Tajemnica Adriana Gibneya, 24 czerwca 1952 roku

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kiedy wsadził nogę do gorącej wody, westchnął z ulgą. Ból zelżał, a całe ciało się rozluźniło. Ta wanna była niesamowita, duża, pojemna i wygodna ponad wszelką miarę! Z sąsiedniego pokoju dolatywał spokojny szum radia, w całym mieszkaniu unosiła się woń naleśników, które jakiś czas wcześniej smażył Raymond. Jessica od wielu dni nie miała apetytu prawie na nic, toteż Raymond zjadł wszystkie naleśniki, nadal bowiem miał zakorzenione, że marnowanie jedzenia to ciężki grzech. Nie był w stanie przestawić się z dnia na dzień na styl życia ludzi statecznych, do których chcąc nie chcąc zaczynał się zaliczać. Zbyt dużo go to kosztowało. Między innymi cały dorobek Adama O'Neila, który żył, jednak był niczym warzywo, niezdolne do pracy ani zarządzaniem warsztatem. Przez kilka nocy Raymond po prostu płakał w poduszkę, kiedy napadały go deliryczne drgawki i śnił o tych ludziach, których skrzywdził. Kapelusznicy, gwałciciel, jeden z najbliższych przyjaciół... powoli stawał się potworem na miarę propagandy McCarty'ego, a może był nim już od bardzo dawna, sfrustrowanym swoją pracą i życiem towarzyskim młodzieńcem marzącym o czymś więcej, a kiedy już postawił pierwszy krok to nie mógł się cofnąć. Nie był w stanie pozwolić Adamowi zawiadomić policji, dlatego w afekcie rozwalił mu głowę. Jedynym nędznym pocieszeniem było to, że Adam żył. Leżał podłączony w szpitalu do rozmaitych aparatów pod ścisłą opieką policji, a to ze względu na niebezpieczeństwo powrotu Kapeluszników. Jedynie Raymond wiedział, że to bujda. Zwykłe kłamstwo, by ratować własną skórę. Najgorsze było to, że nie miał wpływu na to co Adam powie po przebudzeniu. Lekarze co prawda zapewnili Raymonda, że O'Neil raczej się nie obudzi, jednak czy była całkowita pewność? Tego dnia stracił dwóch przyjaciół, Briana i Adama. Czy straci jeszcze Claudię, Jessicę i mamę? Tak dużo poświęcił i stracił zarazem. Od nocy pełnej krwi na podłodze warsztatu i spędzonej przy biurku policjanta prowadzącego sprawę Jessica pozostawała markotna i milcząca, dużo płakała. W dniu tuż po wypadku Adama przedstawili sytuację matce, która w chwili przebłysku przypomniała sobie kim był Adam. Płakali wszyscy, w obskurnej kuchni starego mieszkanka Gibneyów, z którego Raymond się wyprowadził do apartamentu Callay'a. Jessica została z matką, pomimo namówień brata na zmianę otoczenia. Ale nie, Jess została z mamą i swoją lalką, przychodziły jedynie na śniadania i popołudnia, by spędzić czas w salonie przy telewizorze, którego głośniki grzmiały o trwającym nadal konflikcie w Korei, odrażających komunistach oraz ofertach samochodów. Matka znów zamknęła się w sobie, nie pomagały nawet tabletki z radem przepisane przez doktora Forda, na których ten zbijał zresztą niezły grosz. Matka patrzyła tępo w ekran odbiornika i wcinała orzechy, potrafiła tak całymi godzinami. Raymond popadł w lekki alkoholizm. Zaczynał pić i nie był w stanie przestać, starał się tym sposobem wyrzucić z głowy nękające go w snach upiory Adama i starego Mayflowera bez jednego oka, którzy przychodzili po jego duszę. Butelka whiskey skutecznie odstraszała te nocne mary, przynajmniej na jakiś czas.

Nagle rozdzwonił się telefon, toteż Raymond musiał wstać z wanny, owinąć się szlafrokiem i dotrzeć do przestronnego salonu przystrojonego w kwiecistą tapetę i lampy imitujące zamkowe kandelabry. Listonosz przystawił słuchawkę do ucha.

- Halo, Raymond Gibney. W czym mogę pomóc? - spytał na wpół przytomnym głosem. Przemawiał przez niego kac i zmęczenie, ostatniej nocy do późna przeglądał gazety Playboy i był na wpół przytomny. Ten Callay miał ich całą kolekcję!

- Raymond. Wpadniesz do mnie, do sklepu z maszynami? Chcę ci coś dać. Jeśli oczywiście masz czas - rzekła Claudia spokojnym głosem, który sprawił że włosy zjeżyły się Gibneyowi na karku, tak bardzo lubił go słuchać.

- Jasne, będę za jakiś czas. Zerknę tylko do matki i zaraz wpadnę dobrze? Muszę kupić jej orzechy.

- Okej, będę czekać. I tak mamy mały ruch. Dotrzesz, czy mam podjechać?

- Nie nie, jeszcze nie straciłem nogi. Dotrę na piechotę, muszę rozruszać tą sztywną kończynę. Będę za jakąś godzinkę. Dobrze?

- Dobrze. Wuj kazał się spytać czy żyjesz, ale wnioskuję, że tak. Powiem mu, że wpadniemy. - Głos kobiety wydał się Raymondowi jakiś nienaturalny, a nonszalancki ton wymuszony.

- Niech będzie, wpadniemy do Wuja. Ale czy na pewno wszystko dobrze?

- Tak. Czekam. - Po tych słowach Raymond usłyszał dźwięk przerwanego połączenia. Odstawił słuchawkę strapiony. Co się mogło stać? Pewnie nadal zadręcza się sprawą Briana. Tak, stracić kogoś tak bliskiego... Szczególnie oraz która znała go znacznie dłużej od Raymonda. Opowiadała mu o dniu, w którym go poznała. Był to 1940 rok, wiosna w Nowym Jorku. Wuj razem z kilkoma ludźmi szedł przygotować wszystko do strajku, gdy natknął się w porcie na wyrostka, który wyglądał na zagubionego. Wuj podszedł do chłopaka z rezonującymi, niebieskimi oczami i zapytał czy tamten się zgubił. Chłopak nic nie powiedział, wyminął Wuja i skierował się do bramy. Dopiero po chwili Wuj spostrzegł, że ten młodzik zakosił mu portfel. Szybko przyszpilili go w alejce i zmusili do oddania pieniędzy. Claudia proponowała, by Wuj połamał złodziejowi nogi, jednak ten postąpił przeciwnie, w uznaniu dla zdolności chłopaka przyjął go w swoje szeregi. Chłopak przedstawił się jako Brian Vernons, przybył z Maine i szukał roboty, niekoniecznie uczciwej. Tak też rozpoczęła się jego kariera w organizacji Gotfryda Moore'a. Po latach ciężkiej pracy zaczął piąć się w górę, znalazł sobie dziewczynę i ustatkował się, jeśli można tak powiedzieć o przestępcy. Potem jednak miała miejsce nieudana wymiana towaru w Central Parku, gdzie wybranka Briana oraz wielu jego znajomych straciło życie. Przez jakiś czas tułali się z kilkoma niedobitkami czekając na rozkazy Wuja, który został w Nowym Jorku. Reszta tej historii była już znana Raymondowi, łącznie z losem dużej sumy pieniędzy, co podsłuchał w dniu swoich urodzin.

Nikomu o tym nie mówił, nawet Claudii, bał się jej reakcji. Ale może nastał właściwy czas? Nie był jeszcze pewien. Narzucił na siebie flanelową koszulę w paski, a na głowę założył kapelusz z rondem znaleziony w szafie Callay'a, najwidoczniej nie był mu już potrzebny w więzieniu. W sklepie spożywczym kupił orzechy włoskie, pistacje i piwo dla siebie. Wydobył z kieszeni scyzoryk od Adama i otworzył butelkę.

- Napilibyśmy się wspólnie, co, O'Neil? Musiałeś wszystko skomplikować. Cholera. Czemu? - mruknął gniewnie Raymond i stuknął się szyjkami z wyimaginowanym przyjacielem. Żar lał się z nieba, toteż Raymond przyśpieszył w stronę swojej kamienicy, ciemnej ostoi rodzin z Meredith Hills. Nie znał ich wszystkich, a oni n znali jego. Mijali się na schodach i podwórku, czasem mruknęłi do siebie "dzień dobry". Na pewno nikt nie spodziewał się, czego do tej pory dokonał ten nierzucający się w oczy młody chłopak o blond włosach i z rzadkim zarostem. A gdyby im powiedział, pewnie by go wyśmiali. Wielu pamięta jego ojca z poczty, był to bardzo poczciwy człowiek o nieskazitelnej reputacji, co było dla jego syna idealną przykrywką. Bo każdy przecież ufa urzędnikowi, listonoszowi. Na podwórku zastał zaparkowany samochód z szoferem popalającym papierosa. Auto było znajome. Należało do ludzi z Komisji. Raymond wspinał się po schodach z podwyższonym pulsem, minął drzwi pani Palmer i udał się do swojej matki. Już u progu usłyszał jej łkanie. Otworzył gwałtownie drzwi by zastać zapłakaną matkę w szlafroku obok Samuela Jerringsa, który podawał jej chusteczki. Na dźwięk otwieranych drzwi Samuel Jerrings podniósł się i dotknął palcami ronda czarnego kapelusza. Nie zdjął nawet swojego długiego płaszcza, co było dziwne, zważywszy na temperaturę panującą w całym mieście. Sam Raymond był jedynie kwadrans poza chłodnym mieszkaniem, a już cały się lepił.

- Pan Raymond! Czekałem. Brakuje nam tylko pana. Proszę spocząć, dobrze? - Jerrings jak zwykle uśmiechnął się tym swoim niepokojącym grymasem, który bardziej pasował do wilka niż człowieka i wskazał Gibneyowi kanapę. Raymond odstawił zakupy na stolik i podszedł najpierw do matki.

- Wszystko dobrze, mamusiu? Czy ten człowiek cię nachodzi? - spytał chłopak i spojrzał krzywo na łowcę komunistów, który tylko wzruszył ramionami. Carolina Miller-Gibney pokręciła głową i wskazała bezradnie na dokumenty leżące na stoliku. Był to folder Adriana Gibneya, który Raymond cisnął w kąt podczas przeprowadzki. Nie miał na tyle silnej woli by go przewertować. Najwidoczniej jego matka...

- Co... skąd to masz, mamo? - Raymond przysiadł na kanapie, co najwidoczniej rozluźniło Jerringsa, który odpowiedział:

- Ten folder pochodzi z mojego biura, była tam wizytówka z numerem. Najwidoczniej pańską matka oczekiwała wyjaśnień. Oto przyjechałem by ich udzielić. Jednak wolałem poczekać aż się pan zjawi, by zobaczyć twoją reakcję. Czytałeś to? Widziałeś zdjęcia? - Samuel Jerrings zdjął okulary i napluł na szkła, by je przetrzeć. Jak zwykle, nie pomogło.

- Nie, nie czytałem. Nie byłem gotowy.

- No tak, bohater w rodzinie, walczył na wojnie! Jednak każdy człowiek ma w sobie nieco ciemności, nieprawdaż, panie Gibney? U niektórych objawia się szybciej, u innych później. A potem przystępują do CPUSA, amerykańskich komunistów. Pod przybranym nazwiskiem Williama Brighta w 1940, przychodził tam co tydzień na spotkania. Trwało to pół roku. Dopiero niedawno jeden z naszych, hmm, zdrajców kapitalizmu z więzienia rozpoznał go. Kiedyś ćwiczyli razem w rugby. Osobiście nigdy nie miałem duszy ani ciała sportowca, ale wracając... Czy nie wspominał czegoś o niejakim "Wuju"? Inaczej Gotfrydzie Moore? Mamy informacje, że ten bandyta często przesiadywał z nowicjuszami w różnych miastach, pewnie chciał ich zwerbować do swojej bandy. Nie dość, że komuniści, to jeszcze wandale, złodzieje i gangsterzy. Powinniście się cieszyć, że to tylko pół roku zagubionego młodego człowieka. Coś pani wie, pani Gibney?

- Niestety... Nic nie wiem. Raymondzie, to straszne! Nasz Adrian! Mój syneczek, z takimi draniami! Jak... czemu, panie Jerrings? - zawyła staruszka i przyłożyła chusteczkę do oczu, z których znów zaczęły lać się łzy.

- To właśnie największa zagadka, pani Gibney. Wyłapują zagubioną młodzież i pod płaszczykiem rewolucyjnych haseł i równości piorą mózgi na masową skalę - westchnął z żalem Jerrings i pokazał Raymondowi zdjęcia jego brata w jakimś brudnym barze na którego ścianach wisiały ciemne, a w rzeczywistości czerwone, plakaty zachęcające do wstąpienia do partii CPUSA. Adrian siedział roześmiany i obejmował jakiegoś mężczyznę, najpewniej był pijany. I dobrze się bawił. Zupełnie jak Raymond na swoich urodzinach w hali sportowej z Brianem.

- Niestety, ja też nie słyszałem nic o żadnym Wuju. Brat nic mi nie mówił, a przynajmniej nie o tych... sprawach. A ja, jak przykładny młodszy brat, siedziałem cicho. Ale gdybym tylko wiedział, na pewno bym to zgłosił. No bo jak można mieć komunistę w rodzinie? - Raymond próbował wyglądać na opanowanego, jednak w środku wnętrzności ściskało mu imadło, a następnie słowa matki zgniotły resztki tego co zostało z gardła Raymonda:

- Gdyby mój Raymond został takim potworem, chciałabym zapomnieć że w ogóle się urodził. Czemu Adrian nie docenił naszej pięknej rzeczywistości? Dlaczego? - zapytała pani Gibney smarkając.

- Docenić? Docenić to, że musiałem harować całe dnie i noce na twoje lekarstwa, jedzenie i dach nad głową? Docenić to, że musiałem straszyć i zabijać ludzi dla pieniędzy? Nie, mamo. Nie docenię tego. Po prostu chcę żyć spokojnie. I zrobię co trzeba, by żyć na farmie za wiele lat na emeryturze. - Te słowa Raymond pomyślał w swojej skołowanej głowie, naturalnie nie powiedział ich na głos. Otarł łzę i spojrzał ostatni raz na zdjęcia Adriana Gibneya. Chłopak ze zdjęcia zawsze wpajał mu patriotyzm. A teraz? To były wszystko kłamstwa! Cholerne kłamstwa! Raymond uderzył pięścią w stół, jego matka krzyknęła, a Jerrings pokiwał ze zrozumieniem głową. Zupełnie jakby się tego spodziewał.

- Wiem przez co pan przechodzi, Gibney. To straszne, jak komunizm niszczy amerykańskie rodziny, nieprawdaż? W każdym razie, gdyby coś sobie państwo przypomnieli, nalegam na kontakt. Coś o Wuju lub jego interesach. Żegnam. - Jerrings uśmiechnął się żółtymi zębami i schował dokumenty do aktówki. Stukot jego kroków dudnił jeszcze chwilę na klatce schodowej, aż wreszcie ucichł.

- Matko, jak się czujesz? - zapytał Raymond i usiadł obok roztrzęsionej kobiety i spróbował uspokoić jej drżące dłonie. - Tam masz orzechy. Jeśli chcesz, możemy zjeść razem...

- Obiecaj mi, że nie staniesz się taki jak on, dobrze? W telewizji mówią, co tam robią w tej Rosji, jacy są bestialscy! Jak chcą zniszczyć nasz kraj! Nie widzisz tego, synku? Nawet zarazili naszego Adriana! Mojego chłopca! Gdybym straciła też ciebie, albo Jessicę... Nie wiem co bym zrobiła. Naprawdę. Obiecaj mi, dobrze? Że nigdy nie staniesz się taki jak oni! Jak on! - zapłakała staruszka i wrzuciła sobie do ust całą garść orzechów.

- Obiecuję matko - mruknął jej syn patrząc tępo w okno. Wiedział, że to obietnica bez pokrycia. Ta kobieta była chora. Łykała wszystko z telewizji i radia, a choroba spustoszyła jej umysł. - Mamo, muszę iść.

- Dokąd, kochany? Nie możemy razem odpocząć? Obejrzeć telewizji u ciebie? Proszę. - Kobieta uczepiła się kościstymi palcami przedramienia Raymonda, który siłą je rozwarł.

- Mam pracę. Ktoś musi na nas zarobić. Pewnie będę później. Powiesz to wszystko Jess, bo ja nie dam rady - chlipnął Raymond i szybko wyszedł z mieszkania. Dopiero kiedy był na parterze łzy polały mu się strumieniem po spoconej twarzy. Było duszno i gorąco, więc płakanie było ciężką sztuką. Jednak on płakał. Aż w końcu ustabilizował oddech i kilka razy jeszcze zatrząsł się w konwulsjach. Jego brat. Jego własny brat Judaszem swojej ideologii. Całe życie wpajał Raymondowi... A zresztą. Czy to teraz ważne? Nie żyje. Od wielu lat. Już nic Raymondowi nie wpoi. Martwi głosu nie mają. Otarł łzy i wypuścił powietrze z ust. Ruszył do sklepu z maszynami do pisania, gdzie o dziwo zastał kilku klientów. Jeden pocieszny grubasek w przykrótkiej koszulce w paski coś głośno mówił do znudzonej Claudii, równocześnie siłując się z remingtonem i pudełkiem, do którego maszyna nie chciała wejść.

- I wie pani, on mi powiedział, że umawia się z tym sąsiadem z Chicago. Cholerny pedał, mój własny syn! Rozumie pani, przez co przechodzę? Chciałem, żeby się ustatkował w wielkim mieście, żeby założył rodzinę! Moja stara odchodzi od zmysłów przez tego gówniarza, jak on ją zranił, to sobie pani nie wyobraża. Jak tylko przyjedzie na święta, na długo mnie popamięta, dewiant. E, tak, tak, czekiem zapłacę. O, już - burknął grubas z zadowoleniem, kiedy maszyna weszła do pudełka. - Na Boga, jak dzisiaj gorąco! A pani, nie wybiera się pani do jakiegoś parku? Może jakieś lody? Mogę panią podrzucić...

- Przepraszam bardzo, ale z tego co wywnioskowałam, to ma pan żonę, panie Williamson. A i ja mam już wybranka. - Kobieta wskazała wchodzącego właśnie Raymonda, całego mokrego od potu.

- Oj tam, takie chuchro, to żaden wybranek. Mówię pani, zapraszam na lody. Ja lubię czekoladowe. Postawię pani. Nie ma najmniejszego problemu!

- Nie rozumiesz pan po angielsku? Pani właśnie grzecznie odmówiła. Toteż proszę zabrać swój tyłek i wracać do kochającej żony, a nie podrywać cudze dziewczyny, rozumiemy się? - zapytał Raymond kładąc dłoń na wielkim ramieniu klienta, który zaśmiał się ironicznie.

- Proszę się nie kompromitować, kolego. Ta panienka zasługuje na chłopa, który ją obroni. A pan? Szczerze wątpię, żeby dał pan sobie radę z osą. Ja strzelam ze stu metrów do celu. I nie chybiam. A ty? Chyba co najwyżej trafiasz w obliczenia na algebrze, kujonie.

Raymond wymienił spojrzenie z Claudią, która nie mogła powstrzymać uśmiechu. Kiwnęła mu przyzwalająco głową. Raymond wyszczerzył zęby i zwrócił się do grubasa:

- Za późno, sir. Ta pani prosiła, żebyś ją zostawił. A jeśli nie zrobisz tego w ciągu pięciu sekund, zobaczysz do czego jestem zdolny. Miłych zakupów i zapraszamy ponownie. I trzymaj swoje łapska przy sobie - warknął Raymond i siła zaczął wyprowadzać klienta ze sklepu, jednak ten wyrwał się i wyszedł o własnych siłach. Na odchodne rzucił jeszcze:

- Współczuję panience! Taki buc za wybranka! Już tutaj nie wrócę! - Grubas tupnął nogą i zniknął na ulicy.

- Pewnie zaoszczędzoną kasę wyda na tłuste mięso, bo to chyba jego ulubiony deser - zaśmiał się Gibney i spojrzał na swoje dłonie. Nieco mu drżały, co nie uszło uwadze Claudii.

- Wszystko okej? - zapytała kobieta i wyszła zza konturu. Nosiła cieliste pończochy i lekką, zieloną sukienkę, idealny przewiewny ubiór na taki skwar. Gdyby tylko Raymond mógł nosić w pracy sukienkę...

- Nie, nie w porządku. Odwiedził mnie Jerrings. Miał dokumenty o moim bracie. Że był komu... komunistą. - Raymond zachwiała się na nogach i omal nie upadł, ale podtrzymała go Claudia.

- Spokojnie, to przez ten upał. Zaraz przyniosę ci wody, mój ty biedaku. To musiał być dla ciebie szok, prawda? - zapytała Claudia, krzątając się na zapleczu.

- Nawet sobie nie wyobrażasz, jak duży.

Sklep szybko opustoszał, chyba nikt nie chciał męczyć się między półkami z mokrymi od potu plecami. Publiczny basen pewnie pękał w szwach o tej porze od dzieci z matkami, pragnącymi ochłodzić zgrzane ciała. Gdyby tylko Raymond umiał pływać, pewnie też by spędził tam miły dzień. Może by nawet zabrał tam Claudię. Bo Adam na pewno nie był w kondycji do jakiegokolwiek ruchu.

- No, to opowiadaj. Wuj będzie dopiero za godzinę, mamy więc chwilę dla siebie - powiedziała Claudia, przeczesała palcami rude włosy i przysunęła sobie krzesło obok chłopaka. Raymond streścił wszystko, czego się dowiedział na temat swojego brata, łkając co chwila w ramię swojej rozmówczyni. Ona spokojnie klepała go po plecach, chyba nawet jej zrobiło się żal sytuacji Raymonda, który wręcz zmuszał się do kontynuowania narracji. Kiedy skończył, był wyczerpany. Oparł się ciężko na krześle i spojrzał w oczy Claudii.

- Spokojnie, Ray. Jestem tutaj. Z nami jesteś bezpieczny. A twój brat... ostatecznie podjął w jego mniemaniu, dobrą decyzję. Wyjechał na wojnę. Za kraj. To chyba było dla niego ważne, nawet po tych sześciu miesiącach wśród... naszego gatunku. I pewnie chciałby, abyś był szczęśliwy.

- Ja to wiem... ale moja biedna mama... Nie wiem nawet jak zareaguje Jessica. Jeśli się dowiedzą... To je zniszczy. Nie widziałaś miny mojej matki, z jakim obrzydzeniem mówiła o Adrianie. A Jerrings? Pewnie w środku się śmiał. Ja... muszę spytać Wuja! Czy widział mojego brata. Czy z nim rozmawiał! A ty? Wiesz coś na ten temat? - Raymond przebiegł rozgorączkowanym spojrzeniem po twarzy Claudii, która pokręciła głową ze współczuciem.

- Niestety, nigdy nie poznała twojego brata, co nie znaczy że Wuj nie miał okazji. Za chwilę tu będą. Spytasz go przy wszystkich.

- Tak, to chyba dobry pomysł. A, co mi chciałaś dać? Mówiłaś o czymś przez telefon.

Claudia zniknęła na zapleczu, a po chwili wróciła z paczką papierosów. Etykieta była oderwana, jednak w środku spoczywały skręty.

- Mieszanka Briana. Znalazłam je w jego pokoju, kiedy... Robiłam porządki. Zapalimy? Ku jego pamięci? - zapytała Claudia wyciągając papierosa.

- Jasne - mruknął Raymond i wyszli przed sklep. Zapalili skręty, wciągnęli ostry dym w płuca. Była to naprawdę niezła mieszanka, która coś przypomniała Raymondowi. Zapach w biurze Rogera Johnsona. Te same papierosy, tylko rozporowadzane w normalnych bibułkach...

- Hej, Claudia? Gdzie wyjechał Brian? Zachód?

- Tak, gdzieś tam. Nie mówił gdzie, żeby się przedwcześnie nie wydało... a co?

- Wydaje mi się, że ktoś wytłukł z niego formułę tych papierosów, po czym go zabił. Mój szef z poczty pali te same skręty. Czyli ktoś rozprowadza jego recepturę. Cholera, jak ich dorwę...

- Spokojnie, jesteś podniecony, szarga tobą złość i adrenalina. Musimy być metodyczni i spokojni. Wuj się wszystkim zajmie.

- Wierzysz w to? Na razie potrzebuje pieniędzy, i nawet nie wiem w czym mam mu pomóc... - mruknął gniewnie Raymond, po czym dopalił papierosa.

- Właśnie dziś chce to przedyskutować. I on naprawdę chce twojej pomocy. Nigdy mnie nie oszukał. A ciebie?

- Też nie. - Przyznał Raymond i spojrzał w stronę wyjazdu z Karnaby Street. Jechały tamtędy dwa samochody pełne ludzi. Pierwszy zatrzymał się packard, z którego wysiedli Derek, Luka i sam Gotfryd Moore. Derek nosił stary płaszcz uwalony smołą, skinął przyjaźnie Raymondowi głową, a Gibney odpowiedział tym samym. Luka nawet nie spojrzał na Listonosza, chyba za nim nie przepadał. Wuj rozłożył ręce i objął przyjaźnie Raymonda.

- Jak tam, Towarzyszu? Noga boli?

- Tylko trochę, dobrze się goi. Wuju, ktoś rozprowadza papierosy Briana. Nie możemy na to pozwolić... - zaczął zdenerwowany Raymond, jednak Wuj uciszył go spojrzeniem i wskazał na wejście do sklepu.

- Spokojnie, Raymondzie. Najpierw musimy zniszczyć klasę wyzyskiwaczy, potem zajmę się wszystkim osobiście. Obiecałem ci to. No, wszyscy do środka! Nie mamy całego dnia, a ten gorąc źle działa mi na głowę. - Wuj rozpiął kraciastą koszulę i powachlował się w pomarszczoną klatkę piersiową. Bił od niego zapach jakiejś wody kolońskiej zmieszanej z odorem potu, co tworzyło iście trującą mieszankę. Raymond kaszlnął kilka razy i spróbował zadać kolejne pytanie, jednak Wuj machnął zdenerwowany ręką, jakby odpędził natrętną muchę.

- Potem, potem, Raymond. Mamy własne sprawy, które muszą być rozwiązane w pierwszej kolejności. Ile razy mam powtarzać! Ruszcie się! - krzyknął Wuj w stronę swoich ludzi, którzy ochoczo wpakowali się do sklepiku. Claudia zamknęła drzwi na klucz i wywiesiła zawieszkę informującą o przerwie. Zasłoniła też rolety, odcinając wnętrze sklepu zarówno od rażącego słońca jak i od ciekawskich spojrzeń.

- Więc, o co chodzi szefie? Po co nas tu zebrałeś? - zapytał Luka dłubiąc wykałaczką między przednimi zębami, pot lśnił mu na czole tak jak lśni nawoskowana maska samochodu. Wszyscy mężczyźni dyszeli ciężko, kiedy Wuj rozkładał na stole jakiś złożony na czworo papier. Mapę północy Stanów.

- Dla tego. Musimy omówić plan, nad którym siedziałem od wielu miesięcy. Wiem z pewnego źródła, że Freedom Bank of Virginia będzie przewoził konwój do Harrisonburga, a trasa prowadzi prosto przez Meredith Hills. To nie będzie łatwa akcja, ale jeśli wszystko pójdzie dobrze, nikomu nic się nie stanie. Konwój będzie przejeżdżał przed pocztą o trzeciej dwadzieścia dwie po południu. Wtedy uderzymy. Najpierw wysadzimy ładunki na ulicy, by spowodować chaos i dym. Następnie zablokujemy ulicę i weźmiemy zakładników z poczty. Jeśli wydadzą nam ciężarówkę, nikomu nic się nie stanie.

- Jeśli ma się udać, musimy mieć sprzęt. I to dobry, najlepiej wojskowy - zauważył Derek i podrapał się po karku. - No i dynamit. I jakieś przebrania. Nie chcę ujrzeć swojej gęby w gazetach.

- Sprzętem zajmie się Luka, przydzielę mu ludzi. Pojedziecie na południe, mam tam zaprzyjaźnionego handlarza. Za kilka transportowych przysług wynagrodzi nas takim sprzętem, jakiego nigdzie nie widzieliście. A co do przebrań, to masz rację. Krążą plotki, że Kapelusznicy wrócili. Podobno rozwalili głowę jakiegoś mechanika za długi, czy coś. To idealny zbieg okoliczności. Przejmiemy ich tożsamość i uciekniemy, nim ktokolwiek się zorientuje...

- Przepraszam, że przerwę, ale czy ma pan jakieś doświadczenie z takimi napadami? Czy to debiut? - zapytał zaniepokojony Raymond patrząc niezdecydowanie na mapę.

- Panie Gibney, damy sobie radę. Nie wiesz, co robiłem w latach młodości, a i teraz jestem niezgorszym strategiem. Ale tak, taka akcja to mój debiut. Jednak wszyscy zejdziemy ze sceny bogatsi o tysiące dolarów. To pierwszy poważny krok do złamania kapitalistów, panowie! Powoli wspinamy się na szczyt, tak jak kiedyś! Czyż to nie wspaniałe?

Wszyscy zgromadzeni zakrzyknęli triumfalnie i podali sobie butelki z piwem, które ktoś wziął z samochodu. Raymond też wziął głęboki łyk złocistego płynu, który działał kojąco na zmęczone ciało. Po tym jak śmiechy ucichły, spytał:

- A ja, Wuju? Co mam robić?

- Ty dostaniesz specjalne zadanie, Raymond. Potrzebujemy planu poczty, korytarzy, pokoi i tak dalej. Musisz zdobyć zaufanie Johnsonów i dostać się do ich rezydencji. Tam gdzieś jest biuro starego Johnsona, i pewnie również są tam plany architektoniczne. Zrobisz zdjęcia i zostawisz wszystko tak jak było. Włamanie się tam było by zbyt ryzykowne dla naszego napadu, dlatego muszą cię zaprosić z własnej woli. Popytaj dyskretnie, zrób parę przysług tu i tam. Mamy dużo czasu. To bardzo ważne zadanie, pozwoli opanować pionki na szachownicy, jeśli wiesz co mam na myśli. Grałeś w szachy?

- No, kiedyś tak, ale...

- To świetnie, musimy zagrać w wolnej chwili, Gibney. Teraz daj mi chwilkę, muszę porozmawiać z Luką. - Uśmiechnął się Wuj i podszedł do niskiego człowieczka, który łypnął na Raymonda podejrzliwie. Gibney dokończył swoje piwo i podszedł do Claudii.

- Co on tak ciągle gada z tym Luką, co? Długo się znają?

- Nie wiem, pojawił się znikąd kilka lat temu i zaoferował pomoc swoją i swoich ludzi, chyba szukali zarobku. Kilka razy się wykazał, i chyba ma chętkę na stanowisko Naczelnika w naszej organizacji. Kiedyś był nim Brian, ale pamiętasz co się stało - westchnęła Claudia i podała Raymondowi kolejny kubek wody.

- Tak, pamiętam. Ale się Wuj wnerwił, nie? Czemu był taki cięty na Briana?

- Nie jestem do końca pewna. Zanim odjechał, było to dwa dni po twoich urodzinach, Wuj porozmawiał z nim prywatnie. Strasznie się kłócili, chyba poszło o jakieś podsłuchiwanie albo papierosy, nie dosłyszałam. Po tym Brian trzasnął drzwiami i wyjechał przygotować dywersję. A dalej... - Głos jej się załamał i musiała poprosić Raymonda o chusteczkę, której ten jej użyczył.

- Czyli Wujowi nie zależało na Brianie?

- Chyba nie tak jak kiedyś. Mimo wszystko ruszyła go wiadomość o jego śmierci. Znaliśmy go od lat, nie? To zawsze strata, gdy ginie ktoś taki. A ty byłeś chyba jego najlepszym przyjacielem... O, Wuj jest wolny. Leć do niego, bo zaraz dobierze się do niego Derek. - Claudia popchnęła Raymonda w stronę staruszka z bladym uśmiechem.

- No, dziecko, jakie miałeś pytanie? - spytał Wuj nabijając fajkę tytoniem.

- Chodzi o mojego brata. Czy widziałeś go, Moore? 1940 rok. Musisz mi powiedzieć - szepnął Raymond wpatrując się w oczy Gotfryda. Tamten palił fajkę i patrzył na Raymonda przez chwilę, po czym przyznał:

- Był taki. Podobny do ciebie. Nie pamiętam tylko jego imienia...

- William Bright.

- Tak, był taki jeden. Chciał przeprowadzić rewolucję i wprowadzić utopijny socjalizm w całej Ameryce, złoty chłopak. Byłby dobrym członkiem naszej organizacji, ale los chciał inaczej. Omaha Beach?

- Nie, Pacyfik - wyjąkał Raymond i oparł się o kontuar. Nie wierzył własnym uszom.

- Szkoda. Był oddany sprawie...

- Gówno prawda! Mój brat był... Był patriotą! - jęknął desperacko Raymond, jednak sam już w to nie wierzył.

- Och, daj spokój, Gibney! Nie ma niczego mniej patriotycznego niż pragnienie najazdu własnego kraju przez Rosjan! Nie znałeś go wtedy, a ja chwilę z nim gadałem. Jednak następnego tygodnia już go nie było, chyba się znudził. Albo zrozumiał swój błąd, kto wie. Co nie zmienia faktu, że został jednym z nas.

- Cholera - zapłakał Raymond, co sprowadziło na nich kilka ciekawskich spojrzeń, dlatego Wuj objął Raymonda ramieniem i wyprowadził na zaplecze pełne szczotek i smarów do maszyn.

- Ej, Gibney! To nie koniec świata, weź się w garść. Rozumiem, przez co musisz przechodzić, a co jest naprawdę bolesne. Niewielu jest w stanie zaakceptować trudną prawdę o swojej rodzinie, ale ci którym się udało - Wuj ściszył głos i położył dłonie na ramionach Raymonda, patrząc mu przy tym głęboko w oczy - wychodzą z tego silniejsi niż ktokolwiek. Jeśli się nie załamiesz, to będzie dla ciebie mocną i niezapomnianą lekcją. Nie ma autorytetów, trzeba się nim stać samym, jasne? A wspólnie, jak tu stoimy w tym sklepiku, jesteśmy w stanie dokonać wielkich rzeczy! Porażki i prawda odciskają na nas piętno. Niech nie będzie ono powodem do wstydu, a świadectwem doświadczenia. Rozumiesz? Nie możesz się poddawać. Zrób to dla Claudii.

- Ty wiesz... - zaczął Raymond i spurpurowiał, a Wuj roześmiał się cicho.

- Pewnie, że wiem. Nie jestem ślepy. Wpadliście sobie w oko. Bardzo miło mi się was ogląda, sam też miałem kiedyś miłość. Byłem młodszy o kilka dekad i nieźle mi się powodziło, aż pewnego dnia dostaliśmy nakaz eksmisji i wylądowałem na ulicy. Wtedy ją straciłem, ale zyskałem wolę do walki. Znalazłem innych takich jak ja. Do niedawna byliśmy jednym z potężniejszych grup na środkowym wschodzie Ameryki. A teraz pracujemy na dawną chwałę! Jako lud, jako robotnicy i ludzie pracy, którzy na koniec dnia zostają z marnymi ochłapami od państwa i biznesmenów! Ale wspólnie, Raymondzie, sięgniemy gwiazd.

- Tak Wuj myśli? - Przemowa naprawdę go ruszyła, a Wuj chyba czekał tylko na ten efekt. Miał bardzo dobry dar przekonywania.

- Oj tak! Jeśli tylko się nam uda, wrócimy do Nowego Jorku. Po napadzie dostaniesz swoją działkę pieniędzy i wtedy zdecydujesz, czy chcesz jechać z nami do Nowego Jorku. Dobrze?

- Niech będzie. A Claudia?

- Zrobi, jak będzie chciała. Nie zabronię jej zostać, choć będę za nią tęsknić. Ale wierzę, że będzie w dobrych rękach. Twoich. - Uśmiechnął się Wuj i poklepał Raymonda po plecach. Już miał wyjść z zaplecza, kiedy obrócił się jeszcze do Raymonda - Brian byłby z ciebie dumny. Szkoda że musiał umrzeć.

- Musiał?

- Wiesz Raymondzie, w tym biznesie, jeśli wtyka się nos w cudze sprawy, można skończyć z betonowymi butami. Toteż uważaj, gdzie niuchasz, dobrze? Brian był dobrym żołnierzem naszej rewolucji, jednak niejednokrotnie zawiódł moje zaufanie. Nie chcę, żebyś i ty je zawiódł. Mogę na ciebie liczyć?

Raymond skinął głową, co w zupełności zadowoliło Wuja. Uśmiechnął się nawet. Na odchodnym i wypuścił Raymonda przed sobą w drzwiach.

- Idź na pocztę, pewnie Johnson na ciebie czeka. Pamiętaj, zdobądź jego zaufanie. Te plany są bardzo ważne, a nawet decydujące. Ruszaj w drogę, żołnierzu! - zakrzyknął Wuj, co dodało Gibneyowi energii, nawet się wyprostował jak w wojsku. W sklepie większość ludzi była już podchmielona, toteż mamrotali coś niewyraźnie, chyba jakąś szkocką piosenkę wnioskując po udawanym akcencie. Claudia siedziała na krześle i wachlowała się jakimiś papierami, chyba nawet ona była wykończona.

- Co powiedział ci Wuj?

- Różne rzeczy. Że wpadłem ci w oko - szepnął jej do ucha Raymond, lekko muskając wargami jej policzek. Kobieta się zaczerwieniła i uśmiechnęła zadziornie.

- Bo to prawda. Pamiętasz tamtą noc, jak nam było przyjemnie? Nie chciałbyś tego powtórzyć? - odszepnęła i poprawiła się na krześle.

- Pewnie. Dzisiaj wieczór? W moim mieszkaniu. Siostra z matką będą pod nami, toteż nikt nam nie będzie przeszkadzał. Mogę nam coś... ugotować.

- To ty gotujesz? - zaśmiała się Claudia i spojrzała na niego z niedowierzaniem.

- No, nie będzie to cud kulinarny, ale coś tam umiem. Makaron, może być? Tylko nie wiem jakie wino...

- Tym ja się zajmę, jeśli pozwolisz. W swojej karierze niejednokrotnie podejmowałam się takich prac, że byś się zdziwił. Pracowałam kiedyś z takim somelierem, sporo mnie nauczył. Toteż wybiorę coś dobrego.

- Zdam się na ciebie - zaśmiał się cicho Raymond i chciał pocałować ją w policzek, jednak kobieta się odwinęła i zmusiła go do pocałunku w usta.

- To o ósmej wieczór? - spytała Claudia odrywając się od Raymonda, który przestępował z nogi na nogę, cały rozgrzany z podniecania.

- Pewnie, do tego czasu powinienem być wolny. Jeszcze do ciebie zadzwonię i potwierdzę, dobrze? Nie wiem, czy kolejna robota dla mojego szefa nie skończy się drugim spotkaniem z czworonogiem.

- Trzymam za to kciuki, Ray. Teraz leć, każdy ma swoją część do wykonania - rzekła Claudia i wróciła do przeglądania rachunków z tego miesiąca. Raymond natomiast opuścił Karnaby Street i ruszył na pocztę z zegarkiem w ręku. Niedługo zaczynała się jego zmiana. Nim zdążył się przebrać w swój uniform listonosza, za ramię złapał go Wesoły Roger. Był jakiś dziwny, ciągle mrugał i chrząkał, jakby coś mu zalegało w gardle. Nosił rozpiętą białą koszulę polo, całą szarą od potu.

- Te, Gibney! Mam dla ciebie zadanie, rzuć te ciuchy, i skocz mi no po piwo. Potem do mojego gabinetu, jasne?

- Jak słońce - westchnął Raymond i ruszył do sklepu oddalonego o kilka przecznic od poczty. W zwykły dzień nie było by to daleko, jednak upał sprawił, że ta wyprawa jawiła się Gibneyowi jak odyseja bez powrotu. Kupił piwo również dla siebie, po czym wyżłopał je szybko, zupełnie jak koń pije wodę. Czyli szybko. Drugie piwo schował do kieszeni dżinsów i wrócił do gmachu poczty, który, nim skończył się rok kalendarzowy 1952, był świadkiem krwawej masakry.

- No, szybko się uwinąłeś! Dawaj to piwo i siadaj, Gibney! Dostaniesz zadanie, ale tym razem będzie prościej. Odbierzesz paczkę.

- Znowu? Czy muszę przypominać, jak się to skończyło ostatnio... - zaczął Raymond, ale dzikie spojrzenie przełożonego zatamować resztę wypowiedzi.

- Zamknij się, Gibney. Teraz będzie inaczej, jasne? To mój kumpel. Ma dla mnie kokę. Dużo koki, która trafi na urodziny mojego starego w przyszłym miesiącu. Takiej koki nie dostaniesz u nas, w USA, jak bardzo kocham ten kraj, ale w Meksyku. Dlatego jest to takie ważne, żeby niczego nie spierdolić. Ja już sobie poużywałem, he he, dlatego ty odbierzesz towar. Będzie z nimi tłumacz, więc nie będziesz musiał gadać z tymi zafajdanymi Meksykańcami. Odbierz tylko kokę.

- A pieniądze? - zapytał Raymond, już nieco pewniej. Nie zapowiadało się najgorzej.

- Co? A, ta... Tu są - Wesoły Roger zakaszlał i wyciągnął na stół brązową walizkę zamkniętą na zatrzask. Następnie obok niej zrobił sobie kreskę białego proszku i wciągnął ją przez zrolowany banknot. Odchylił się w fotelu i krzyknął triumfalnie.

- Ło! Ale mocarz! Nie chcesz trochę? A nie, ty masz robotę do wykonania. No, ruszaj się. Podobały się dokumenciki o braciszku?

- Bardzo - mruknął Raymond i chwycił walizkę za rączkę.

- E, ty, nie obrażaj się! To nie twoja wina. Słuchaj, smutasie, jeśli dostanę tą kokę, to dostaniesz zaproszenie na urodziny. Będzie tam cała śmietanka społeczna i moi znajomi, których sam dobieram. A być kumplem Wesołego Rogera to jest coś, rozumiesz?

- Na urodziny? Pańskiego ojca?

- Ano! Weź ze sobą tą dupeczkę, tą rudą. Chętnie na nią popatrzę, jeśli ci to nie będzie przeszkadzało. Impreza będzie trwała do białego rana, więc goście będą mieć możliwość skorzystania - tu Johnson stracił wątek na skutek kolejnej wciągniętej kreski - z tych no, łóżek. Więc weź ze sobą tę foczkę, co?

- Jasne, czemu nie. Może być dobra zabawa - zaśmiał się sztucznie Gibney, chociaż w środku się gotował ze złości. Gdyby nie ten plan Wuja, już dawno rozszarpałby tego lalusia z masą pieniędzy od swojego ojca. Ale musiał się wstrzymać. Dla dobra napadu. - Ją też zaproszę, jeśli to nie problem.

- Ależ absolutnie! Zabawcie się! Ale ale, zagalopowałem się. Najpierw obowiązki, potem zabawa. Koka. Meksykańska. Handlarzy znajdziesz na podwórku starej kamienicy, dwie przecznice od stacji benzynowej, wiesz, taki czerwony budynek... I uważaj na towar. Muszę ją przetestować przed imprezą, rozumiesz co mam na myśli, Gibney? - zaśmiał się Johnson, po czym przycisnął sobie do ust szyjkę butelki piwa. Raymond bez słowa wyszedł z walizką. Wiedział co ma robić i gdzie się kierować. I istotnie, na opuszczonym podwórku walącej się czerwonej kamienicy zastał ludzi z bronią. Wielu z nich było meksykańskiego pochodzenia, ale znajdował się między nimi jeden biały, z akcentu jakiś mieszkaniec Południa.

- Ty jesteś..? - zapytał tłumacz, kiedy dalszą drogę zagrodzili Raymondowi ludzie z bronią.

- Listonosz - mruknął beznamiętnie Raymond. Chciał to mieć za sobą, i to jak najszybciej. Broń go denerwowała, stresował się. Mogło zdarzyć się wszystko.

- Miło poznać. Jestem James Jameson Junior, inaczej Triple J, jak na mnie wołają. A na ciebie wołają Listonosz? Trochę śmiesznie - zaśmiał się nieśmiało Jameson Junior i poprawił okulary przeciwsłoneczne. Długie i kręcone włosy opadały mu na ramiona oraz marynarkę, co nie było chyba najprzyjemniejsze w taką pogodę jak ta.

- Triple J brzmi jeszcze gorzej. Jestem Listonoszem, bo dostarczam śmierć. Jeśli ktoś działa mi na nerwy. A takie gadanie jak twoje, zdecydowanie zaczyna mnie wnerwiać, Jameson. Przejdźmy do rzeczy - burknął Raymond patrząc tłumaczowi prosto w oczy. Starał się utrzymać hardą minę, choć przychodziło mu to z trudem. Próbował uchodzić za gangstera, którym nie był. Tekst z Listonoszem wymyślił na poczekaniu i nie spodziewał się, że za parę lat każdy szanujący się bandyta będzie drżał przed tą ksywką. Nie wspominając o gliniarzach, których marzeniem będzie zapuszkowanie Listonosza. Triple J patrzył jeszcze chwilę na Raymonda, po czym skinął głową z aprobatą. Uzbrojone draby przepuściły Gibneya na placyk, gdzie stał Jameson i jakiś stary Meksykanin w garniturze.

- Zimny z ciebie drań, Listonoszu. Podobasz mi się. Masz kasę? - zapytał Raymonda, który pokazał wnętrze walizki. Stary Meksykanin pokiwał z uznaniem głową i powiedział coś do Jamesona, który również pokiwał głową - Wszystko się zgadza, Listonoszu. My też mamy towar. Chcesz skosztować?

- Nie, zrobi to mój szef. I wyśle mnie z reklamacją, jeśli coś będzie nie tak, jasne? - mruknął, ale już nieco przyjemniej, Raymond. Triple J zaśmiał się i zaczął tłumaczyć słowa Gibneya swojemu przełożonemu, który również się zaśmiał i znów coś powiedział do Jamesona.

- Nie będzie żadnych problemów, zapewniamy. Pan Cortez jest dumny ze swojego produktu i ufa, że panu Johnsonowi zasmakuje.

- No dobrze. Więc co? Wymiana? - spytał Raymond.

- Wymiana - potwierdził Triple J i wymienili się walizkami.

- Więc, mówisz że Cortez zachwala swój towar, co? Zaraz go sprawdzimy... - Wesoły Roger wziął jedną kostkę i nałożył nieco proszku na nóż, następnie wciągnął kokainę. - O jasna cholera, jaki dobry odlot! Na pewno, Gibney?

- Nie nie, proszę się nie krępować.

- A żebyś wiedział, że nie będę się powstrzymywać. Czeka mnie pracowity wieczór z tym maleństwem. - Roger wskazał na napoczętą kostkę.

- A mam pytanie... Jest pan w końcu takim, hmm, obeznanym człowiekiem... Jaką muzykę powinienem puścić na randce? - spytał Raymond, czując równocześnie jak się czerwieni. Po raz kolejny tego dnia.

- Muzykę? - zapytał zdumiony Johnson, chyba nawet tona kokainy, którą wciągnął tego dnia nie przygotowała go na takie pytanie. - Ja... Może Perry Como? Laski to lubią. Mam kilka płyt zaraz ci dam, już mi się znudziły. A co, będziesz coś wyrywał?

- Ach, nie nie, po prostu miła kolacja z dziewczyną. Tylko ta nieszczęsna muzyka, za grosz mam gustu jeśli chodzi o te sprawy. Dlatego zwracam się do pana - zaśmiał się nerwowo Raymond i pokręcił się na krześle. Po chwili na stole wylądowała płyta wspomnianego piosenkarza.

- Tu mam tylko A Sentimental Date with Perry. Na randkę powinno starczyć. Dobra, robi się późno. Idź już, dobra? Zaproszenia wyślę pocztą do twojego nowego apartamentu. A i jeszcze jedno... - zawołał od biurka Roger do Raymonda, który był już przy drzwiach.

- Słucham?

- Powodzenia. - Roger puścił mu oczko, którego źrenica była chyba wielkości ziarnka grochu. Raymond podziękował i wrócił do swojego domu. Zanim zabrał się za przygotowywanie jedzenia, najpierw potwierdził Claudii, że zaproszenie jest aktualne. Następnie udał się do mieszkania matki, by sprawdzić jak ma się Jessica.

Dziewczynka siedziała skulona na kanapie ściskając Dolly. Cicho łkała, toteż Raymond usiadł na skraju kanapy i położył jej dłoń na drżących w spazmach plecach. Po dźwiękach z sąsiedniego pokoju wywnioskował, że ich matka poszła spać.

- Hej, mała. Jak się masz? - zapytał spokojnie, jednak z nutą niepokoju.

- On... On... Mamusia mi powiedziała, jak ten pan przyszedł, ten w płaszczu! Jak mówił straszne rzeczy o Adrianie! To prawda, Raymondzie? Czy to zaraźliwe?

- Co jest zaraźliwe? - spytał zdziwiony Raymond kładąc się obok niej na wąskiej kanapie i obejmując ją mocniej, pragnąc zdusić drżenie jej wątłego ciała.

- Komunizm. Mama tak mówi! Nie chcę być jak Adrian! A jak ty się zarazisz?

- Spokojnie, mała. To nie jest zaraźliwe. To siedzi w głowie, to nie choroba taka jak katar.

- Ale w wiadomościach...

- Tam gadają różne rzeczy. Niekoniecznie zgodne z prawdą, wierz mi. Wierzysz mi?

- No... Chyba tak... - wyjąkała Jess i podniosła się z kanapy. Raymond zrobił to samo.

- No, to będziesz dzielną dziewczynką i wytrzesz nosek? Niedługo pora spać, jutro masz szkołę, pamiętasz? Pomóc ci z matematyką?

- Nie, wujek Adam mi pomagał kiedy pracowałeś... tęsknię za nim, wiesz? On się obudzi, prawda? Prawda? - Szkliste oczy wbiły się w duszę Raymonda, który przyklęknął obok siostry.

- Wiesz, że ostatnio miałem z nim małą sprzeczkę, pamiętasz? Ale ja wierzę, że kiedyś się obudzi. To bardzo silny człowiek, pewnie kiedyś... Może za rok, kto wie? Wtedy będziesz mogła do niego podejść i opowiedzieć wszystko, co się wydarzyło podczas jego nieobecności, wiesz?

- Wszystko?

- Wszystko. Pewnie cię odpyta z matematyki, dlatego ucz się pilnie, dobra? Przygotuję ci kanapki na jutro, okej? Z serem?

- Tak, z serkiem! - krzyknęła dziewczynka ocierając łzy. Jej głos najwidoczniej zaburzył spokojny sen ich matki, bo z sąsiedniego pokoju dobiegło jakieś mamrotanie. Jessica ledwo powstrzymała śmiech, ale ostatecznie się opanowała. Raymond zrobił jej jedzenie i dopilnował, by umyła zęby i weszła pod kołdrę. Kiedy zasnęła, nareszcie miał czas by zająć się swoją randką. Rozpoczął od przygotowania sosu pomidorowego z mięsem, do tego cebula, sól i pieprz. Wrzucił wszystko do garnka, a następnie zagotował makaron. Kiedy był al dente, szybko przerzucił go na patelnię, by trochę go przypiec. Jego ojciec robił mu taki makaron, gdy był brzdącem, toteż wiązał z tym daniem wiele miłych wspomnień. W międzyczasie jak makaron się smażył, Raymond pognał do szafy, z której wydobył swoją starą koszulę i granatową muszkę. Wdział też szare spodnie z szelkami pasującymi kolorystycznie do muszki. Próbował wyglądać elegancko, jednak nie był pewny jak to się skończy. Kiedy skończył wiązać muszkę, poczuł jakiś zapach i skwierczenie. To makaron się przypalił! Co sił pognał do kuchni by wyłączyć palnik i wrzucić makaron na talerze. Zdążył w samą porę, bo rozległo się pukanie do drzwi.

Zaparło mu dech kiedy ją zobaczył, i tylko słabnący puls przypomniał mu o wypuszczeniu powietrza z płuc. Claudia miała rozpuszczone włosy spływające jej po ramionach rudymi kaskadami, komponując się z prostą, lecz szykowną czerwoną sukienką i butami na obcasie.

- Ja... Ja... - Raymond zaczął się plątać, co najwyraźniej rozbawiło kobietę, bo zachichotała i ostrożnie przeszła przez próg. Podała mu butelkę cavy, renomowanego hiszpańskiego słodkiego wina.

- Spotkałam tą przemiłą staruszkę kilka pięter niżej.

- Ach tak? I co? Pytała co taka piękna dama robi w takim miejscu? - zapytał Raymond rozlewając wino do kieliszków, przy okazji niepostrzeżenie otworzył okno by wywietrzyć pokój po spalonym makaronie.

- Och, daj spokój! Żadna ze mnie dama! Choć Wuj twierdzi inaczej. To on kupił dla nas to wino.

- Chyba naprawdę mnie polubił - zaśmiał się Raymond i podał Claudii kieliszek. Po chwili spoważniał. - Ech, Brian też pewnie by miał swój wkład w to spotkanie.

- Oj tak, od zawsze interesował się cudzym życiem towarzyskim. Kilka razy spławiał moich niedoszłych adoratorów - rzekła kobieta i rozejrzała się po mieszkaniu. Chyba naprawdę jej się tu podobało.

- Mnie nie przepędził.

- Oj, bo ty jesteś inny! Za ciebie to by w ogień wszedł. To co? Za Briana Vernonsa? - zaproponowała Claudia i wzniosła kieliszek.

- Za Briana Vernonsa - westchnął Raymond i wypili za pamięć przyjaciela. - Ach, przepraszam za zapach i jedzenie, trochę się przypaliło i...

- Na pewno będzie bardzo dobre. No, to siadamy? - spytała Claudia i podeszła do stołu z jedzeniem.

- A co powiesz na muzykę? Mam taką płytę... Perry Como, co sądzisz? Będzie odpowiedni?

- Pewnie? Uwielbiam go, ostatnio słuchałam go w Nowym Jorku, miałam jego płytę! Dawaj, puszczaj!

Raymond uśmiechnął się do siebie. Co by nie mówić o Rogerze Johnsonie, miał doświadczenie z kobietami. Muzyka rozbrzmiała w całym mieszkaniu, przynosząc z sobą spokojną atmosferę i melancholijny klimat.

- Zgaduję, że tytuł nie jest przypadkowy, co? Randka... W sumie to nigdy na żadnej nie byłam, takiej prawdziwej, z wzajemnością. Na ogół byli to nudziarze, którzy chcieli pieniędzy.

- Ja też chcę pieniędzy, czyż nie po to się z wami zgadałem?

- Możliwe. Ale chyba teraz... Przemawiają przez ciebie inne priorytety, czy się mylę? Nie chcesz spędzić ze mną czasu?

- Oj chcę! Nie chcę żebyś wzięła mnie za desperata, czy coś... - mruknął Raymond i nalał sobie kolejny kieliszek, dolał też swojemu gościowi - Ale ma propozycję. Chciałabyś... wybrać się ze mną na urodziny?

- O, a to nowość. Ostatnie urodziny, twoje i Wuja, skończyły się zbieraniem was z podłogi. Czy te urodziny będą inne?

- Chyba będą gorsze. Pełne snobów i, jak wy to mówicie, prywaciarzy, wyzyskiwaczy. No i będzie kokaina, alkohol i zapewne, ekhem, "towarzystwo" na jedną noc.

- No to tym bardziej jestem zaintrygowana. Czyje to urodziny?

- Starego Johnsona. Ty będziesz musiała zagadać Rogera, wtedy będę mógł się dostać do gabinetu i zrobić zdjęcia.

- Więc taki masz plan, co? Nie taki zły. Jednak będziemy musieli bardziej się postarać, niż to co mamy na sobie. Skoro to taka szycha, nie możemy się wyróżniać. Wuj coś nam znajdzie, nie martw się.

- Ale... Nie wiem czy to bezpieczne. Jak nas złapią...

- To tym bardziej podniecające. Akcja, adrenalina, zawsze miałam do tego słabość. Wierzę, że przy odrobinie szczęścia nam się uda.

- Tak... oby. Jak to powiedział Derek? Nie chcę zobaczyć swojej gęby w gazetach.

Claudia parsknęła winem, i w spazmach wywołanych śmiechem otarła usta, jednak Raymond dostrzegł plamkę alkoholu na jej ramieniu. Podszedł do niej z chusteczką i ostrożnie wytarł krople cavy i spojrzał jej w oczy. Ona również na niego spojrzała, uśmiechała się, czuł, że oboje są nieco pijani i za chwilę mogą puścić wszelkie hamulce. I rzeczywiście, sam nie wiedział jak znalazł w sobie takie pokłady śmiałości, lecz podniósł ją z krzesła i zakręcił się po pokoju rytm kolejnej piosenki. Po śmiechu i błyszczących oczach swojej wybranki wiedział, że to było to. Nie minęło wiele czasu, jak to ona przejęła inicjatywę i przygwoździła go do ściany, całując mu szyję. Raymond westchnął z rozkoszą, przycisnął ją mocniej do siebie, jakby chciał ją pochłonąć całym sobą. Nie było to możliwe ze względów biologiczno-fizycznych, jednak należy to przyznać Raymondowi, że się starał. Bardzo się starał. I chyba Claudia również odczuła głód ciała, po odwzajemniła mocny uścisk, potem zerwała z niego koszulę oraz muszkę, jęknęła. Potem działo się dużo rzeczy, podczas których na ogół rodzice zasłaniają pociechom oczy jeśli natkną się na nie w filmach, takie jak całowanie intymnych części ciała oraz ich pieszczenie. Nawet stara pani Palmer, przysłuchująca się temu przez swój system rur, nie była w stanie wychwycić wszystkich tych miłosnych wyczynów, które rozgrywały się ponad jej głową. Z niesmakiem podgłośniła swoje radio by zagłuszyć te dzikie harce i udała się na spoczynek. Po jakimś czasie (Raymond nie patrzył na zegarek, miał inne rzeczy do obserwowania, musicie mu to wybaczyć) razem opadli na łóżko, wytarłszy się uprzednio ze wszelkich płynów ustrojowych, które w ciągu stosunku z nich wyciekły. Claudia dyszało ciężko w odsłoniętą pierś Raymonda, który szukał pod poduszką papierosów. Schował je tam na czarną godzinę, która właśnie wybiła. Podał jednego Claudii, jednak ta odmówiła.

- Nie, dzięki. Muszę chwilę odpocząć, jestem wykończona.

- Ja... Ja też. To jednak... Było coś. Naprawdę, było wspaniale - westchnął mężczyzna i przeczesał swoje blond włosy. - A u ciebie? Było... okej?

- Co? A, oj tak! Dawno tak... się tak nie czułam. Ja... dziękuję ci za to Ray. Jesteś, jedyny taki na stu. Czuły, wrażliwy. I odważny.

- Weź przestań. Mogę wyłączyć płytę? Jestem zmęczony.

- Tak, pewnie. To co? Idziemy spać?

- Poczekaj, muszę ci coś powiedzieć. Nie mówiłem tego, bo znam twoją historię z Wujem i to, jak go traktujesz. Zaraz mogę powiedzieć rzeczy, które mogą godzić w twoje wyobrażenie o nim.

- Jeśli to coś ważnego, to posłucham. I ocenię.

Raymond zaciągnął się papierosem i wdział na nagje ciało szlafrok. Usiadł na krześle i opowiedział o tym, co podsłuchał w dniu swoich urodzin przy toalecie. Claudia słuchała w ciszy, a kiedy skończył, rzekła:

- Wierzę ci. Wierzę, że mówisz tylko to co usłyszałeś i nie nie zmieniłeś. Skoro tak... To to mi się nie podoba, Ray. Luka z Wujem są o krok przed wszystkimi i chcą zgarnąć pieniądze. I chyba nie zostawili nikogo przy życiu z tych, którzy znali położenie skrytki. Kiedy rozpoczęła się masakra w Central Parku zobaczyłam naszego ówczesnego księgowego. Ktoś go zasztyletował. Nie... Nie spostrzegłam od razu, ale jak teraz o tym mówisz... To te rany musiał zadać ktoś niski. Jak Luka.

- I jak myślisz, czemu to robią? Chcą pieniądze dla siebie? Czy chcą się nimi podzielić z nami? - zapytał Raymond gasząc papierosa w szklanej popielniczce.

- Znając Lukę i jego zdolności manipulacji, obawiam się że to pierwsze. I jeszcze ta sprzeczka z Brianem. Czy Wuj...

- Tak, poczuł papierosa Briana i założył, że to on wszystko słyszał. Zauważ, że nie za bardzo ruszyła go jego śmierć.

- Ano niestety nie. Ale co teraz? Co z tobą?

- Nie wiedzą, że to byłem ja. Jeszcze. I lepiej niech tak na razie zostanie. Musimy teraz skupić się na tym włamaniu, a kiedy zdobędziemy pieniądze... Możemy tu zostać. Razem. Chciałabyś?

- Bardzo. Ale co z Jerringsem? - zapytała zdenerwowana Claudia, poprawiając się na poduszkach.

- Nic. Nic na mnie nie ma. I nic nie znajdzie. Będziemy przebrani, pamiętasz? Za Kapelusze. Nikt nas z tym nie powiąże. - Raymond podszedł do niej i objął ją w pasie, pragnąc ją uspokoić.

- I potem mogę zostać z tobą, tak?

- Jeśli tylko tego chcesz - szepnął jej do ucha Raymond.

*

21 maja 1974 roku.

- A oglądałeś The Student Teacher? To dopiero dobry film. Z Carlosem Norrisem. Wiesz, mój synek chodził kiedyś do jego szkoły karate, ostry skurwiel z tego "Chucka". Żebyś ty go widział, Gibney. Nikt nie zadaje ciosów jak on! - Dyrektor odłożył sztućce i poboksował chwilę powietrze z głupim uśmieszkiem na twarzy. Raymond nic nie powiedział, skupiony był na pochłanianiu mięsa, którego smak był dla niego niezwykły, bo przywrócił wspomnienia normalnego życia. Przebrano go w czyste ubrania, umyto i zaprowadzono do tego prywatnego pokoju przed godziną. Długi stół z zupami, żeberkami, chlebem i winem zauroczył go od pierwszego wejrzenia, toteż nie mógł się doczekać uczty.

- Skąd pan to wszystko ma? - zapytał zdziwiony więzień wskazując na talerze błyszczące od tłustych potraw, które rozbudzały jego głodną wyobraźnię.

- Mam swoich dobrych kucharzy. Wiesz, przesłuchiwanie wrogów państwa nie jest proste, dlatego w parze z tą pracą idzie kilka benefitów. Nie martw się, nic się nie zmarnuje, komuchu. Resztki pójdą do kuchni i dla strażników, więc się nie krępuj. Kiełbaskę? - zapytał Dyrektor trącając widelcem półmisek wędlin.

- Co? Za chwilę, sir. Ale... Czemu ja?

- A czemu nie? Czasem mam dobry dzień, i chcę się nim podzielić z innymi. A taki obrzydły padalec jak ty mimo wszystko zasługuje na ostatni posiłek przed śmiercią.

Raymond zakrztusił się oliwką, wybałuszył oczy, z niedowierzaniem popatrzył na swojego oprawcę.

- C... Co?!

- Nie myślałeś chyba, że zaproponuję coś innego? Że cię wypuszczę? To nie zależy ode mnie, panie Gibney. Tylko od ludzi na górze. Ja wykonuję co do mnie należy, czyli wyciągam od ciebie prawdę. Co będzie z tobą dalej, to ja nie wiem. Może wtrącą cię do innej celi i wyrzucą klucz, może wstrzykną truciznę, może zawiśniesz... Gówno mnie to obchodzi, tak między nami. Na razie ciesz się jedzeniem. Kiedy ostatnio jadłeś mięso?

- W 1969 roku. W zalanej kopalni w Wirginii Zachodniej. Szczur. Taki duży, wielkie bydlę. Cała jego rodzina starczyła mi na trzy dni - mruknął Listonosz i ugryzł kawałek kiełbasy.

- Potem zostały ci pieniądze. Przyznaj się, ile zjadłeś? Ile naszych dolarów? Ile banknotów z frazą "In God We Trust"?

- Nie jestem pewny. Chyba osiemnaście banknotów, sir. Byłem głodny.

- Właśnie. Gdyby twoja kochanka była z tobą, też byś ją pewnie zeżarł, zwyrodnialcu. Ach, osiemnaście dziesięciodolarówek! Jaka strata dla mennicy.

Gibney wzruszył ramionami. Te pieniądze wcale nie były takie dobre, ale musiał zająć czymś myśli w tamtej chwili. Paliwo w zapalniczce Briana szybko się kończyło, a dźwięk kapiącej wody ze stalaktytów doprowadzał go powoli do szaleństwa...

- Tak, strata. Ale to ja się śmiałem ostatni, wie pan? Wszyscy mnie ścigali. Jak gwiazdę filmową ścigają paparazzi - mruknął gniewnie Raymond i spojrzał na swojego rozmówcę, który dał dyskretny znak strażnikowi. Ten, który celował do tej pory z karabinu w plecy Raymonda, zwiększył czujność i ostrożnie podszedł. Następnie, kiedy był już blisko, uderzył Raymonda w twarz kolbą i wykręcił mu ręce do tyłu. Mężczyzna krzyknął, kiedy żołnierz zmusił go do podniesienia się i przybliżenia twarzy niebezpiecznie blisko garnka z wrzącym bulionem.

- Gibney, nie chcesz chyba skończyć jako dodatek do zupy, co? Odnoś się do mnie z szacunkiem. Twoja dupa jest moja, tutaj ja jestem królem. I coś ci powiem: to ja będę się śmiał ostatni. Kiedy użyliście tej dywersji, psia was mać, myśleliśmy że wszystko stracone, że znów się wymkniecie. Tobie się udało, ale ona... miała zdecydowanie mniej szczęścia. Rozerwała ją cała seria, wiesz?

- Pierdolisz. Uciekła. Ja to wiem - warknął rozdrażniony Raymond, ale uderzenie kolbą w żebra odebrało mu dech w piersiach. Zachłysnął się i padł na ziemię. Dyrektor podszedł popijając wino z kieliszka i spojrzał na niego z góry. Uśmiechnął się dziwnie.

- Duch walki. To lubię! No, podnoś się! Jeszcze nie skończyliśmy posiłku. A nieładnie wystawiać gospodarza, prawda? Matka cię tego nie nauczyła?

Raymond podniósł się na wysokość oparcia, podparł się ręką i powoli usiadł. Patrzył na Dyrektora z nieukrywaną nienawiścią.

- Wiem, że nie chcesz umrzeć, Raymond. Nikt tego do cholery nie chce! Teraz jedz, chyba że mój człowiek ma ci pomóc. Łatwo wpycha się jedzenie przez zwichniętą szczękę i wybite zęby, nie raz to testowałem. Potem wrócimy do mojego biura i poczytamy dalej, co tam się stało w twoim życiorysie. Ej, Gibney!

- Co?

- Ziemniaki ci stygną - zaśmiał się Dyrektor i zabrał się za pałaszowanie ciasta z wiśniami.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro