Spotkanie z Wujem, 1 lutego 1952 roku

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zbudził się z krzykiem. Znów śnił o tamtym dniu. Do teraz czuł zimno klucza francuskiego, jakby wypalił mu wnętrze dłoni, a czerwona, krwawa mgiełka nawiedzała go w koszmarach. Zdarzyło się to ledwie dwa tygodnie temu, co wystarczyło by mózg Raymonda wytworzył metafizyczną przestrzeń między teraźniejszością a czternastym stycznia 1952 roku. Ręce drżały mu cały czas, ledwo miał siłę stemplować dokumenty, a co dopiero na miękkich nogach dostarczać listy. Ciągle oglądał się za siebie z przerażeniem, a na widok koloru bordowego raz nawet wgramolił się z torbą pełną listów do śmietnika. Nawet w swoim małym gniazdku - wydawałoby się bezpiecznym - siedział jak na szpilkach, a w nocy nie kładł się spać. Zamiast tego czatował pod drzwiami w obawie przed nieproszonymi gośćmi uzbrojony w kuchenny nóż. Były to jedne z najgorszych tygodni w jego życiu. 

Pierwszy dzień lutego powitał go zimnym przeciągiem w całym mieszkaniu. Podszedł do okna i uderzył kilka razy, ale mechanizm nie pozwolił się zamknąć i jakby w odpowiedzi na brutalną siłę, roztworzył się jeszcze o jeden dodatkowy cal. Raymond machnął na to ręką, nie miał teraz czasu na naprawę. Poprosi o to Adama w wolnej chwili, o ile taką będzie miał. Odzyskane pieniądze pozwoliły temu mechanikowi bardziej rozkręcić interes, co przy pomocy młodszej siostry Raymonda mogło pójść całkiem sprawnie i zapowiadało jasną przyszłość dla małego warsztatu. W zamian za to, że Adam zapomni o całej sytuacji z Czerwonymi Kapeluszami Raymond w porozumieniu z matką, kiedy akurat miała przebłyski pamięci niczym u słonia, zgodził się na pracę Jessici Gibney w warsztacie na stanowisku sprzątaczo-kuriera, co przypominało nieco pracę listonosza. Dostarczała rachunki i zawiadomienia, uczyła się prowadzić księgi rachunkowe i kalendarz. Co prawda jeszcze nie obliczała podatków i nie była rekinem biznesu, jednak dla Adama to wystarczało, on mógł zająć się w spokoju wozami, podczas gdy jego małoletnia pomocnica biegała po sprawunki i wpisywała nowych klientów do wielkiej księgi z oznaczeniami kolejnych dni miesiąca. Adam przebąkiwał nawet coś o podwyżce, co tylko wzmożyło wysiłki Jessici.

Raymond musiał przyznać, że był z niej niesamowicie dumny, nie dość, że zaczęła pracę w tak młodym wieku, do tego po znajomości nieźle płatną, to potrafiła pogodzić to jeszcze z nauką w szkole, czego jej starszy brat nigdy nie potrafił osiągnąć. Trochę pluł sobie w brodę, że nie docenił jej wcześniej i tak na nią chuchał i dmuchał przed każdym wyzwaniem. Ale to była w końcu jego siostra, nie mógł zostawić jej samej sobie w tym świecie, który Raymond do niedawna uważał za bezpieczny. Jednak desperacko potrzebowali pieniędzy by spłacić pożyczki brata, pomóc matce i sobie nawzajem. To zmieniało wszystko. Spojrzał na swój zegarek. Matka wygrzebała go z jakiegoś lombardu i sprezentowała mu go w ramach zdanego egzaminu na poczcie i wstąpienia do tej instytucji. Urządzenie było wytworem firmy Omega-Tissot, pochodziło z 1945 roku. Model o kalibrze 33.3 Chronograph i czarnej, grafitowej tarczy posiadał dwa chronografy, dla niewtajemniczonych - stopery, umieszczone w małych tarczach po obu stronach koperty zegarka. Teraz wskazówki informowały o godzinie 7 rano, oznaczało to, że Raymond musi się pośpieszyć. Skromne, nawet jak na niego, śniadanie zniknęło błyskawicznie z obtłuczonego talerza. Następną rytualną czynnością było umycie zębów drewnianą szczoteczką, której stan wołał o pomstę do nieba, gdyż włosie było w opłakanym stanie. Raymond obiecał sobie że kupi nową wracając z pracy, przy okazji weźmie też mamie czasopismo o robótkach na drutach, bo tylko to ostatnio czytała, czy raczej oglądała. Jej stan był bardzo zmienny, raz była tak otępiała, że jedyne co potrafiła to leżeć godzinami w łóżku, innym razem nawet rozwiązywała po całym dniu jedną czy dwie krzyżówki lub sudoku. Doktor Ford zalecał częstą, w miarę możliwości i sił, wszelkie łamigłówki, których zadaniem było pobudzenie szarych komórek i przypływ krwi do mózgu. Raymond nie do końca wiedział, o co w tym wszystkim chodzi, ale to nie on był lekarzem. Ze swojej strony kupował orzechy i przed wyjściem do pracy zawsze wyłuskiwał je ze skorupek, tak by matce było łatwiej je jeść. Tak też zrobił i tym razem, z garścią orzechów usiadł na materacu matki w "pokoju informacyjnym" i zabrał się do roboty. Mama spała, chrapiąc cicho. Rozrzedzone siwe włosy opadały jej na spocone czoło. Twarz była taka jak zawsze - dobrotliwa, spokojna. Nigdy się nie skarżyła, nigdy nie narzucała swojej woli. Zawsze liczyło się dla niej dobro swoich dzieci. Dlatego teraz dla Raymonda priorytetem było jej dobro. Jej i Jessici. Spiker skończył audycję o budowie nowej drogi dojazdowej do miasta oraz o odkryciu kolekcji secesyjnej broni zakopanej w jakimś ogródku. Raymond uśmiechnął się w duchu. Czy każdy dzień nie może być taki spokojny? Gdzie takie wiadomości to największe zmartwienie obywateli, a nie wojny i wewnętrzni wrogowie? Taki kraj byłby najszczęśliwszy na świecie... Gdy skończył obierać orzechy, pocałował matkę w czoło i wyłączył wiadomości. Jessica już wyszła do szkoły, mignęła mu tylko w kuchni i trzasnęła drzwiami. Była podekscytowana, bo dziś na lekcji mieli uczyć się o historii Meredith Hills. Raymond wzruszył na tą wieść ramionami. Jego interesowała tylko wojna i jej tematyce oddawał się całym sobą. Ostatnio Adam wypożyczył z lokalnej biblioteki coś o tytule "Na Zachodzie bez zmian", pióra jakiegoś Niemca. Tytuł nie zapowiadał czegoś niezwykłego, ale receznja Adama była na tyle ognista i podniosła, że Raymond dał się skusić i też wypożyczył. Miał zamiar wsiąknąć w nią najbliższego wieczoru, w kuchni przy zapalonej lampce i z kubkiem gorącej herbaty. Usłyszał bicie dzwonu, toteż zerwał się gwałtownie, o mało co nie budząc matki. Narzucił na siebie swój mundur, a czapkę listonosza wcisnął pod pachę, pod drugą pachą natomiast wylądowała siatka z drugim śniadaniem, na które składało się ugotowane jajko, trójkątna kanapka i termos herbaty. Szykował się dla niego długi dzień...

I ten dzień był iście długi. Pracy było w brud, musiał zastępować swoich chorych kolegów, których nawet dobrze nie znał, co doprowadziło go niemal do białej gorączki, w której praca była jedyną rzeczą, którą miał w głowie. Tylko znaczki, koperty, paczki, katalogi, inwentaryzacje, stemple, kolejna paczka do odbioru, kolejny urzędnik z wyższego piętra szukał arkuszy podatkowych, które przecież brał poprzedniego dnia, ale oczywiście zapomniał, jak wyglądały te arkusze, a nawet jaki miały numer porządkowy. To było proste - nr. 18876/D, Raymond nie pojmował, jak można tego nie wiedzieć! Potem do holu wszedł "Wesoły" Roger Johnson, kierownik zmiany w Meredith Hills. Wysoki, wysportowany, z zawsze białym uśmiechem, na który leciały wszystkie sekretarki, zarówno te z którymi sypiał, jak i te, które o tym marzyły. Był tu najpopularniejszy, wysokie stanowisko dostał od ojca, a jego rola w urzędzie sprowadzała się do świecenia wybielonymi zębami i łapania panienek za tyłki. Okazjonalnie coś podpisywał, ale to było maksimum jego kompetencji. No i usuwanie z roboty tych, którzy mu się nie podobali, to też najwyraźniej należało do jego zadań. Tak wyleciał Pete, bo źle posegregował korespondencję która przyszła do nadzorcy placówki, ojca Wesołego Rogera. Toteż kiedy palec tego człowieka spoczął na Raymondzie, aż czapka zsunęła mu się na spocone czoło.

- Ty, Gibney, wymienisz mi żarówki w biurze? Od remontu w zeszłym roku ich nie zmieniłem i teraz się spieprzyły. Dzięki wielkie. - Jeszcze zanim Wesoły Roger skończył mówić do Raymonda, już obejmował ramieniem jedną z dziewcząt, która patrzyła na niego z niemożebnym zachwytem. Raymond ledwo miał siłę odpowiedzieć, toteż tylko kiwnął głową i ruszył na górę. Po drodze zgarnął z magazynku drabinę, a żarówki wepchnął luzem do przepastnej kieszeni. Tak objuczony doczłapał do wskazanego pokoju. Gabinet był przestronny i o wiele wygodniejszy niż ciasny pokoik Raymonda. Za stojącym na środku biurkiem widniało półmetrowe okno, z którego widok rozpościerał się na wewnętrzny dziedziniec z zaparkowanymi samochodami. Na obklejonej zieloną tapetą ścianie z lewej strony od wejścia piętrzyły się regały i gabloty z dokumentami oraz literaturą prawniczą, natomiast po prawej cała wolna przestrzeń była zajęta oprawionymi w ramki certyfikatami i dyplomami. Połowa z nich zapewne była opłacona, bo Raymond nie wierzył, że Wesoły Roger był aż tak ambitny i mądry. Sam pełnił raczej rolę wizytówki, świecąc na imprezach okolicznościowych bądź na przemowach ojca. Nie zmieniało to jednak faktu, że był przełożonym Raymonda Gibneya, który chcąc nie chcąc rozstawił drabinę i zabrał się do pracy. Kiedy już miał dokręcić ostatnią żarówkę, ryzykownie wychylił się na drabinie, zaledwie o centymetr w lewo. Jednak to wystarczyło, by zarówno drabina jak i on przewaliły się wprost na regał. Chyba na chwilę stracił przytomność, bo łeb bolał go tak, jakby dostał cegłą. Spojrzał na szkody, które na szczęście wcale nie były duże: pospadało tylko kilka książek z dwóch najwyższych półek. Rozcierając głowę, na której do końca dnia pojawi się spory guz, wdrapał się znów na drabinę, tym razem był jednak bardziej zachowawczy. Powoli ładował alfabetycznie zrzucone książki, jednak przy tomie o podatkach w USA i Meksyku dostrzegł coś w ścianie. Sejf. 

Raymondowi wydało się to trochę dziwne, ponieważ wszelkie pieniądze należące do funduszu poczty spoczywały w kasie pancernej na parterze, ale tu... To było tylko biuro młodego kierownika zmiany. I czemu został umiejscowiony w tak niewygodnym miejscu? Raymond dostrzegł również, że w obrębie drzwiczek sejfu nie ma tynku, co oznaczało, że cała instalacja została zamontowana w trakcie remontu przed rokiem... Ale co mogło być w sejfie? Umowy? Nie, te posiadał sam nadzorca, który nie był na tyle głupi, by powierzać ich swojemu zidiociałemu synowi. Pieniądze znajdowały się w kasie pancernej. Więc? 

Listonoszowi zabrałko opcji do rozważenia, toteż dokończył układanie książek i opuścił pokój w takim stanie, w jakim go zastał. Wstąpił do łazienki, by przemyć sobie twarz i głowę, bo po upadku nieco mu szumiało. Spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Nic ciekawego, zwykły człowiek, taki jak ty czy ja... Pojedyncze blond pasma, zlepione od wody przywarły mu do czoła w fantazyjny sposób, zaśmiał się krótko i spuścił wzrok. Że też taki zwykły człowiek mógł kogoś skrzywdzić. Na wspomnienie zmasakrowanej twarzy kluczem francuskim przeszły go ciarki i zawartość jego żołądka, na którą składała się tylko kanapka z pasztetem i herbata, wylądowała w umywalce. Raymond upadł na kolana, a kiedy poczuł, że zbliża się druga fala wymiotów dopadł sedesu i dokończył dzieła. Oparł się o ściankę kabiny, drżał na całym ciele. Jak mógł to zrobić? Jeszcze na polecenie jakiś bandytów! Nie czuł się już jak bohater, obrońca... tylko jak morderca. Ale musiał to zrobić. Jak to powiedział Brian Vernons? "Być zabójcą albo być zabitym". A Raymond bardzo lubił życie. Wciąż czuł, że ma dużo do zrobienia. Obmył kąciki ust i podstawił wargi pod kran. Chłodna woda zmyła smak wymiocin i żółci, orzeźwiając go trochę. Miał jeszcze robotę do wykonania.

Wrócił do pracy, a dzień nieuchronnie chylił się ku końcowi, gdy przed jego okienkiem stanęła znajoma kobieta. Komunistka. Ta sama, która pomagała Brianowi chodzić w gmachu starej hali gimnastycznej. Czego chciała? Raymond nie chciał wiedzieć. Gwałtownie zerwał się z krzesła, chyba nawet zbyt gwałtownie, bo kilka zdziwionych głów obróciło się w ich stronę. Wesoły Roger też oderwał się od filiżanki kawy z kantyny. Wyszczerzył się, chyba liczył na łatwą zdobycz. Z uśmiechem podszedł do kobiety, przeczesał bujną, lwią grzywę i oparł się o półkę interesantów przy okienku Raymonda.

- Pani pozwoli, jeśli ten tu ma jakiś problem z pani obsłużeniem, to proszę zdać się na mnie. Chętnie się panią zajmę. I dopilnuję, by ten tu... 

- Nie ma potrzeby, jestem tu prywatnie. Wiem, że w stosunku do klientów pan Gibney zachowuje pełny profesjonalizm. - Uśmiechnęła się kobieta i zmierzyła Rogera Johnsona od stóp do głów, krzywiąc się z niesmakiem. Najwidoczniej nie przepadała za chodzącymi górami mięśni. - Pan Gibney jest moim bardzo bliskim przyjacielem, a jeśli ma pan jakiś problem z nim, może mi pan powiedzieć wprost. Nie musisz zgrywać twardziela z takim małym fiutem.

Teraz już wszystkie głowy obróciły się w ich stronę. Kobieta o falowanych, rudych włosach wyniośle patrzyła na Wesołego Rogera, który nagle stracił cały animusz, rozejrzał się po holu w poszukiwaniu jakiegoś wsparcia, ale wszyscy wstrzymywali oddech w oczekiwaniu na rozwiązanie tej sytuacji. W końcu Johnson nic nie powiedział i ruszył do siebie, do biura. Pracownicy zaczęli szeptać, kiedy tylko kobieta wypadła na ulicę ciągnąc Raymonda za sobą. Raymond nie mógł złapać tchu, poprzednie sensacje żołądka jeszcze mu dokuczały, a ta scena omal nie przyprawiła go o wylew, kiedy krew uderzyła mu do głowy i myślał że znów straci przytomność. Toteż nie zorientował się, kiedy znalazł się na tylnym siedzeniu samochodu obok tajemniczej kobiety. W roztargnieniu przyjrzał jej się na tyle dokładnie, na ile mógł. Była jego wzrostu, może nieco wyższa, rude włosy opadały jej w falach na brązowy żakiet z czarnymi guzikami, spod kołnierza wyzierała czerwona apaszka. Na ten moment to były wszytskie jej cechy szczególne niezbędne do opisania na komisariacie w razie ewentualnego porwania i potrzeby opisania sprawców. Jednak w duchu listonosz miał nadzieję, że do niczego takiego nie dojdzie. Mają przecież u niego dług wdzięczności, czyż nie? Kierowca ruszył, a Raymond zebrał się na odwagę by zadać swoje pytania.

- Czemu to zrobiłaś?! Roger wy... wyrzuci mnie na zbity pysk! Już... już nie mam po co wracać... - zaczął się jąkać, ręce na powrót zaczęły mu drżeć.

- Spokojnie, Gibney. Nikt cię nie wyrzuci, a już na pewno nie ten buc. Spokojnie. Znam mężczyzn na tyle, by wiedzieć że mu się spodobałam. Pewnie spyta cię o mój numer czy coś. Ale to nie jest teraz ważne. 

- A co jest ważne?! - zawył zrozpaczony Gibney. Cały jego świat stanął na krawędzi przepaści, czuł, że jeszcze chwila i poleją się łzy.

- Nie tym tonem, Gibney! Wielu z nas może ci ufa, ufa ci sam Naczelnik Vernons, ale ja ci nie ufam. 

- A jeśli nie chcę mieć z wami nic wspólnego? Jeśli chcę mieć spokój? Na miłość boską, to był tylko impuls, że pomogłem temu gościowi! Nie chcę mieć nic wspólnego z... z...

- No? Dokończ! - warknęła kobieta obracając się w jego stronę. Neutralny ton zmienił się we wrogie szczekanie, piegowata twarz jej się ściągnęła, zagryzła uszminkowane wargi. Ray czuł zapach jej perfum, łaskotały go w nosie. Auto podskoczyło na wyboju, a on uderzył karkiem w oparcie kanapy.

- ...z bandytami! - dokończył Raymond z gulą w gardle. Przez chwilę panowała cisza, aż kobieta podjęła:

- Nazywasz nas bandytami, a spójrz dla kogo pracujesz. Dla wyzyskiwaczy. Tamten facet z poczty, na przykład. On was wyciska jak gąbkę, z poczucia wartości, z godziwych płac... a my? Pomagamy swoim, choć nawet o tym nie wiesz. Policja nic nie robiła w sprawie Czerwonych Kapeluszy przez miesiące, a my? Ledwo co przyjechaliśmy i stawiamy im czoło. Jeśli tacy są bandyci, to chcę by cały świat składał się z gangsterów, Gibney. Pomogliśmy ci, pamiętasz? Dwa razy. Wziąłeś pieniądze z koperty, dostałeś swoją zemstę, a przy okazji szacunek. Więc chcąc nie chcąc, jesteś teraz jednym z nas, Listonoszu. 

Raymond nieco się uspokoił, odetchnął głęboko i przetrawił te wszystkie argumenty. Za swoją pracę dostawał grosze, żył byle przeżyć do następnego miesiąca i by zapewnić swojej rodzinie godny byt. Żył w świecie, gdzie jego robota jest pomiatana, a nikt nawet na niego nie spojrzy, chyba że po to, by wymienił mu żarówkę w biurze... Cholera. Uratował niewinnego, jak mu się wtedy zdawało, człowieka. Wziął od niego pieniądze. Potem zgłosił się do nich po pomoc. I otrzymał ją, bez pytań i ceregieli, po prostu mu pomogli. A on mógł zemścić się na człowieku, który pokaleczył mu plecy i który zagrażał jego bliskim. Może i nie chciał być częścią tego wszystkiego... ale co jeśli był w tym świecie już od dawna? Sfrustrowany, żyjący tylko dla pracy, dźwigający na barkach siostrę i schorowaną matkę... Jeśli to wszystko miał już w sobie, tą nienawiść do otaczającego świata i tych sztucznych ludzi, i tylko potrzebował iskry, impulsu? Z jednej strony miało to sens. Ale z drugiej? Z drugiej strony Raymond w głebi ducha błagał, by za cholerę tego sensu nie miało.

- Gdzie jedziemy? - spytał Raymond wkładając kciuk za lewy pasek szelek i naciągnął wytarty czerwony materiał, po czym pozwolił by naciągnięty pas zsunął się z palca i lekko uderzył go w ramię. Już nie dyszał ciężko, ochłonął. Znów był spokojny, jak zawsze.

- Na spotkanie. Jest ktoś, kto chce cię poznać. A, właśnie... - po tych słowach kobieta wydobyła z torebki zawieszonej na zagłówku kierowcy szmaciany worek i nałożyła go stanowczo na głowę listonosza - środki bezpieczeństwa. Jak mówiłam, nie za bardzo ci ufam. 

- A któż to chce mnie poznać, takiego "everymana" jak ja? - zaśmiał się cierpko Raymond i oparł się plecami o kanapę. Nic nie widział, ale w sumie nie robiło mu to żadnej różnicy. Samochód znów podskoczył na wyboju.

- Wuj Gotfryd. Przyjechał z Nowego Jorku, jest naszym... Chyba określenie "przewodnik" jest tu na miejscu. Tak, przewodnik. Jeśli myślałeś, że to Vernons wygłasza płomienne mowy, to posłuchaj Wuja Gotfryda Moore'a.

- Ach tak? 

- Tak. Po tym, co usłyszał, postanowił wrócić i pomóc nam w walce z resztką Kapeluszy, która jeszcze gdzieś się tu pałęta. "Nie na długo", jak to powiedział Brian. 

- Skąd macie pieniądze na to wszystko? Ludzi? Broń? I po co jesteście w takim miejscu jak Meredith Hills? To zadupie. To nie ma sensu...

- Wiele rzeczy nie ma sensu. Twoje pytania też, ale mimo to na nie odpowiem. Co miesiąc organizujemy pobór datków od naszych członków. W zamian zapewniamy im ochronę i godne warunki pracy w fabrykach i magazynach, ci od nas pracują głównie w rozlewni napojów alkoholowych na północy, a mieszkają w społeczności komunalnej bądź u nas w kompleksie sportowym. Broń... Ode mnie się tego nie dowiesz. Gadaj z Brianem. A Meredith Hills? Dobre miejsce na interesy jak każde inne. Nie rzuca się w oczy opinii publicznej, macie przyjemne powietrze... Same plusy. Teraz zamknij jadaczkę, niedługo będziemy, a Wuj, jeśli zechce, odpowie na wszystkie pytania. 

Jechali jeszcze z kwadrans, a po wertepach na drodze Raymond poznał, że znaleźli się za miastem, pewnie w okolicy lasku. W końcu się zatrzymali, a kobieta zdjęła mu worek z głowy. Zobaczył wyrąbaną polanę, w tle widniały resztki tartaku, który działał tu na przełomie wieków, ale splajtował w latach dwudziestych przez nietrafione inwestycje właściciela, który zresztą stracił w tym zakładzie całe ramię i kawałek nogi. Między pieńkami stała masa ludzi, tylu ilu widział przed miesiącem w hali oraz dodatkowy tuzin. Na szczycie wzgórza ktoś przemawiał i machał energicznie ramionami, ale wśród kilku lamp niesionych przez wybranych bandytów i reflektorów samochodów, Raymond nie był w stanie dostrzec twarzy mówcy. Poznał natomiast po jego prawicy mężczyznę z kulami. Kobieta o rudych włosach gwizdnęła i momentalnie wszyscy na nich spojrzeli, a Brian wskazał kulą w ich stronę.

- To o nim mówiłem, Wuju! Raymond Gibney!

Rozległy się oklaski, które umilkły na znak Gotfryda Moore'a. Ten wyciągnął rękę i zapraszającym gestem wskazał Raymonda.

- Zbliż się, dziecko! Chodź tu, nie wstydź się! Jeśli to prawda co słyszałem, a słyszałem wiele... Chodź tu i pozwól mi na siebie spojrzeć! - Głos tego człowieka był natchniony, niczym kazanie księdza w kościele. Co wcale nie było takim głupim porównaniem.

Raymond ruszał się jak w transie, szedł korytarzem którego ściany tworzyli ludzie pracy z czerwonymi naszywkami na ramionach. Gdzieniegdzie powiewała flaga z sierpem i młotem. Gibney minął Briana, który skinął mu głową. Stanął oko w oko ze... starcem, który ubrany był w mundur armii amerykańskiej, a pod pachą trzymał czapkę robotnika. Twarz była tak pomarszczona, że wyglądała jak obrana mandarynka, na długim nosie sterczały małe okulary. Gotfryd Moore złapał go za rękę i przyciągnął do siebie w uścisku, równocześnie zawołał:

- Ten tu młody człowiek reprezentuje wszystko, co niezbędne do uczciwego życia, mianowicie odwagę! Tak jak on uratował naszego brata w potrzebie, tak my, ludzie naszej klasy, przy pomocy narzędzi samych kapitalistów zetrzemy ich z powierzchni ziemi! 

Zebrani zaczęli klaskać, ktoś otworzył szampana, bo strzelił korek. Ktoś zgłośnił muzykę z samochodu i rozległy się śpiewy. Wuj patrzył na swoich ludzi przez chwilę, zanim znów się odezwał.

- Jednak - na te słowa Wuja wszyscy ucichli, radosna atmosfera znowu spoważniała - nie jestem tu dla przyjemności! Myślicie pewnie, że przybyłem z odsieczą w sprawie tych, którzy nękają biednych ludzi mojego rodzinnego miasteczka, mam na myśli tych rozbójników, Czerwone Kapelusze! Niestety, prawda jest inna, musiałem uciekać!

Po polanie przebiegł szmer, ten i ów powtarzał słowa do dalszych rzędów, ale znów na znak Wuja ucichli. 

- Tak, nie wstydzę się tego! Wpadliśmy w zasadzkę! Wymiana towarów z Żydami nie poszła tak, jak się spodziewaliśmy! Zostaliśmy zdradzeni, nasi ludzie zostali zabici a nasze kryjówki spalone! Przez problemy z interesami straciliśmy nasze główne źródła dochodów, odczuliście to zresztą na własnej skórze! Ale widzę, że tutaj też sprawy nie idą po mojej myśli. Człowiek, którego postawiłem na zaufanym stanowisku, zawiódł moje oczekiwania! Brian, zamiast pomnażać nasze bogactwo, zacząłeś prokrastynować! Coraz mniej dostawałem darów od waszej filii! Nadal kocham was jak rodzone dzieci, jednak kiedy Wuj czegoś wymaga, to musi być spełnione! 

- Ja... Wuju... mieliśmy problem z tymi Kapeluszami, to nie moja... Ale zajęliśmy się nimi! A dzisiaj dokończymy dzieła! - zakrzyknął niepewnie Brian, ale nikt nie podchwycił jego nadziei. Wszyscy czekali na werdykt Wuja.

- Wymówki! Prawdziwemu robotnikowi nie przeszkadzają szczury w maszynerii! Zamiast zwlekać i pozwalać im się rozmnażać, pali je żywcem kiedy są bezbronne i słabe! Dlatego też, Brianie, pomimo całej miłości i przywiązania jakim cię darzę, musisz oddać mi funkcję Naczelnika. Ruszysz razem z resztą dokończyć porachunki z tą bandą. Rozumiesz?

Brian milczał.

- Rozumiesz żołnierzu?! - krzyknął gwałtownie Wuj.

- Tak Wuju! - odkrzyknął Brian. 

- Dobrze! Rozejść się! Za robotę i za robotników!

- Za robotników! - krzyknęli wszyscy i ruszyli do wozów, rozległy się szczękania broni i stukot pałek. Raymond patrzył na to wszystko z mniejszym przerażeniem niż ostatnio, wtedy, w hali gimnastycznej był zszokowany, a teraz... Chyba zrozumiał o co chodzi. A po rozmowie z kobietą o rudych włosach... chyba chciał pomóc tym ludziom. Niekoniecznie w wymordowaniu wszystkich bogaczy na świecie, ale w przywróceniu jako takiego ładu na ulicach. A pieniądze... Gdyby nie sytuacja matki i długi do spłacenia, pewnie zastanowiłby się trzynaście razy przed tą decyzją. Ale teraz był pod ścianą. 

- Przepraszam... Panie Wuju? - spytał cicho Raymond i postukał Moora w ramię. 

- Słucham, dziecko?

- Ja... Głupio mi o tym mówić, ale moja matka jest chora. Alzheimer... potrzebuję pieniędzy na leczenie. 

- Zawsze pomagam sprzymierzeńcom, panie Gibney. Ufam ci bez zastrzeżeń, uratowałeś w końcu naszego człowieka i nie chciałeś odeń żadnej nagrody. Następnie w imię obrony rodziny zgłosiłeś się do nas, mimo... mimo naszej renomy. To się nazywa odwaga, Raymondzie. Wszystko co mamy, jest wspólne. Dostaniesz pieniądze, tyle ile potrzebujesz. Ale... Brian bardzo ceni twoje umiejętności. Twierdzi, że się do nas nadajesz. Bardzo cię polubił. Jeśli szukasz dodatkowego zarobku, poza pracą na poczcie... Brian po ciebie pójdzie, albo ktoś inny. Podoba mi się twój entuzjazm i zapał. To ważny czynnik naszej współpracy. Nie będą to trudne sprawy, ochrona sklepów, zbieranie pieniędzy, dostawy... czasem coś ekstra. Ale nie będzie to niebezpieczna robota. 

- Tak? - spytał zdziwiony Raymond mrużąc oczy, by lepiej widzieć swojego rozmówcę. - Tylko tyle? Spodziewałem się...

- Tylko tyle i aż tyle, panie Gibney. Co prawda nie od parady nosimy gnaty i broń, ale nie napadamy codziennie banków! Straszymy kilku fabrykantów, kiedy chcą podkręcić śrubę biednym robotnikom, którzy są w podobnej sytuacji do pańskiej, na pewno rozumiesz. Ale by tego dokonać, czasem trzeba się ubrudzić. Jesteś gotowy na ten brud, Raymondzie Gibney?

- Ja... Chyba tak. Zrobię wszystko, by ochronić rodzinę, tą którą mam. A która niedługo może zapomnieć kim jestem przez głupią chorobę... Tak. Trochę brudu... - Gibney przełknął ślinę. - nie zaszkodzi.

- Dobrze - Staruszek kiwnął powoli głową i wyciągnął rękę do uścisku. Raymond uchwycił ją i potrząsnął mocno. - Witaj w naszej skromnej, ale duchowo bogatej rodzinie, synu. Teraz ruszaj, daj nauczkę tym łachudrom. I gdybyś potrzebował pomocy z czymkolwiek, zgłoś się. Tak po prostu, a ja zobaczę, co da się zrobić.

Raymond już miał się odwrócić, kiedy Gotfryd Moore przyciągnął go jeszcze na chwilę i wyszeptał do ucha:

- Pamiętaj, że jakakolwiek forma zdrady, taka jak kablowanie policji bądź, co gorsze, komisji McCarty'ego, uczyni z ciebie pierwszą osobę w kolejności do odstrzelenia. Zrobię to osobiście. Ale to opcja dla głupich jednostek. A ty nie jesteś głupi, prawda Raymond?

- Nie. Nie jestem... głupi. - wystękał Raymond i spojrzał mężczyźnie w oczy. Był przerażony, choć twardo nie zmieniał miny. Mężczyzna patrzył na niego chwilę, po czym puścił prawicę Raymonda i poklepał go po ramieniu.

- Tak też myślałem. Wielu się załamuje na etapie kontaktu wzrokowego, ha! Ale ty dałeś radę. Dlatego ci wierzę. Ruszaj. Nie ma czasu do stracenia. Trzeba obić tych gnojków, wypalić jak grzyba trawiącego zdrowe drzewo!

Z tymi słowami w głowie Raymond usadowił się w packardzie z 1939 roku obok markotnego Briana, który położył swoje kule między nimi. Kaszkiet położył na kolanach, toteż po raz pierwszy Raymond mógł zobaczyć jego brązowe włosy, były dosłownie czarne jak węgiel. 

- Więc? Staruszek dał ci przemowę, co? Ryszyło cię? - zapytał Brian patrząc w okno. 

- Ta... Chyba tak. Trochę się trzęsę - zauważył Raymond patrząc na swoje ręce. 

- Też tak miałem, kiedy zgarnął mnie z portu w Nowym Jorku. Czujesz się... obco, jakby nie na miejscu, a cały otaczający świat cię przeraża, nie? To wszystko... ciężko się przemóc, by uznać to za realia. Ale gdy nauczysz się z tym żyć, zaufaj mi, będzie prościej. O wiele prościej, Towarzyszu Gibney.

- Mów mi Ray. 

- Brian. Ale to już wiesz... - zaśmiał się głupio Vernons i wyciągnął rękę do Raymonda w chwili, gdy samochód ruszył. 

- A ta kobieta, która mnie tu przywiozła? Kto to?

- Ach, masz na myśli Claudię? Już kiedy dołączyłem do grupy była zadomowiona, było to ze dwanaście lat temu, kiedy byłem w twoim wieku he he... Była wtedy młodziutka i potrafiła sobie narobić wrogów wyszczekaną gębą, ale teraz jest moją najbardziej zaufaną przyjaciółką. Dałaby się pokroić za ideały, które reprezentuje Wuj, jak wielu z nas. Inni po prostu szukają ochrony i zarobku, co wcale nie umniejsza ich dokonań - w tym momencie Brian trącił Raymonda konspiracyjnie łokciem - a wiem jak niektórzy mogą być zdesperowani. Sam kiedyś byłem, ale teraz? Mimo, że żyło mi się nieźle jako Naczelnik, to ci ludzie, mimo że przychodzą i odchodzą, stali się moją prawdziwą rodziną. I jeśli tego będziesz chciał, rzucą się za ciebie w ogień, Listonoszu.

- Wiesz, nie zamierzam wbiegać do ogniska - mruknął niepewnie Raymond.

- Wiesz, ktoś kiedyś może cię do ogniska wepchnąć. Warto mieć wtedy kogoś, kto cię złapie i otrzepie z popiołu. Od tego jesteśmy my, Ray. A ty możesz być tego częścią - uśmiechnął się ciepło Brian i podał Raymondowi rewolwer S&W model 29, i wsypał mu do kieszeni garść naboi. - Mierz w klatkę piersiową, a przynajmniej spróbuj. Odbezpieczę ci go, tylko uważaj, by ci nie wystrzelił. Uważaj też przy chowaniu, nikt nie chce mieć dziury w stopie, nie? 

- Byłoby to niekorzystne - Raymond trzymał pistolet na otwartych dłoniach jak niebezpieczny granat, mogący w każdej chwili wybuchnąć - ale jednakowoż spróbuję, Brian.

- Starczy, że ja mam problemy z chodzeniem, Ray - zaśmiał się Brian i klepnął Gibneya w udo. 

Właśnie po tych słowach deszcz zaczął padać i ciężkie krople tworzyły symfonię z dachem auta godną Bethovena. Osiem samochodów, w tym dwie półciężarówki wypełnione ludźmi zatrzymały się z piskiem opon przed opuszczoną rozgłośnią radiową, której pordzewiała antena sterczała ponad starą zabudową jak palec ostrzegawczy. Może był to znak, by zawrócić? Nawet jeśli tak, to komuniści mieli tego typu przesądy głęboko gdzieś.

- Ludzie! Widzicie tą budę i czające się tam szczury? Przed upływem godziny, wszyscy będą gryźć piach! A ta rudera spłonie do gołej ziemi, czy to jasne? Do ataku! - krzyknął Brian Vernons opierając się na rudowłosej Claudi, która podała mu pistolet maszynowy Thompson z magazynkiem pudełkowym. Dzięki temu nie był tak ciężki jak odpowiednik z lat trzydziestych posiadający magazynek bębenkowy, który to upodobała sobie mafia. Przy tym rewolwer Raymonda wyglądał jak packa na komary. Pomimo braku doświadczenia znał się w miarę na broni, przynajmniej w starał się nadążać za trendami, by żadna nowinka mu nie uciekła podczas czytania nowej powieści. Woda zalewała mu oczy, a ubranie lepiło się do ciała, kiedy poprawiał chwyt na rękojeści swojej broni. Do jego uszu dobiegły podniesione głosy, podniósł głowę i podszedł do ich źródła. 

- Nie jesteś już Naczelnikiem, Vernons! Przestań się rządzić! - krzyknął niski człowieczek ściskający pod pachą dwa granaty. Otaczała go grupka robotników w brudnych strojach, z których deszcz powoli spłukiwał smary i oleje. Patrzyli z nieukrywaną wrogością na Vernonsa, mruczeli coś do siebie.

- To nie ma znaczenia, kto jest Naczelnikiem, Luka! - ryknął Brian i podskoczył do tego najniższego by zdzielić go w twarz rękawiczką. Claudia musiała go podtrzymać, gdyż istniało ryzyko że Brian się nie utrzyma na nogach. Pomimo egipskich ciemności Raymond dostrzegł poczerwieniałą twarz Luki, który już miał coś odkrzyknął, kiedy z rozbitego okna rozgłośni wyleciała płonąca butelka, która rozbiła się tuż pod nogami Briana, druga roztrzaskała się na masce Forda Pick-up'a. Ogień rozświetlił górkę, na której się znajdowali. Wtedy padły pierwsze strzały. Raymond rzucił się za samochody, które stanowiły idealną tarczę przed serią z radzieckiej pepeszy, która poleciała od strony kryjówki Kapeluszy. Potem poleciały granaty, chyba nawet te należące do Luki, bo ten krzyknął triumfalnie, gdy jakiś nieszczęśnik skończył w kawałkach na ścianie. Raymond spojrzał na rewolwer. Był odbezpieczony. Kiedy brygada Towarzyszy wbiegła do środka, Raymond przeskoczył maskę i schylony pobiegł do ceglanej framugi pełnej dziur po kulach. Brudna woda i błoto chlupały mu pod nogami, deszcz wpadał za kołnierz i ściekał po ramionach. Raymond drżał z zimna i strachu, jednak czuł też coś nowego... adrenalinę. Z tego co się orientował, niedobitki Kapeluszy liczyły sobie dziesięciu uzbrojonych ludzi. Niby niedużo... Chyba że mieli wsparcie spoza miasta. 

Wtem ktoś wypadł z okna tuż nad nim i runął w błoto, w świetle płonącego Forda Raymond ujrzał bordowy melonik. Podniósł pistolet i wyprostował ramiona w łokciach. Strzelił. Odrzut broni cisnął nim o ścianę, w którą uderzył potylicą, zamroczyło go, złapał się za czoło. Próbował po omacku naciągnąć cyngiel, ale przez mokry metal i drgawki szło mu to wolno. Kiedy wreszcie się udało i wzrok mu się wyostrzył, ujrzał błyszczącą lufę Kapelusza, który mierzył mu prosto w głowę. Raymond zadziałał impulsywnie, nacisnął spust, czego efektem był dziki wrzask rannego mężczyzny, kiedy broń wyślizgnęła się spomiędzy odstrzelonych palców. Poprzednia kula Raymonda utkwiła Kapeluszowi w brzuchu, co wywołało obfite krwawienie. Raymond osunął się wzdłuż ściany i patrzył na swoje dzieło. Ofiara jęczała, a w tle huczały strzały. Raymond naciągnął cyngiel po raz trzeci. Wycelował w głowę, jednak nie mógł się skupić, bo Kapelusz zaczął się cicho modlić. Ręka Raymonda drgnęła, przez co spudłował - trafił w szyję. Zatkał uszy by nie słuchać piekielnych bulgotów umierającego gangstera, powoli się podniósł i trzymając się ściany ruszył do budynku, przeskakiwał nad ciałami robotników i Kapeluszy. Główny hol wyglądał jak miejsce bombardowania, wszędzie były strzępki ciał. Ruszył na wyższe piętro, skąd dobiegał gwar krzyków i wystrzałów. Na górze na nogach pozostała piątka komunistów, w tym Brian wsparty na Claudi, właśnie zmieniał magazynek. 

- Listonosz, chodź tutaj! - zawołał Brian i ponaglił Raymonda, który na sztywnych nogach podszedł do tej dwójki. Wtedy rozległ się ogłuszający huk i część sklepienia zawaliła się, rozdzielając Briana, Claudię i Raymonda od reszty brygady. 

- Cholera - zaklęła Claudia i wyciągnęła Colta - są gotowi pogrzebać nas żywcem!

- A czego się spodziewałaś, przyjęcia z kawą i ciastem? - warknął Brian i oparł lufę thompsona na ramieniu. - Posłuchaj Ray, za tymi drzwiami jest jeszcze dwóch. Zdołali nas rozgromić z pierdolonego Lewis'a, ale to nie koniec. Trzymasz się? Jesteś ranny?

- Nie, oberwałem tylko w głowę, gdy za... zabiłem... 

- Nie myśl o tym teraz! Musimy się skupić, jeśli chcemy wyjść stąd żywi! Chcesz zobaczyć matkę, Ray?

- Tak.

- Więc się skup! Gotowy? Claudia, gotowa? 

Kobieta kiwnęła głową twierdząco. Brian strzelił w zamek drzwi gabinetu i dał znak, by Raymond wszedł pierwszy. Gibney naciągnął cyngiel po raz ostatni tego dnia i mocno pchnął drzwi. Został złapany za pasek szelek i zdzielony pałką w skroń, wypuścił przez to rewolwer, który potoczył się pod parapet. Ostatnie co usłyszał, to były strzały w sufit, wzbijając przy tym chmurę tynku, skutecznie uniemożliwiając rozpoznanie terenu. Raymond odzyskał świadomość zaledwie sekundy później, gdy jeden z opryszków przykładał mu do skroni lufę.

- Pozwólcie nam odejść, albo zabijemy waszego chłoptasia, słyszycie, komuchy? - ryczał gruby brodacz w przykrótkiej czarnej marynarce, czerwony kapelusz zsunął mu się na tył głowy. Był zdenerwowany, Raymond to czuł. A zdenerwowany człowiek trzymający cię na muszce nie jest dobrym pomysłem.

- Spokojnie Ray, wypracujemy kompromis... - Zza chmury pyłu dobiegł głos Briana, Gibney usłyszał też kaszel Claudi. Nie zrozumiał reszty słów, bo mózg pochłaniała mu informacja o tym, że znajduje się o włos od śmierci. Zaczął się głośno modlić, wręcz krzyczał psalmy, których nauczył się w szkółce niedzielnej. Kapelusz który go trzymał schował wielki rewolwer za pasek i obrócił Raymonda do siebie z zamiarem zdzielenia go w twarz, ale Raymond był szybszy. Z całej siły uderzył czołem w nasadę nosa mężczyzny, który zachwiał się do tyłu. Raymond wysupłał rewolwer oprawcy zza paska i przytknął go do klatki piersiowej właściciela broni. Strzelił. Kula rozerwała spory kawał ubrania i mięśni z kośćmi, czerwona mgiełka zasłoniła Raymondowi widok podczas gdy leciał prosto na ziemię, zwalony odrzutem. Odwróciło to uwagę grubasa, który już miał wymierzyć w Raymonda z pepeszy, ale zmasowany ogień z Thompsona Briana i pistoletu Claudii pokrzyżował ten jakże sprytny plan. Poszatkowany grubas wyleciał przez okno jak z procy i runął do błotnistego rowu. Claudia pomogła Raymondowi się podnieść i uderzyła go kilka razy otwartą dłonią po policzkach.

- Nie odpływaj, Gibney! - krzyknęła mu do ucha. To go otrzeźwiło. Chyba nawet dostał wyostrzenia zmysłów, bo kątem oka ujrzał jak postrzelony przez niego Kapelusz powoli celuje z nich z kieszonkowego pistoletu. Raymond obrócił się na pięcie i wypalił z wielkiego rewolweru nim tamten zdążył wyprostować ramię. Głowa eksplodowała jak arbuz, a broń wypadła z dłoni Raymonda na deski. Dyszał ciężko, obrócił się w stronę oniemiałej dwójki.

- Teraz mi ufasz? - spytał z lekkim uśmiechem Gibney, a po tych słowach zwymiotował. Nie wiedział, że jeszcze miał coś w brzuchu, ale najwidoczniej zawsze coś było. Kiedy klęczał zgarbiony, poczuł klepnięcie w ramię. 

- Teraz tak, Listonoszu. Kupiłeś moje zaufanie bez reszty. - Uśmiechnęła się Claudia. - A teraz... spalmy tę budę.

- Do gołej ziemi - zaśmiał się Brian i opadł się o przewrócone biurko, biodro naprawdę musiało mu dokuczać. Wyciągnął papierosa i odpalił go od żarzących się resztek czegoś, co kiedyś było drzwiami. Zaciągnął się i wydmuchał dym pod sufit. Po chwili reszta komunistów przebiła się przez gruzy i weszła do pokoju. 

- Jeszcze dychasz? - spytał Luka z ironią. Wtedy to Raymond mógł mu się dokładniej przyjrzeć. Luka był niski, chyba nawet miał garnitur szyty na miarę. Kwadratowa twarz nie była bynajmniej przyjazna, raczej odrzucała potencjalnych znajomych. Krótka, ostra bródka dopełniała obrazu psotliwego diabełka, przez co Raymond prawie parsknął śmiechem. Brian tym razem nic nie zrobił sobie z komentarza Luki, dokończył papierosa i rzucił go za okno. Chwilę patrzył jak znika w toni nocy, aż wreszcie się odezwał, wlepiając w zgromadzonych swoje niezwykłe oczy.

- Jak widać, konusie, żyję. Weźcie benzynę, chłopaki i dziewczyny, czeka nas gorąca noc... - mruknął Brian i dał znak, by zabrali się do pracy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro