- Hej, to ty o to prosiłeś. Ale chętnie zobaczę, jak sobie poradzisz. Dawaj, wierzę w ciebie. Wuj w ciebie wierzy, Ray. Nie zawiedzie go. Ostatnia osoba, która go zawiodła...

- Tak wiem, skończyła jako dywan w waszej rezydencji w Nowym Jorku, mówił to ze sto razy. On lubi się przechwalać, nie? 

- Lubi, bo taką ma pozycję. Więc pamiętaj, współpraca popłaca. A jej brak najczęściej szkodzi. Powtórz to jemu - Brian machnął niedbale ręką w stronę walącej się kamienicy z szarej cegły - temu dłużnikowi. Z nami się nie pogrywa. No, idź już.

Gibney miał nogi jak z ołowiu, ale przemógł się i wysiadł. Założył na twarz kominiarkę i chwycił do ręki kij. Wydawał się ciężki jak tysiąc funtów, ciągnął Raymonda w dół jak betonowe buty ciągną topielca. Wolno podszedł do drzwi z numerem 18 i zastukał. Usłyszał szybkie kroki, a po chwili coś mignęło w wizjerze. Czyjeś oko.

- Kim pan jest? - rozległ się drżący kobiecy głos. Może była to żona Johna McCormaka. Raymond szybko zdjął kominiarkę i wcisnął ją do kieszeni, następnie stanął w polu zasięgu soczewki i uśmiechnął się.

- Nazywam się Adam, jestem znajomym Johna! Z pracy! Pamięta mnie pani? Na pewno się wcześniej spotkaliśmy!

- Możliwe, panie Adamie... Nie pamiętam dokładnie... wejdzie pani? Męża jeszcze nie ma, ale na pewno się ucieszy, właśnie wstawiłam kawę...

Kobieta gadała jak najęta podczas otwierania całej masy rygli i łańcuchów, jednak bez najmniejszych oporów wpuściła Gibneya do wnętrza, więc najpewniej nie wiedziała o długach swojego męża. Jeszcze. Kobieta, która stanęła przed Raymondem była niebrzydka, miała bladą cerę a siwiejące włosy upięte były w kok. Nosiła prostą sukienkę w kolorze zgniłej pomarańczy, co nie wyglądało zbytnio pociągająco. Możliwe że był to sposób na odstraszenie nahalnych adoratorów, choć w takim wieku najpewniej nie miała ich wielu. Raymond z uśmiechem przestąpił próg skromnie umeblowanego mieszkanka i poczekał, aż kobieta zamknie za nim drzwi.

- Więc, pani męża nie ma, tak? Mam do niego ważną sprawę. Niecierpiącą zwłoki.

- Ach tak? Niedługo wróci, jestem pewna. A ten kij... to po co? - spytała kobieta wskazując na broń ściskaną przez Raymonda.

- Trenuję dzieci w małej lidze, na pewno pani słyszała, ostatnio zdobyliśmy puchar hrabstwa... - zaśmiał się nerwowo Raymond, zanim zrozumiał, że wpadł. Meredith Hills nie posiadało żadnej ligi bejsbolowej, ani tym bardziej nie zdobyli żadnego pucharu. Na szczęście kobieta nie była zbyt bystra, bo tylko pokiwała głową ze zrozumieniem. Mruknęła pod nosem "Męski sport, panie Adamie" i pokierowała go do brudnej kuchni, gdzie parzyła się już kawa w dzbanku. Raymond grzecznie podziękował i czekał na powrót pana domu. W końcu ciekawość zwyciężyła u gospodyni i nachyliła się konspiracyjnie do swojego gościa.

- A jaki ma pan interes do mojego męża? Coś z pracy?

- E, nie. Chodzi o naszą małą ligę... pani mąż pożyczył z naszego funduszu dziesięć dolarów i niestety ich nie oddał w wyznaczonym czasie. - Raymond postanowił ciągnąć szopkę dopóki jego ofiara nic nie podejrzewała, może nawet skończy się jedynie na pokojowej rozmowie. Listonosz naprawdę nie chciał przejść do rękoczynów, lecz czuł, że będzie zmuszony coś zrobić, żeby nie podkopać swojej pozycji w organizacji Wuja Gotfryda. Po chwili rozległ się dźwięk przekręcanego klucza w zamku i do kuchni wytoczył się pijany jak bela John McCormack. Łypnął zamglonymi wzrokiem na pokój i zesztywniał, zobaczył Raymonda, który zdążył założyć kominiarkę, z kijem opartym o nogę stołu. 

- Ten pan chciał z tobą porozmawiać, misiu. Podobno wziąłeś jakieś pieniądze od drużyny bejsbolowej. Prawda to, misiu? - spytała kobieta skupiona na nalewaniu kawy. Tymczasem Raymond wstał i podniósł bezgłośnie swoje narzędzie. Zmierzył Johna zimnym wzrokiem. Tamten zatrząsł się w pijackim szale i ruszył na wyższe piętro, do innego mieszkania krzycząc:

- Zapomniałem czegoś z auta, kochanie! Zaraz będę! Raymond stał chwilę oszołomiony, ale po chwili pognał za Johnem przeskakując po dwa stopnie. Musiał go dopaść, nim ten dopadnie jakiegoś konstabla na ulicy. Dojrzał skrawek robotniczego fartucha, który znikał w drzwiach prowadzących na balkon. Raymond dotarł tam w chwili, gdy uciekinier zbiegł po schodach pożarowych i szedł pośpiesznie alejką w stronę małego placyku otoczonego kamienicami, zupełnie jak dom Gibney'ów. Raymond krzyknął w jego stronę, jednak tamten pokazał w odpowiedzi środkowy palec i zniknął Listonoszowi z oczu. Raymond począł schodzić po śliskich szczeblach drabinki, która kończyła się dwa metry nad ziemię. Skoczył na upięte kolana, jednak mimo tej techniki poczuł ból w rzepkach. Jęcząc dotarł do ujścia alejki i na tle wiszącego na sznurkach prześcieradła ujrzał jakiś kształt. Niewiele myśląc rzucił się w jego stronę z kijem wyprostowanym jak lanca. Trafił w coś miękkiego, a sądząc po gwałtownej utracie powietrza z płuc przez Johna mógł to być brzuch. Zakotłowali się i zaplątali w prześcieradle, szamotaniny trwała ledwie kilka sekund, jednak zarówno pijany umysł Johna jak i dudniący od adrenaliny mózg Raymonda przeżywali tą walkę po trzykroć razy dłużej.

Ostatecznie Raymond wyplątał się z materiału i kilkukrotnie uderzył kijem w skłębioną masę przed sobą. Dobiegły go tylko pijackim wrzaski i dźwięki wymiotów.

- Gdzie nasze pieniądze, co? McCormack, ha? Gdzie one są? Powiesz mi czy mam to z ciebie wytłuc? Nie myśl, że tego nie zrobię! Jednego już tak zatłukłem! Więc? - ryczał Raymond waląc pałką na oślep. Przerwał swój szał na dźwięki chlipania dobiegające spod płachty.

- Są... są w obudowie obrazu. Z tyłu... 

- Lepiej żeby tak było, bo będę musiał tu wrócić i poprawić swoje dzieło, rozumiesz? A nie lubię wracać dwa razy do tej samej rzeki. Na pewno nie kłamiesz, John? Pamiętaj, to dla twojego dobra. 

- Nie, nie... są tam. Naprawdę. Ja... już nie będę...

- Teraz posłuchasz jak się od teraz sprawy mają. - Raymond przyklęknął i zdjął z głowy McCormacka prześcieradło. Ujrzał na jego twarzy wypisany ból i autentyczny strach przed postacią w kominiarce która się nad nim pochylała. O to chodziło Raymondowi, John nigdy nie mógł zapomnieć tego uczucia. - Zabiorę pieniądze i już nigdy się nie zobaczymy, jasne? Ja ciebie ani ty mnie. Nie wrócisz do naszej społeczności, bo skończysz jako pokarm dla rybek. Rozumiesz do tego momentu, czy mam mówić wolniej?! - ryknął Raymond. Tamten pokiwał skwapliwie głową, dolna warga drżała temu pijaczynie jakby miał się zaraz rozpłakać. 

- To dobrze. Wstawaj. Twoja żona nie jest zbyt obdarowana inteligencją, co niestety widać. Ale w naszym przypadku to dobrze. Powiesz, że potrącił cię samochód. A rachunki między klubem bejsbolowym a tobą zostały wyrównane. Oczywiście domyślasz się, co będzie jeśli komuś wygadasz gdzie sobie żyjemy, prawda? Niezapowiedziana wizyta i dwie kulki w potylicę, bam bam! Dla ciebie i twojej starej. Teraz doprowadź się do porządku i nigdy nie pokazuj się nam na oczy.

Raymond nie pamiętał dokładnie co wydarzyło się później. Chyba wziął pieniądze, a przy okazji zwymiotował do bocznej alejki. Właśnie sprał człowieka za nędzne dziesięć dolców, a jego przyjaciel stawiał mu za to piwo. Ale musiał przyznać, że nigdy nie podejrzewał siebie za taki talent aktorski, a wymyślone groźby oraz ich skutek były tego dowodem. John McCormack wyniósł się z miasta razem ze swoją żoną tydzień później i już nigdy nie wszedł Raymondowi w drogę. Mimo wszystko w tamtej szczególnej chwili listonosz żałował, że wplątał się w tą kabałę z komunistami. Ale było już za późno. Człowiek zawsze chce się wycofać, gdy jest już za późno, a w przestępcach dostrzega przyjaciół oraz miłość... W momencie gdy wyśniona wersja Raymonda zaczynała nienawidzić samej siebie, prawdziwy Raymond Gibney obudził się na ostatnim przystanku autobusowym ich miejskiej linii. Wziął torbę i wysiadł na żwirową drogę. Chłodny, letni wiatr kąsał go w odsłonięte części ciała, było cicho. Jedynie tu czy ówdzie strzelił czyjś gaźnik albo jakiś pies szczeknął na niesforne kury, ale pozatym? Błoga cisza. A im dalej w kierunku ostatniego domu zapuszczał się Raymond, tym było ciszej. Rzadko tutaj zaglądał, nawet z pocztą. To miejsce było chyba ostatnią ostoją samotników chcących uciec od świata. Ze swoją małą hodowlą świnek czy wybiegiem dla kucyków żyli z dala od miejskiego zgiełku i globalnych problemów. Tak to przynajmniej wyglądało na pozór. 

Co drugi dom stał pusty, strasząc wybitymi lub przeciwnie, zabitymi deskami oknami. W końcu Raymond spostrzegł cel swojej odysei. Jednorodzinny biały dom z trawnikiem i masztem z dumnie powiewającą flagą Ameryki. Okna były przypruszone kurzem i pyłem z drogi, dodatkowo ciężkie firany odcinały wnętrze od naturalnego światła. Raymond rozejrzał się po drodze. Ani żywej duszy. Czyżby Johnson dał mu fałszywy adres i tak naprawdę nikogo tam nie ma? Może to tylko podpucha? Raymond spojrzał na swoją paczkę i na adres wybity na skrzynce na listy, która bardziej przypominała zgniecioną puszkę po zupie, którą ktoś nadział na drewniany kołek. Litery były zatartej jednak z pomocą dedukcji Raymond doszedł do wniosku, że wszystko się zgadza. Wziął głęboki oddech i przeszedł przez furtkę. Od razu jego uszu dobiegło wściekłe ujadanie ogromnego psa, który wypadł ze swojej budy i już miał dopaść młodzieńca, na szczęście łańcuch na to nie pozwolił. Pies wywinął kozła do tyłu, a następnie zbliżył się do Raymonda na tyle, na ile zezwalał mu napięty do granic możliwości łańcuch. Gibney nie był pewien, jaka to rasa, ale na pewno nie przyjacielska wobec obcych. Ślina kapała z kącików ust zwierza, z gardła dochodziły warknięcia i groźne mruknięcia, ostre jak żyletki pazury orały ziemię zostawiając w niej długie bruzdy. 

Raymondowi serce podskoczyło do gardła, cofając się upadł na plecy wybijając chmurę kurzu, który osadził mu się na ubraniu i włosach. W duchu dziękował za to, że pies był przypięty, bo gdyby nie to, pewnie już skończyłby jako dzisiejszy obiad tego kundla. Kiedy wstawał, otworzyły się frontowe drzwi i jakaś postać krzyknęła:

- Amber, cisza! Spokój! A pan? Czego pan chce? To teren prywatny! - Stary człowiek kiwał się w przód i w tył drapiąc się po pośladkach. Brudna od potu i resztek jedzenia koszula kontrastowała ze spodniami od garnituru oraz nad wyraz zadbanymi wąsami, teraz już siwymi z racji na swój wiek. 

- Ja? Mam... przesyłkę. Dla pani Mayflower. 

- Mojej córki? Co to takiego, młody? Zresztą... Dobra, właź do domu, moja mała musi się wysrać. Wtedy pogadamy - warknął staruch i ruszył do psa szczękając kółkiem z kluczami, którego użył do zdjęcia obroży swojego pupila. Następnie kopniakiem zmusił psa, by ten pobiegł za dom, zapewne do ogrodu. Raymond przemknął najszybciej jak mógł i dopadł ciemnej sieni. Usłyszał dobiegające z sąsiedniego pokoju głosy z radia, które grało chyba na cały regulator.

‐ Parszywi komuniści nadal krążą wśród nas, jak zaraza, jak zakażona krew, którą trzeba wypompować! Każdy może do nich należeć! Twój sąsiad! Gość w sklepie! Nawet listonosz! Mogą wyglądać niewinnie, ale pragną odebrać Twój kraj, Amerykaninie! Twoim obowiązkiem jest go bronić! Wspomóż McCarty'ego i uczyńmy Amerykę bezpieczną od socjalistycznych świń! - wzywał przez radio spiker, podczas gdy w tle leciał cichy hymn USA, nadając jego słowom doniosłości i niebywałej powagi. Przez chwilę nawet Raymond poczuł wstręt i chęć mordu na swoich socjalistycznych kolegach. Za to, że go zostawili, za to, że zmusili go do zabijania, za to, że dla pieniędzy robi dla nich wszystko... Jednak Gibney otrząsnął się z tych czarnych myśli. Przypomniał sobie uśmiech Claudii, wspólne piwo z Brianem... oraz strach przed panami w garniturach wlekących z po schodach tego nieszczęsnego pisarza, Callay'a, ku uciesze staruszki pani Palmer. I przypomniał sobie strach przed Samuelem Jerringsem i jego świtą. Poczuł na karku ciężki oddech starego, który zakradł się niepostrzeżenie za plecy Raymonda. Młodzieniec wzdrygnął się i spojrzał w twarz staruszka. Jedno oko lśniło w promieniach powoli zachodzącego słońca - było szklane. 

- Więc, czego pan chce? Co to za paczka, o którą tyle zachodu? - Staruch wyminął Raymonda i zapalił światło, od razu zrobiło się jaśniej zarówno w korytarzu i salonie, odsłaniając równocześnie panujący w domu bałagan. Na podłodze walały się puszki z jedzeniem psim i ludzkim, puste butelki po mleku i piwie, stare pudełka po jakiś częściach... podłoga stanowiła coś jakby ściółkę leśną, która z każdym krokiem chrzęściła i wydawała metaliczne odgłosy. Raymond musiał manewrować i uważać, by nie potknąć się i nie rozwalić sobie twarzy o ostre krawędzie otwartych konserw. 

- Paczka od Johnsona, papierosy bez akcyzy. Miałem je tylko przekazać tej, no... Mayflower. Miałem też odebrać zapłatę - wydukał Raymond siadając na starym fotelu, zmiatając uprzednio stos czasopism pokrytych grubą warstwą kurzu. 

- A, Johnson! Ten z poczty, tak? Moja córeczka kiedyś tam pracowała, jednak się wyprowadziła kilka dni temu, wie pan, do Bostonu z jakimś złamasem, jak go dorwę... Ale wracając, zabrała większość pieniędzy, ale za dobre papierosy mogę sowicie zapłacić, zawsze trzymam coś na czarną godzinę. 

Staruszek podszedł do kominka i pogrzebał przy poluzowanej cegle, która wyskoczyła jak kawałek układanki, odsłaniając wnękę ze skórzanym portfelem. Raymond skorzystał z okazji, by rozejrzeć się po salonie, który stanowił istny raj dla zbieraczy - wspomniane wcześniej puszki i butelki konkurowały o uwagę gości z opasłymi książkami, kłębami pajęczyn, rozchybotanymi regałami z mnóstwem szpargałów pokroju zszywaczy, przycisków do papieru, szklanych kul ze sztucznym śniegiem, klaserami ze znaczkami pocztowymi czy starą aparaturą telegraficzną, przytarganą najpewniej z jakiejś nieczynnej już stacji kolejowej. Nad tranzystorowym radiem w niewybrednym kolorze kału wisiała dubeltówka, grawerowana, mogła pamiętać nawet czasy wojny secesyjnej. 

Jak można żyć w takim syfie i kurzu, zastanawiał się Raymond. Wolał sobie nie wyobrażać, w jakim stanie była toaleta bądź co gorsza, sypialnia tego tajemniczego człowieka szukającego pieniędzy w kominku. Wreszcie udała mu się ta sztuka, ponieważ wykrzyknął coś triumfalnie i podskoczył z radości. Wyglądał jak dziecko, które właśnie dostało czekoladę. Staruszek zasiadł w głębokim fotelu z wytartym obiciem w kolorze niegdyś czerwonym, a które po wielu latach przybrało odcień maliny. Mężczyzna położył na chybotliwym stoliku kopertę i wydobył z niej plik banknotów obwiązanych sznurkiem. Dorzucił do tego czerwony kwit i dopisał dzisiejszą datę.

- To dla ciebie. Za fatygę. Papierosy sobie zostawię, moja mała już tu nie wróci, he he... Nie chce pan zapalić? - zaśmiał się Mayflower, następnie otworzył paczkę i wydobył pierwsze z brzegu opakowanie. 

- Nie, dziękuję. Będę się zbierał, jeśli nie na pan nic przeciwko. Złapie pan tego psa? Chyba mnie nie polubił - zaśmiał się nerwowo Raymond i pokręcił się niespokojnie na siedzeniu.

- Chwilunia, pies się musi wysrać, nie? A ja mam ochotę na towarzystwo, nie miewam gości... - mruknął wolno staruszek siłując się z paczką papierosów.

Nie dziwię się czemu, pomyślał Raymond i wzdrygnął się na wyobrażenie jedzenia z tym człowiekiem wspólnego posiłku.

- A porozmawiamy sobie na różne tematy. Za kim jesteś, to tak na początek. Komisja? Czy te demokratyczne świnie?

Raymond przełknął ślinę.

- No pewnie, że McCarthy! Nareszcie robią porządki w tym kraju... Wyobraża pan sobie, że zwerbowali moją ciotkę, do tej komuchowej sekty? - Raymond uderzył się w pierś z obrzydzeniem, sprawnie grając zagorzałego zwolennika Komisji. Chyba mu się udało, bo Mayflower pokiwał głową ze zrozumieniem.

- No właśnie to jest największy dramat, to że obrywa się rodzinom pielęgnującym konserwatywne wartości! Raz jesteście szczęśliwi, a potem, puf! I nic nie masz, rozgrabione przez jebany socjalizm! Jak ja tych kurew nienawidzę! Na wojnie specjalnie walczyłem na wschodzie, żeby móc ich trochę pognębić. Zawsze wypychaniem ich na pierwszą linię, nie oszczędzałem sukinsynów! Zdychali aż miło, jak ich Naziole rozwalali z działek, bam bam bam! Coś pięknego! Pan to chyba za młody na wojnę, nie? Ale ja pamiętam... Cholerny Stalin zagarnął pół Europy, te wszystkie kraiki, takie jak Polska czy tam, ta... Litwa? Coś takiego, jakieś zadupia, ale wszystkie razem... Są w stanie zbudować kolosa, z którym przyjdzie nam, Ameryce, walczyć wiele długich lat! Cholera, aż muszę zapalić. Na pewno pan nie chce?

- Nie nie, proszę palić na zdrowie.

Stary Mayflower wsadził papierosa do ust i przystawił zapalniczkę z drugiej strony. Nagle charknął i zachłysnął się czymś, co sprawiło że zaczął kaszleć i dusić się jednocześnie. Rzucił papierosa na dywan i pośród chrzęstu salonowej ściółki pognał do łazienki wyjętej prosto z koszmaru kanałowego szczura. Raymond słyszał jedynie bulgotanie wody i ostry kaszel. Listonosz podniósł papierosa z podłogi i wysypał jego zawartość na otwartą dłoń. Był to biały proszek, wyglądał jak cukier puder, ale był zbity. Spróbował czubkiem języka. Kokaina.

Teraz był na sto procent pewny, że nie może tu zostać ani chwili dłużej. Zgarnął zasznurowane pieniądze i już miał wyjść, gdy drogę zagrodził mu Mayflower. Stary rzucił Raymondem przez cały salon, drąc się równocześnie:

- Wy skurwysyny! Chcieliście mnie otruć! Moją rodzinę! Moja córka... Jak długo karmicie ją tym gównem, ha? Techniki propagandowe zawiodły, więc przerzuciliście się na narkotyki? Zatruwacie nasz wielki naród dragami! Przejrzałem cię, gnojku. Nie opuścisz tego domu w jednym kawałku, możesz być pewien. - Stary zerwał ze ściany dubeltówkę i wycelował ją prosto w głowę Raymonda, który padł za kanapę w momencie, gdy chmura śrutu uszkodziła radio. Urządzenie z hukiem wybuchającego tranzystora umilkło, a Raymond obliczał swoje szanse na ucieczkę z tego miejsca. Niestety jego obliczenia musiały poczekać, bo następna fala śrutu minęła go zaledwie o centymetr z prawej strony. Usłyszał dźwięk przeładowania. Musiał działać szybko. Przeskoczył kanapę i odbił się od stolika, który zapadł się pod jego ciężarem. Mimo to, dzięki nabranej prędkości, był w stanie uderzyć w starego jak pociąg towarowy w zaparkowany samochód. Broń poleciała gdzieś pod szafę, a Mayflower uderzył plecami o regał. Siła tego uderzenia była tak duża, że szklane oko wypadło staruszkowi z oczodołu. Raymond nierozważnie na nie nadepnął i runął jak długi na ziemię. 

Podczas gdy Mayflower macał twarz, Gibney próbował namierzyć strzelbę skrytą w ciemnościach. Jest! Podczołgał się do niej i położył palec na spuście. Z czegoś takiego jeszcze nigdy nie strzelał, bał się więc o to, by nie uszkodzić sobie ramienia podczas oddawania strzału. Usłyszał wściekły ryk Mayflowera i przestał rozmyślać o swoim barku. Wypalił. Śruciny nie trafiły gospodarza, ani jedna kuleczka. Zniszczyły natomiast półkę nad nim. Ogromny przycisk do papieru stoczył się prosto na kark starego Mayflowera, który nawet nie jęknął, tylko padł jak kłoda. Listonosz patrzył z przestrachem na swoje dzieło. Na giętkich nogach schował wszystkie pieniądze z kominka i pakunek z kokainą do torby, którą narzucił sobie na ramię.

Okolica może i była stosunkowo pusta, ale nie głucha. Na pewno ktoś zadzwoni na policję, a ostatnią rzeczą, za którą chciałby siedzieć Raymond było morderstwo starego piernika oraz kradzież jego forsy. Odetchnął głęboko, musiał chwilę pomyśleć... Zanim udał się do wyjścia upewnił się, że starł wszelkie odciski palców. Ze strzelby, siedzenia i stolika. Kiedy to zrobił, ostrożnie wystawił głowę za drzwi tylnego ogrodu. W rzeczywistości był to mały sad, z jabłoniami i drzewkami orzechowymi. Ani śladu psa. Nie było mowy o tym, żeby wracać główną ulicą, jedyną opcją było przemknięcie przez ogródki sąsiadów. Raymond wyostrzył swój zmysł słuchu. Cisza. Zaczął biec, a kiedy zostało mu do płotu ze dwadzieścia metrów, usłyszał dzikie szczekanie. Nawet się nie oglądał, tylko biegł przed siebie, wziął szeroki zamach o przerzucił torbę przez ogrodzenie. Wtedy długie i ostre jak brzytwa kły wbiły mu się w prawą łydkę, wrzasnął i wierzgnął nogą, ale to nie pomogło. Puścił ogrodzenie i zwalił się na trawę jęcząc z bólu. Pies puścił jego nogę i kłapiąc paszczą począł zbliżać się do jego twarzy. Gorąca i śmierdząca ślina kapała na trawnik, a zwierzę do którego ta ślina należała dyszało ciężko oblizując pysk ze świeżej krwi. 

- Cholera, spadaj! - Gibney kopnął psa drugą nogą, ale ten za nic nie chciał go posłuchać. Pysk był coraz bliżej, a Raymonda ogarnął blady strach. Wiedział, że jeśli choćby spróbuje się podnieść, bestia rzuci się na niego i rozszarpie go na kawałki. W myślach zaczął robić rachunek sumienia, wliczając do ofiar tego dziadka, Mayflowera, kiedy usłyszał pisk opon. Otworzył oczy, w samą porę by zobaczyć jak kij baseballowy trafia w bok ogromnego zwierza, zmuszając je do odwortu na tyły działki. Człowiek z kijem pobiegł w ślad za psem, a Raymond dostrzegł wyciągniętą w swoją stronę rękę. 

- Wuju? Co... - zaczął listonosz, jednak karcący syk Gotfryda Moore'a zdusił resztę pytań w zarodku.

- Cicho. Możesz chodzić? - szepnął Wuj rozglądając się podejrzliwie dookoła. Ubrany był jak do podróży, w długi płaszcz i kapelusz. Na podjeździe Raymond zobaczył packarda, tego samego którym jechał razem z Brianem do kryjówki Czerwonych Kapeluszy. Skinął Wujowi i podniósł się z bólem, noga naprawdę mocno mu krwawiła. Wuj wskazał mu tylne siedzenie obok Claudii, która bez słowa przełożyła mu pasek przez udo by zatamować krwawienie. 

- Hej, co ty tu robisz... Co wy tu robicie? Przecież chyba dla was przestałem istnieć, nie? A wy tak nagle... 

- Bądź cicho, dobrze? Próbuję uratować ci życie, a twoje jazgotanie mi w tym nie pomaga - powiedziała bezceremonialnie kobieta i rozcięła mu nogawkę spodni. 

- Moja torba! - zawołał Raymond, kiedy zobaczył jak Wuj podnosi jego własność.

- Twoja? Chyba nie zmieniłeś się w jakiegoś prywaciarza, co, Gibney? Żartowałem, niczego w niej nie ruszałem - zaśmiał się Wuj i położył skórzaną torbę między nimi na siedzeniu - A swoją drogą, co tam się do diabła stało?

- Wypadek przy pracy. Dostarczałem paczkę, a ten człowiek zaczął strzelać. Musiałem się bronić... 

- Przy pracy, powiadasz? To czemu nie masz na sobie uniformu? - mruknął podejrzliwie Wuj i dźgnął Raymonda szponiastym palcem.

- Wezwali mnie po zmianie, jestem tak dobrym listonoszem, że potrzebują mnie w nagłych przypadkach... - wymyślił na poczekaniu Raymond i syknął, kiedy ściereczka nasączona alkoholem dotknęła jego rany.

- To musi zobaczyć lekarz, Wuju. Zabieramy go? - spytała Claudia, a Wuj kiwnął głową.

- Luka posprząta bałagan, nie martw się. I wybacz mój szorstki ton, ostatnio jesteśmy wszyscy poddenerwowani. Nie martw się, ufam tobie, ale... - Coś drgnęło w głosie Wuja, a Claudia zaczęła nagle przyglądać się z wielkim zainteresowaniem swoim kolanom. Pachniała pięknie, tymi samymi perfumami jak w dniu festynu. To jednak nie zmyliło Raymonda, coś było nie tak.

- Co się stało? - zapytał.

- Chodzi o Briana. On... Nie żyje. - Wiadomość wyszła z ust Claudii, jednak brzmiała jak radiowe zakłócenie, jak coś, co rozbija iluzję dobrze odbierającego programu. Raymond poczuł pustkę w brzuchu i mrowienie na czubkach palców, wzrok nagle mu odpłynął, odetchnął głęboko. 

- Co... Ale jak? - spytał rozdygotanym głosem, ni to do towarzyszy ni to do siebie samego. Brian Vernons... On nie mógł umrzeć, tak po prostu. Jak?

- Zabili go bimbrownicy z sąsiedniego stanu. Za bardzo podskakiwał, chciał odwrócić uwagę policji od nas. Przeliczył się i wpakowałi w niego cały magazynek. Podobno... podobno wyglądał jak ser szwajcarski. - Wuj otarł łzę i poprawił pasek płaszcza, ponieważ wrzynał mu się w brzuch. - Potem wrzucili ciało do rzeki. Wiem to z pierwszej ręki, mój informator... Widział to wszystko. Przysięgam, jak tylko zdobędziemy niezbędne środki... sam ich rozwalę. Gołymi rękoma. Tylko na razie potrzebuję twojej pomocy, Raymondzie. Przyjdź do nas jak wyzdrowiejesz. Wtedy porozmawiamy, dobrze? 

- D... Dobrze - wyjąkał trzęsący się jak galareta Raymond. Czuł, że zaraz zemdleje, i wcale się nie pomylił. Odpłynął chwilę później, odpłynął do krainy wiecznego grania w domino z Brianem i picia piwa na słońcu. Ocknął się dopiero na łóżku w klinice doktora Forda. Szumiało mu w głowie, ale przynajmniej nie czuł bólu w nodze. Drżącą ręką podniósł ze stolika nocnego zapalniczkę, jego urodzinowy prezent od Briana. Otworzył ją a następnie zamknął, wsłuchując się w charakterystyczne kliknięcie. Wtem do sali wpadł Adam O'Neil i siostra Raymonda. Jessica od razu rzuciła się bratu na szyję, podczas gdy Adam stanął oparty o framugę drzwi i przyglądał się spodełba przyjacielowi.

- Przyjechaliśmy od razu, jak tylko zadzwonił do nas doktor. Coś ty sobie zrobił? - zapytał z wyrzutem Irlandczyk poprawiając sobie poplamione olejem samochodowym dżinsy. 

- Doktor..? Zadzwonił do was... ja... ja... Pies. Pies mnie tak urządził. Dostarczałem paczkę i... - Raymond nie mógł wydobyć głosu ze ściśniętej krtani. Przełknął ślinę i spojrzał na swoją siostrę. Dobrze się spisywała w swojej pracy w warsztacie u Adama, co bardzo ją cieszyło. Próbowała przez wiele wieczorów zarazić swoim pozytywnym podejściem swojego brata, jednak bezskutecznie. Już nawet bajki o lalce Dolly straciły dawną magię, a matka... łykała swoje tabletki i przynoszone przez Raymonda orzechy bez refleksji, zaczynała przypominać nieco warzywo. 

- Przynieśliśmy ci jedzenie, musisz coś zjeść... - mruknął Adam i usiadł na krześle obok łóżka, stawiając obok skórzanej torby Raymonda swoją własną, wyciągnął na stolik zawinięty w chustę chleb, masło i słoik marmolady. - Sam robiłem. 

- Dzięki, ale nie mam apetytu. Tak naprawdę, to muszę szybko się stąd wydostać - powiedział Raymond próbując zmienić pozycję, co wcale nie było łatwe z siostrą uwieszoną jego szyi. 

- Ford powiedział, że przed jutrem cię nie wypuści. Obserwacja, czy coś. - Wzruszył ramionami Adam i zaczął przygotowywać sobie kanapkę. 

- To niech zmieni plany. Muszę dostarczyć torbę do szefa, od tego zależy moja praca, rozumiesz? Los mój i mojej rodziny! - zadygotał z wściekłości Raymond i odtrącił Jessicę, która z przestrachem skryła się za plecami Adama który wyprostował się na krześle. 

- To dla twojego dobra, Raymondzie. 

- Gówno mnie obchodzi moje dobro, Adam! Obchodzi mnie dobro Jess i matki! I mam gdzieś, co jakiś ważniak w kitlu, z setkami dolarów w portfelu jedzący homary co drugi czwartek ma do powiedzenia w kwestii mojego dobra! - ryknął Raymond. Na całym korytarzu zapadła cisza, pacjenci i personel przysłuchiwali się z uwagą. 

- Dobrze, wezwę do ciebie Forda. Ale nie płacz potem, że szwy puściły dobra? Kiedy się uspokoisz, zapraszam do mnie, napijemy się piwa. Na razie Jess będzie spać u mnie, widzisz jak się ciebie boi! - mruknął Adam i schował chleb ze słojem marmolady do torby. Wstał i wyszedł na korytarz, Jessica podreptała za nim, oglądając się trwożnie przez ramię.

- Siostrzyczko, ja nie chciałem... - jęknął Raymond, ale postacie zniknęły już za sterylnymi, białymi drzwiami. Listonosz skrył twarz w dłoniach i zapłakał cicho. Musiał wziąć się w garść. Wiedział, że jeśli tego nie zrobi, to może stracić wszystko i wszystkich, których kocha. Wziął kilka głębokich łyków zimnej wody ze szklanki stojącej na stoliku nocnym i spojrzał na swoją nogę spoczywającą na wyciągu. Wyglądała nienajgorzej, choć to była raczej zasługa bandaży, niż samej operacji. Do sali wszedł wezwany przez Adama doktor Ford. Był to zgarbiony brunet z ulizanymi włosami niczym sam Adolf Hitler. Na nosie spoczywały mu okulary o grubych jak denka słoików szkłach. Kitel był czerwono-żółty, od zaschniętej krwi i ropy, zapewne po wycinaniu czyraka.

- W czym problem, panie Gibney? Noga w porządku? Czemu się tak awanturujesz? Straszysz mi klientelę... - rzekł medyk przyglądając się Raymondowi z troską, pomieszaną z przestrachem, jakby rozmawiał z nieobliczalnym szaleńcem, któremu mimo wszystko musi pomóc. Może rzeczywiście tak było.

- Muszę stąd wyjść. Już, doktorku, rozumiesz? - warknął drżąc ze złości i stresu Raymond wskazując rozdygotanym palcem swoją nogę na wyciągu. - Odczep mnie od tego.

- Ech, Raymondzie... Co by twoja matka powiedziała... A, właśnie, nic by nie rzekła, pewnie by wcześniej zapomniała, że ma syna. Wcześniej pomogłem ci z dobrej woli, bo wiedziałem, żeś dobry chłopak. Kiedy poraniłeś sobie plecy, pamiętasz? Nie pisnąłem słówka temu człowiekowi w okularach o źródle tych ran. Ale teraz nie jestem aż taki pewny co do twoich intencji. Przywlekło cię tutaj dwóch ludzi. Kobieta i staruszek. I nie wyglądali na przyjemniaczków. Dlatego nie mogę cię puścić. Nie przed przyjazdem policji.

- C... Co - Raymond poczuł, że robi się czerwony ze złości. Serce zaczęło mu bić tak szybko, że w każdej chwili mogło eksplodować - Ty szczurze! Nikomu nic nie powiesz, rozumiesz? Nikomu. Albo moi znajomi zrobią z ciebie tatar. Ale jeśli dasz mi wolną rękę... dostaniesz forsę. Ile tylko chcesz. Za milczenie. Co ty na to, doktorku?

Wyglądało na to, że doktor Ford tylko na to czekał, oblizał wargi z zadowoleniem i podał swoją cenę. Tysiąc dolarów. Oraz dożywotnią kuracja matki Raymonda w jego placówce, oczywiście odpłatnie. Raymond zgodził się, jaki miał wybór w tamtej chwili? Jęknął, gdy postawił stopę na zimnych kafelkach, ale nie zmienił zdania. Musiał się spieszyć, do północy została godzina. Ruszył szybko alejkami i bocznymi uliczkami, chciał uniknąć ciekawskich oczu. Już był blisko rezydencji Johnsonów, tej nowobogackiej rodzinki z piekła rodem, gdy poślizgnął się na skórce od banana. Tak, wiem, brzmi to jak nieśmieszny żart, jednak to właśnie ta skórka ocaliła Raymonda od długoletniego więzienia. Upadł, a wraz z nim upadła torba, która wydała specyficzny dźwięk. Nie taki, jakiego spodziewasz się po blokach kokainy i plikach dolarów. Otworzył torbę. W środku zastał słoik marmolady i zawinięty w szmatkę chleb. 

Oczy wyszły Raymondowi na wierzch jak spodki. Miał jeszcze czas żeby dopaść Adama O'Neila w jego warsztacie, ale co z Jessicą? Nie miał czasu czekać, aż się dowie. Pognał na łeb na szyję do znajomego sobie warsztatu samochodowego. Okienko w kantorku jeszcze się paliło, toteż Gibney zapukał w nie energicznie. Przestępował z nogi na nogę w oczekiwaniu na gospodarza. 

- O, Ray? Nie posłuchałeś ani mnie, ani doktora, co? Tak ci śpieszno do grobu? O co ci chodzi? - spytał Adam uchylając okno i przecierając oczy, chyba kładł się już spać, na co wskazywała niebieska piżama w czerwone grochy i zaspany wyraz twarzy. 

- Masz coś, co należy do mnie. Moja torba. Pomyliłeś się, i wziąłeś moją torbę. Ja mam twoją. Wpuścisz mnie? Muszę ją komuś dać.

- Torba, a tak... I dlatego łamiesz zalecenia doktora i odrywasz mnie od rundki masturbacji, co? Dobra, zaraz ci otworzę.

Chwilę później drzwi garażu zgrzytnęły, a Raymond wślizgnął się do hali z samochodem z rozłożonym silnikiem, już zapomniał marki. Na podłodze walały się części i narzędzia, wszystko było uwalone smarem i olejami, co również było czuć w powietrzu. Raymond dostrzegł swoją torbę i szybko do niej doskoczył. Z radością zauważył, że nie została otwarta. Zarzucił ją sobie na plecy, a dobytek Adama z marmoladą i chlebem odstawił na podłogę.

- Jak Jess? - zapytał Raymond kierując się do wyjścia. Zapytał raczej z obowiązku, miał wtedy dużo na głowie i musiał szybko dostarczyć przesyłkę. Był w końcu listonoszem.

- Śpi, dałem jej coś na sen, bo długo płakała. Przerażasz nas, Ray. Co się z tobą stało? Co jakiś czas wracasz poraniony, nic nie mówisz, pieniądze spadają ci z nieba, jacyś ludzie odstawiają cię do kliniki... Co masz w tej torbie, co? Ray? Mów do mnie!

- Odwal się, dobra? Sprawunki. Nie twój zasrany interes, Irlandczyku! - warknął Raymond przyciskając torbę do ciała. 

- O nie, nikt w moim warsztacie nie będzie mną pomiatać! A na pewno nie ty! - Adam doskoczył do przyjaciela, ale cofnął się, gdy zobaczył w jego dłoni ostrze. - Moim własnym nożem? Moim urodzinowym prezentem? Nie bądź śmieszny, Ray.

- Ostrzegam, pilnuj swoich spraw, Adam! - Raymond postąpił kilka kroków w stronę mężczyzny, ale ten szybkim chwytem wytrącił mu scyzoryk z ręki.

- Trzeba było więcej chodzić na rugby, Ray. Albo nie być takim życiowym przegrywem, to może byś mnie podszedł z tym nożem - zaśmiał się Adam wyszarpując Raymondowi torbę. Oniemiał, gdy ją otworzył. - Co... Co to, do jasnej cholery...

- Pieniądze dla mojej rodziny. A myślałeś, że skąd wzięła się flota na twój warsztat, na leki dla mojej matki, na nieco lepsze życie, co? W tym kraju ktoś taki jak ja nie ma szans na osiągnięcie amerykańskiego snu ciężką pracą, jak robak! Trzeba go wyrwać siłą! - krzyknął Raymond i odepchnął O'Neila od torby. - Na pewno chcesz trochę, co? No proszę, weź sobie!

- Nie. Nie chcę takich pieniędzy.

- Ale nie robiło ci to różnicy, gdy pochodziła od komunistów, po tym incydencie z Kapelusznikami? Nie, byłeś szczęśliwy że ktoś rozwiązał za ciebie problem, ktoś, czyli ja i moi ludzie! 

- Teraz to są twoi ludzie, co? Parszywy bandyta. Nie różnisz się od innych drabów, dodajesz sobie jedynie ideologię. Żałosne, Gibney. Wiesz, co muszę teraz zrobić, nie? 

Raymond nawet nie zobaczył, kiedy Adam podciął mu nogi i popchnął na drzwi garażu. Zakręciło się Raymondowi w głowie, kiedy uderzył potylicą w metal, na chwilę stracił przytomność... Ale tylko na chwilę, bo kiedy otworzył oczy zobaczył jak Adam podchodzi do aparatu telefonicznego. Już wybierał numer. Numer policji. Raymond, mimo fatalnej kondycji swojej nogi, zerwał się i porwał z ziemi sporych rozmiarów klucz francuski. Podbiegł od tyłu do Adama O'Neila i mocno zdzielił go narzędziem w skroń. 

- Byłbyś tak uprzejmy, i przestał wtykać nos w cudze sprawy, Irlandczyku? - Raymond uderzył jeszcze raz, tym razem w czubek głowy leżącego mężczyzny, który nie wydał z siebie już żadnego dźwięku. Raymond odstawił szybko słuchawkę i starł odciski palców, podobnie postąpił z kluczem francuskim. Jasna cholera, co on zrobił? Zaatakował jednego z najbliższych przyjaciół. Ale nie miał wyboru, inaczej skończyłby zakuty, a jego rodzina... wolał o tym nie myśleć. A Jess... Nie mógł jej obudzić, miała być świadkiem. Miała znaleźć ciało, albo rozmawiać z policjantami. Raymond wiedział, że nawet gdyby widziała całe zajście to nie wyda brata, a dodatkowo potrzebowała ramienia do wypłakania się. Raymond był dla niej, był w końcu jej bratem. 

Zanim opuścił warsztat, potrzebował motywu. Zgarnął czerwoną farbę i pędzel i namalował na podłodze czerwony kapelusz i dopisał: "To było ostatnie ostrzeżenie". Zrzucił winę na niedobitki kapeluszników, nawet jeśli żaden nie został przy życiu. Dopiero po tej czynności mógł uciec. 

- Sporo przeszłeś, żeby dostarczyć mi paczkę, Gibney. Naprawdę, jestem w szoku. Ale było warto, jak mniemam. Dla ciebie na pewno, dostaniesz sporo pieniędzy - zaśmiał się Wesoły Roger Johnson dopijając wino z kieliszka. Przyjął Raymonda w swojej rezydencji w ogromnym salonie z kryształowymi żyrandolami, które były zgaszone na rzecz rozświetlonego kominka. Raymond siedział w głębokim atłasowym fotelu i wpatrywał się, jak jego szef otwiera torbę i z zadowoleniem kiwa głową.

- A stary Mayflower?

- Nie żyje. Nie było tam jego córki. Oszukał mnie pan.

- Nie oszukałem, Gibney. To komuniści oszukują. To miał być test. Czy nadajesz się do tej roboty. Mayflower nigdy nie był przyjemny dla gości, a szczególnie jeśli chodzi o narkotyki. Moim celem było pozbycie się tego dziadka, no i zgarnięcie jego pieniędzy. Chyba nawet wybiorę się po jego strzelbę, jeśli nie masz nic przeciwko.

- Nie mam. Proszę bardzo - westchnął Raymond i potarł swoją zranioną nogę.

- No już, nie rób takiej miny! Masz, pieniądze. I do tego dwa dodatki. Klucz do mieszkania Callay'a, tego komunistycznego pisarza. Nareszcie poprawisz swój komfort życia, Gibney! A i jeszcze... dokumenty - rzekł Johnson kładąc na stoliku żółty folder.

- Dokumenty? Czyje? - Zdziwił się Raymond sięgając po papiery.

- Twojego brata. Nie był takim aniołkiem, na jakiego wyglądał. Co prawda nie żyje, ale myślę, że chciałbyś to wiedzieć. No już, zmiataj. Ciesz się kasą i mieszkaniem. I prawdą o swojej rodzinie. Mam nadzieję, że jeszcze będziemy współpracować. Ale na razie odpocznij, możesz jutro nie przychodzić do roboty, znajdę zastępstwo. Ta noga wygląda źle. No już, chcę się upić w spokoju! - mruknął poirytowany Johnson i nalał sobie jeszcze wina. Raymond zgarnął torbę z pieniędzmi, akta i udał się do swojego nowego mieszkania. Było duże, posiadało łazienkę, sedes, piękną wannę, duże łoże, kanapę i najnowsze radio, telewizor, lodówkę, zamontowany telefon... słowem wszystko, czego Raymond pragnął przez te wszystkie lata. Stanął w drzwiach, brudny od krwi z założonymi rękoma na piersi i spojrzał na swój nowy dobytek.

Udało mu się. Jego amerykański sen powoli wstępował na jawę.

*

20 maja 1974 roku.

- Tak, amerykański sen, dobre sobie. Chyba komunistyczny! Czerwony sen! Bo na pewno nie wolnościowy, co udowadnia twoja kartoteka! - mruknął dyrektor więzienia i zapalił papierosa. W takim tempie palenia Raymond spostrzegł, że nim dotrą do końca pamiętnika ten człowiek dostanie raka płuc. Nic jednak nie powiedział, za bardzo cenił funkcjonalność swoich palców, by pyskować. Wtem do ciemnego pokoju wszedł jakiś żołnierz, chodziło o telefon od prezydenta. Tyle Raymond zdołał wychwycić przez zatkane strupami uszy. Dyrektor westchnął ciężko i zostawił Raymonda z rzeczonym żołnierzem, który patrzył na więźnia jak słup soli. Na pewno słyszał, co Raymond Arthur Gibney zrobił. I cholernie się bał, że jego spotka to samo.

- Masz fuksa, Gibney. Na dzisiaj koniec. Za jakiś czas dostanę kolejny telefon. Do tego czasu będziemy ostro dyskutować o twoich przewinach, co ty na to? Musimy przeżyć całą twoją historię, zanurkować w szambie twojej duszy. Nie chcę tego robić, wierz mi. Ale muszę. Na dzisiaj koniec, odeskortować go do celi. Dajcie mu chleb i wodę, zasłużył. Jeśli czas pozwoli, jutro zje ze mną obiad. Taki prawdziwy. Pamiętasz jak smakuje mięso, Gibney? 

- Nie. 

- To nic, szybko sobie przypomnisz. Niech to będzie dla ciebie motywacją. A teraz, spać! Jutro mamy pracowity dzień! - Dyrektor klasnął w dłonie, a uzbrojeni wartownicy chwycili Raymonda pod ramiona i wywlekli z pokoju. Znów przez ciemne, wilgotne korytarze, znów do tej samej celi, w której spędził ostatnie lata życia. Znów został sam. 

Sam jak palec. Spróbował zasnąć, ale nie było to łatwe. W końcu odszedł w krainę, gdzie wszyscy są szczęśliwi, każdy żyje po swojemu, a on, Raymond Gibney, wiedzie spokojne i uczciwe życie. Zasnął.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro