Urodziny, 12 marca 1952 roku

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Był starszy. Tak należy to określić, bo z każdymi urodzinami się starzejemy. Nieodwracalnie. I tak w kółko, aż do śmierci... W tym wieku jego brat walczył z Japończykami o Midway, i jak później relacjonował podnieconemu Raymondowi w listach, omal nie stracił życia, ale obronił swój kraj. A Raymond? Co on zrobił dla swojego kraju? Nie mógł walczyć, bo był szczeniakiem, dlatego poszedł na pocztę za namową matki. I kim teraz był? Chyba kimś, komu Adrian Gibney wpakowałby kulkę w łeb za pomoc komuchom w ich spisku mającym na celu przejęcie Ameryki. Czy tak jak jego brat zawiódł się na nim, tak Jessica zejdzie na złą drogę jak Raymond? Nie mógł w to uwierzyć. Nie chciał w to wierzyć. Przecież nic na to nie wskazuje. Ale przecież, on też niczym nie wykazywał skłonności do obijania pysków Czerwonym Kapeluszom, ani tym bardziej strzelanin i palenia dowodów... Z tych ponurych rozważań wyrwał go pisk Jessici, która wpakowała mu się na kanapę.

- Heej, co tam, mała? - zapytał mierzwiąc jej włosy. Puścił w niepamięć ponure myśli, co do potencjalnej przyszłości tej małej istoty. Wierzył, że dokona lepszych wyborów niż on. I że okoliczności nie zmuszą jej do pociągnięcia za spust, tak jak jego zmusiły.

- Nic - odparła dziewczynka niewinnie, zdzieliła go w głowę lalką i rzuciła się do sąsiedniego pokoju. 

- O ty paskudo! - krzyknął ze śmiechem Raymond i zgramolił się ze swojego ciepłego legowiska. Mimowolnie zadrżał, bo niska temperatura dawała się we znaki. Zanim ruszył w pogoń za siostrą, wygrzebał spod kanapy swoje przydeptane kapcie a do buzi włożył kawałek chleba celem zmiękczenia go śliną, bo bochenek miał kilka dni. Pieniądze zawsze się szybko kończą, szczególnie, gdy leki szybko drożeją... 

- Ha! Mam cię! - zawołał triumfalnie Raymond, złapał siostrę wpół i zaczął latać po pokoju. Po takiej porannej rozgrzewce zrobił śniadanie sobie i Jessice, która pożarła swoją porcję z takim smakiem, że Raymond odstąpił jej swoją część. 

- Czemu już się ze mną nie bawisz? Od kilku dni w ogóle się nie uśmiechasz, braciszku. Co się dzieje?

- Mam... Mam sporo pracy, wiesz? Musimy jakoś zarobić na dom, jedzenie i mamę... Wiesz o tym? Gdy uporam się z robotą, to obiecuję, pobawimy się za wszystkie czasy, dobrze? Bądź cierpliwa.

- Ech, no dobrze... - jęknęła Jessica, ale Raymond wiedział, że rozumiała sytuację. Była mądrzejsza pod pewnymi względami niż niejeden dorosły...

- Gdzie mama? Wyszła na spacer?

- Nie. Ale nie proś, bo ci nie powiem! Ha! - zaśmiała się dziewczynka i dopiła swoją kawę. Wtedy ktoś zapukał do drzwi. Raymond otworzył w przeświadczeniu, że to jego matka. Zdziwił się, gdy zobaczył mężczyznę w płaszczu i krawacie, który pod pachą trzymał teczkę. Nikt tak ubrany nigdy ich nie odwiedzał, a to oznaczało poważną aferę. Bo chyba nikt z własnej woli nie przyszedłby do niego dla towarzystwa.

- Zastałem pana Gibneya? - zapytał beznamiętnie przybysz, a kiedy Raymond kiwnął wolno głową, mężczyzna nawet nie zmienił wyrazu twarzy, nie drgnął mu żaden mięsień. - To pan? Dobrze. To rutynowa sprawa. Komisja McCarty'ego, nazywam się Samuel Jerrings.

Mężczyzna błysnął zarówno odznaką jak i zepsutymi zębami, następnie wyminął gospodarza i wprosił się do skromnego mieszkania. Jessica patrzyła na niego z nieukrywanym przerażeniem, schowała się za nogawkę brata, który czuł jak kawałek materiału naciąga się w miejscu, gdzie Jessica miętosiła go w dłoniach.

- Siostro, może... Może pójdziesz się bawić na dwór, co? Zaraz zejdę... - Nim Raymond skończył, Jessica już była na schodach i z tupotem biegła na dół. Gość nasłuchiwał jej kroków, aż te wreszcie ucichły. Mlasnął i rozejrzał się po mieszkaniu z dezaprobatą, demonstracyjnie starł wyimaginowany kurz z framugi drzwi, a kiedy zobaczył, że jego ofiara ma pełne spodnie ze strachu i będzie współpracować, wskazał krzesła zapraszającym gestem.

- Proszę spocząć, panie Gibney. To rutynowa robota, mam tylko kilka pytań. Proszę kiwać głową, jeśli wiadomości mają się w jak najlepszym porządku. - Jerrings wydobył z teczki plik papierów i zaczął je przeglądać. Teka była pojemna, w wielu przegródkach zawierała mnóstwo plików, folderów i karteczek, ale sprawne palce w rękawiczkach poruszały się po tym labiryncie bezbłędnie, z finezją oddzielając niepotrzebne informacje od tych najważniejszych. W końcu Jerrings wydobył żółty folder i spojrzał na zegarek zwisający na łańcuszku z klapy marynarki. Znów mlaskał i nakręcił urządzenie. Rozparł się nieco wygodniej, co zaniepokoiło Raymonda. Miał nadzieję, że ta nieproszona wizyta minie szybko i bezboleśnie, a tu się okazywało, że szykuje się posiadówka stulecia. Postanowił rozładować nieco atmosferę propozycją herbaty. Zbierał się w sobie przez jakiś czas, bo strach zaplątał mu język w gębie i za nic nie mógł wydobyć dźwięku.

- Może... coś do picia? - pisnął w końcu Raymond i zaczął grzebać w szafce, brzęcząc przy tym szklankami. 

- Podziękuję, służba. Więc, Raymond Arthur Gibney, urodzony 12 marca 1931 roku, w dniu dzisiejszym kończy dwadzieścia jeden lat. Od dwóch lat pracownik poczty głównej w Meredith Hills, zdany egzamin dojrzałości z wyróżnieniem. Brat, Adrian, urodzony 23 marca 1921 roku, szeregowiec, zmarł w czasie wojny na Pacyfiku. Pańska matka, Carolina Miller-Gibney, urodzona 5 października 1894 rok. Ojciec - Benjamin Gibney, urodzony 18 kwietnia 1893, zmarł na zawał w dniu swoich urodzin cztery lata temu. Do tego nieletnia siostra. Pan jest teraz jedynym żywicielem rodziny, zgadza się?

- Tak, biorę kilka zmian, a siostra pomaga... znajomemu.

- Ach tak?

- Tak. - Raymond przełknął ślinę. Noga zaczęła mu latać w górę i w dół, co nie uszło uwadze agenta. Czemu się tak denerwował? Bo był cholernie przerażony. Ludzie z "komisji" nie byli typami do wspólnej popijawy na urodzinach. Jeśli się zjawiali, to w jakimś celu. A po ostatnich wydarzeniach Raymond mógł mieć przebłysk oświecenia, o jakie sprawy dokładnie chodzi. 

- Do pana O'Neila nic nie mamy, przyszedłem w pewnej sprawie, z którą może mi pan pomóc, panie Gibney. Wie pan, że ostatnio, to znaczy ponad miesiąc temu rozgromiono resztę gangu Czerwonych Kapeluszy, prawda? Kto nie słyszał. Wszystkie ciała zostały spalone, jednak nasi ludzie zbadali szczątki. Część z nich to byli komuniści, wskazują na to pojedyncze naszywki z sierpem i młotem. Zna pan jakiś komunistów, panie Gibney?

- Skąd? Z siedzenia w okienku poczty? Jestem zarobionym człowiekiem, nie prowadzę rozwiniętego życia towarzyskiego. - Wzruszył ramionami Raymond. Na zewnątrz starał się uchodzić za przykładnego obywatela, podczas gdy w środku wiedział, że wcale tak nie jest.

- Żeby się pan nie zdziwił, panie Gibney. Tacy jak wy widzą i słyszą sporo, nawet więcej niż klienci przeświadczeni o swojej przenikliwości. Może nawet pan nie wychwycił, że ten człowiek był komuchem. Potrafią się doskonale maskować, udając kogoś, kim tak naprawdę nie są. W listopadzie zeszłego roku obsługiwał pan człowieka imieniem Brian Vernons. Co pan o nim wie? - Jerrings pogładził siwe włosy wystające mu spod ronda czarnego kapelusza, którego nie zdjął w izbie. Cała jego aparycja była jakby krucza, przygarbiona, na co wpływał haczykowaty zwłaszcza nos i wydatne kości policzkowe. Biały i szorstki meszek pokrywał mu połacie skóry na podbródku oraz żuchwie, ciągnął się aż do uszu. Wyglądał nadzwyczaj nieestetycznie, jednak to nie obchodziło właściciela zarostu. Nie obchodził go też stan okularów, których cienkie szkła były pokryte patyną brudu przysłaniającą przenikliwe, błękitne oczy.

- Tak, był taki, miał do odebrania list z... Chicago, chyba? Nie, Nowego Jorku - Przypomniał sobie Raymond i pstryknął palcami - i mówił, że spodziewa się więcej kopert. Niestety już nie przyszedł, tak jak listy na jego nazwisko. Ale jeśli jest komuchem, to może i dobrze się stało, że nie wrócił. Teraz, kiedy rzucił pan takie światło na interesantów naszej poczty, czuję się nieco nieswojo.

- Powinien pan, Gibney. Nigdy nie wiadomo, jaki demon siedzi w takim Vernonsie. Albo w nas samych. Ale wracając, nie wie pan niczego wartościowego na temat opisanego uprzednio jegomościa? Z naszych ustaleń wynika, że jest wysoki, ma gęstą brodę i wąsy. Choć, co raczej pewne, już nigdy nie wróci do tego wyglądu. Ale gdyby obiło się panu o uszy to nazwisko, bądź ktoś naprawdę wysoki, proszę zadzwonić. Zobaczymy co da się zrobić. - Uśmiechnął się krzywo Jerrings i położył na stole swoją wizytówkę.

- E, dobrze... - Raymond podniósł srebrny kartonik i przyjrzał się zapisanemu na nim numerowi. Kiwnął głową, ostentacyjnie chciał pokazać, że w razie czego chętnie zadzwoni, ale również gest ten miał oznaczać, że gospodarz uważa rozmowę za zakończoną. Niestety, gość miał inne zdanie i podjął nowy wątek.

- Jak tam plecy. - Wyszczeżył się Jerrings poprawiając brudne okulary. - Nadal bolą?

- Co? - spytał zbity z tropu Raymond, w głowie zaczęło mu wirować. Czy ktoś go wtedy widział? Po tamtych glinach nie było śladu, Kapelusze raczej go nie rozpoznały, a Vernons nie miał raczej kontaktów z Komisją. Raymond poszedł prosto do doktora Forda, który poskładał go do kupy, a plik banknotów skutecznie zamknął mordę temu staremu zboczeńcowi... chyba, że dostał więcej niż dawał Raymond. A słysząc o zorganizowaniu i kontaktach Komisji, było to wielce prawdopodobne. Następne zdanie potwierdziło obawy listonosza.

- Rozmawiałem z doktorem Fordem, miałem nadzieję, że zgłosił się do niego ktoś odpowiadający posturze Vernonsa. Przy okazji dowiedziałem się o wypadku. Nielichy wypadek z tymi butelkami na chodniku, trzeba mieć prawdziwego pecha. - Jerrings spojrzał sponad szkieł na nieco bladą twarz Raymonda. - Zimno panu? 

- Trochę. - Zadrżał Raymond i pociągnął długi łyk chłodnej już kawy. Nienawidził kawy, to znaczy nienawidził jej smaku. Pił ją tylko ze względu na zbawienne działanie kofeiny. Ale zimna kawa była czymś tak paskudnym, że wzdrygnął się jeszcze bardziej i wydał stęknięcie, jakby właśnie wypił całą butelkę spirytusu. Tak zawsze kończyło się jego kawowanie, w bólu i niesmaku. - Ale dziękuję za troskę, plecy mają się dobrze. Były to raczej powierzchowne... nacięcia.

- Tak - wycedził Jerrings i coś zapisał w notatniku. - Wie pan, że tego samego dnia jacyś wandale rozbili budkę telefoniczną. Wszędzie szkło i krew, prawdopodobnie bójka. Ale pan był przecież na... Gdzie to było, Gibney?

- Na... Na... - Raymond stracił panowanie nad sytuacją, jakby wcześniej je posiadał... Pomyślał, jaką ulicę by wybrał na rozbicie butelek, a tym bardziej jaką ulicę wybrałby doktor Ford. - Na Gordy's Av. 3.

- No właśnie, nikt tam tego nie sprząta, panie Gibney. Gdzie zmierzamy jako społeczeństwo? Tu, na miejscu, mamy czerwone świnie i butelki kaleczące uczciwych obywateli, a za oceanem rozgramiają naszych chłopców komuchy z Chin... Jednak trzeba było wysłać tam atomówkę, jak planował generał MacArthur... Świat byłby lepszym miejscem - powiedział Jerrings w zamyśleniu. Następnie zamknął notatnik i zaczął się pakować.

Raymond nie mógł uwierzyć, że strzelił w odpowiedź doktora Forda dotyczącą ulicy. Był tak blisko potknięcia się... A to mogło sprowadzić na niego podejrzenia. Jerrings jeszcze rozprawiał trochę o wojnie koreańskiej, po czym wstał. Już miał wyjść, gdy w drzwiach obrócił się jeszcze na chwilę i rzekł: 

- Wszystkiego najlepszego, panie Gibney. Proszę się trzymać z dala od kłopotów, dobrze? Taki obserwator jak pan może być cenny w tych niepewnych czasach, gdzie nawet rodziny zwracają się przeciw sobie na rzecz wypaczonych ideałów czerwonych świń. Do widzenia i, mam nadzieję, pozostaniemy w kontakcie.

Raymond miał nadzieję, że był to jednak żart, bo za nic nie chciał spotkać tego człowieka ponownie. Przeszły go ciarki na samą myśl. Nie wiedział, czy był teraz podejrzanym, czy wspólnikiem. Ten Jerrings poświęcił mu za dużo uwagi jak na kogoś, kto teoretycznie nic nie wie i niczego nie pamięta. Po co pytał o plecy? Wspominał o budce? Jaki miał w tym cel? A jeśli wszystko wiedział, i tylko grał na zwłokę? By zdobyć dowody na wszystko i wszystkich? Od myślenia Raymond dostał paranoi i aż musiał wyjrzeć na klatkę schodową, czy agent już wyszedł z klatki. Poczuł, że zimna kawa na pusty żołądek to nie był dobry pomysł, bo był zmuszony pognać do wiadra. Rozległo się pukanie do drzwi. Raymond dźwignął się i otarł resztki wymiocin starą szmatą, na wszelki wypadek złapał nóż kuchenny i podszedł ostrożnie do drzwi. Uchylił je na grubość dwóch palców i w duchu odetchnął. Zobaczył matkę, Adama O'Neila i Jessicę przyklejoną do spódnicy matki. 

- Witaj jubilacie! Jak się masz? - zaśmiał się Adam i objął go w chwili, gdy Raymond niepostrzeżenie wyrzucił nóż do kosza na śmieci. Nie chciał ich niepokoić. To była tylko jego sprawa. Mocno uścisnął przyjaciela i przybrał maskę urodzinowego chłopca, którym przecież był. 

- Kto się tak kręcił przed budynkiem, Adrian? Wiesz? - zapytała matka stawiając biszkopt na stole. Znów go pomyliła, ale leki działały. Przynajmniej wiedziała gdzie jest.

- Nie wiem mamo. Rozpoznałaś tego pana, Jess? - Raymond przyklęknął i spojrzał siostrze porozumiewawczo w oczy.

- Nie, też nie znam tego pana, mamusiu! A ty, Adam? - zapiszczała dziewczynka i szybko rzuciła się pomagać matce pokroić wypiek, by zniknąć z linii wzroku Adama i Raymonda.

- Nie wiem. Ale ważniak jakiś, niezły wóz miał. Był tu, Ray? - Adam wskazał na odsunięte krzesło, jedyny ślad po S. Jerringsie.

- Nie, stał tylko pod domem. - Raymond wzruszył ramionami i obrócił się do okna, by ukryć kredową twarz. Kiedy się uspokoił, nadszedł moment wręczania prezentów. Na nic zdały się oczywiste tłumaczenia, że "przecież nie trzeba było", każdy zawsze dostaje prezent. Od matki było to pióro wieczne firmy Waterman, co prawda z drugiej, a może i trzeciej ręki, ale to nic. Adam poratował go paroma dolarami i małym, uniwersalnym scyzorykiem z korkociągiem i otwieraczem do kapsli. Przydatny przyrząd, szczególnie w kantorku o O'Neila. Ale najwięcej zeszło mu na otwieraniu prezentu od siostry, bo był tak zapleciony w papier przy pomocy sznurka, że w końcu musiał pomóc sobie nowym nożem, przekonując się przy okazji o jego ostrości.

- Jess tygodniami zapierdzielała... to znaczy pracowała, przepraszam pani Gibney - Speszył się Adam zaglądając Raymondowi przez ramię, kiedy ten odwijał prezent - ciągle chciała tylko pracować na napiwki, by ci to kupić, Ray. 

Raymondowi w końcu udało się całkowicie wyzwolić zawartość z papierowego celulozowego więzienia i aż westchnął z zachwytu. Pamiętnik. Obity czarną, lekko chropowatą skórą zeszyt, z czerwoną tasiemkową zakładką i miejscem na pióro. Zamykany był na mały zatrzask z klipsem, w prawym dolnym rogu dostrzegł inicjały: R. A. G. - Raymond Arthur Gibney. Był robiony na zamówienie. Ze wzruszenia zamgliły mu się oczy, nie tylko przez wzgląd na staranne wykonanie i koszt takiego indywidualnego zamówienia w pracowni Allaky's, ale przede wszystkim dla wysiłku jaki podjęła ta mała dziewczynka, figurująca w spisie ludności jako jego siostra. Mocno ją przytulił i wyszeptał:

- Dziękuję, Jess. To najwspanialszy prezent, jaki dostałem. Naprawdę.

W tym zdaniu nie było ani krzty fałszu, naprawdę docenił wysiłek tych ludzi, jego najbliższych towarzyszy niewoli, jaką jest życie, za to że odjęli sobie od ust i go tego dnia obdarowali. A zeszyt? Będzie jego spowiedzią. Oczywiście wtedy tego nie wiedział... Następnym punktem imprezy był poczęstunek i oglądanie starych zdjęć, z okresu młodości i czasów szkoły. Tęsknił za tymi beztroskimi czasami, w których nie martwił się o żadnych komunistów albo Komisję. W dzieciństwie mógł popełnić największe głupstwa i błędy, a wszystko rozchodziło się po kościach, bo dziecko zawsze jest przecież niewinne. To rodzic, dorosły, człowiek oświecony, bierze na barki trud jakim jest wychowanie latorośli i podlewanie jej przygotowaniem do życia w prawdziwym świecie. W świecie bez kowbojów pojedynkujących się przed saloonem, bez pięknych Indianek i bez bohaterów. Impreza trwała w najlepsze jeszcze jakiś czas, który umilali sobie muzyką z radia.

Adam poszedł do siebie około czwartej po południu, po wspólnym obiedzie i toaście taniego wina. Matka wzięła swoje leki i poszła spać, niedługo potem dołączyła do niej Jessica, której Raymond tradycyjnie uprzednio opowiedział bajkę o lalce Dolly. On sam jeszcze jakiś czas czytał gazetę. Dziennikarz CBS, Edward Murrow znów krytykował "Czerwoną Panikę", w tym samego McCarty'ego. Zaczynały się tworzyć niebezpieczne napięcia, Ameryka walczyła nie tylko na froncie koreańskim, ale też na swojej ojczystej ziemi... Raymond nie był politykiem, ale jednego był pewny - nic dobrego z tego nie wyniknie. Będą więzienia, przesłuchania, tortury... może nawet śmierć. To ostatnie go nie ruszyło, a przynajmniej nie tak, jakby się tego spodziewał. "Śmierć"... przez ostatnie pół roku otarł się o nią parę razy, na pewno pozostawiło to rysy na jego psychice, ale komu by nie zostawiło? Chyba tylko maszynie liczącej bez człowieczeństwa. Prawda, sam też zadał śmierć. Po raz pierwszy w afekcie, w obronie przyjaciela i rodziny, drugi raz w obronie samego siebie... Można powiedzieć, że przyzwyczaił się do niej bardziej niż przeciętny dwudziestojednolatek. Zrozumiał, że to nie śmierć jest najgorszą karą, tylko właśnie życie. Życie z konsekwencjami swoich wyborów. Rzadko chodził do kościoła, był raczej wierzącym niepraktykującym, nie to co jego matka, gorliwa katoliczka. Z tego powodu nie chodził do spowiedzi, nie był tam nawet po pierwszym spotkaniu z Brianem. Chyba za bardzo bał się opowiedzieć obcemu facetowi w sukience siedzącym w szafie o tym, jak rozwalił twarz człowieka najpierw kostką brukową, a potem kluczem francuskim... Nie, rozmowa nie wchodziła w grę, to musiało być osobiste, ukryte. Prywatne. Najprywatniejsze z prywatnych prywatności. Tajne. Odstawił tą myśl na półkę, bo ktoś zapukał do drzwi.

Mając w pamięci spotkanie z Jerringsem, włożył dłoń do kieszeni, tam gdzie spoczywał nowy scyzoryk. Otworzył drzwi. Zastał za nimi rudowłosą Claudię. Nie widział jej od czasu ataku na Czerwone Kapelusze, aż do teraz przesiadywał okazjonalnie z Brianem i kilkoma jego ludźmi w starej hali sportowej, szykując się do najbliższych strajków, przez co nie miał okazji widzieć tej kobiety zbyt często. Może i nie podzielał przekonań tej gromady, jednak perspektywa odpoczynku od wielogodzinnych zmian na poczcie i pliki dolarów była bardziej kusząca od moralnych rozterek o słuszność komunizmu. Na ogół doglądał robotników, sprawdzał jak się mają, zbierał pieniądze i razem z Brianem rozdzielali budżet, przydawała się przy tym sprawność Raymonda nie tylko w sferze rachowania, ale też w dziedzinach inwentaryzacji i administracji, pracował w końcu między paczkami i dokumentami wszelkiej maści. Po prawdzie zdziwił się na jej widok, a nawet zaniepokoił. Bo jaki mogła mieć do niego interes?

- Co jest? - spytał spokojnie Raymond, jednak nadal nie wyjmował ręki z kieszeni. - Skąd masz mój adres?

- Pracujesz na poczcie, głuptasie. Wszystko jest w papierach, trzeba tylko pociągnąć za odpowiednie sznurki. Zbieraj się, Wuj i Brian czekają w siedzibie - powiedziała kobieta i ruszyła nie czekając na zaskoczonego Raymonda. Wyglądała nieco inaczej niż ją zapamiętał, teraz miała na sobie zieloną sukienkę sięgającą do kolan, włosy upięte były w gruby kok skryty pod białym kapeluszem. Wyglądała... ładnie. Niewiele myśląc narzucił na siebie ocieplaną kurtkę pilotkę koloru ciemnego drewna, bo jeszcze nie było na tyle ciepło, by wychodzić w samym podkoszulku. Na zewnątrz czekał... motocykl. Stał przed nim najprawdziwszy Norton Dominator, najwyżej sprzed roku! Zdumiał się na widok takiej maszyny, a zdziwił się jeszcze bardziej, kiedy zobaczył jak Claudia wkłada na głowę kask, czy raczej wzmocniony skórzany czepek. Kapelusz schowała do torebki, a włosy musiała uprzednio rozwiązać, by umożliwić zawiązanie węzła czepka pod brodą.

- Mam tylko jeden, więc musisz się mnie mocno złapać, panie Gibney! - zawołała w jego stronę.

- Mów mi po imieniu, dobra? Bo trochę niezręcznie mi mówić do ciebie Claudia, kiedy ty zachowujesz się jak klienci przy okienku, którymi powoli rzygam - zaśmiał się Raymond i się rozluźnił. Nie wiedział czemu, ale przy tej kobiecie czuł się jakoś inaczej...

- Dobra - odparła Claudia ze śmiechem i również spuściła z tonu - Claudia Carick, jeśli chcesz mówić do mnie po nazwisku, Raymondzie.

- Pomyślę nad tym, Carick. - Uśmiechnął się Raymond i wspiął się na siedzisko nad tylnym kołem, objął Claudię w pasie. Mimo warstw ubrań poczuł jej ciepło. Zrobiło mu się dziwnie przyjemnie. Nie czuł takiego uczucia od... Chyba od liceum, kiedy to przez dwa tygodnie chodził z jedną dziewczyną, która rzuciła go dla gracza rugby, takiego wielkiego chłopa. Kiedy Raymond udał się do niej pewnego jesiennego dnia, zastał ich w łóżku. Nie dość, że stracił wtedy swoją pierwszą szczenięcą sympatię, to jeszcze rugbista złamał mu w bójce rękę. Od tamtej pory nigdy nie podniósł na nikogo ręki, aż do listopada zeszłego roku... 

Teraz poczuł znów to samo co w ciągu tamtych sielskich dwóch tygodni. Beztroskę, wspólny język... nawet żart. Jednak otrząsnął się z tych myśli w momencie, gdy maszyna ważąca niemal sto osiemdziesiąt kilo ruszyła z podwórka w głośnym zrywie. 

- Już raz ci to mówiłam, ale dzięki za przysługę! - Claudia przekrzyczała silnik, co w dużej mierze się jej udało, choć końcówki zdań wypadały z kokpitu prosto na jezdnię, by pozostać tam na zawsze.

- Jaką? - Raymond wytężył struny głosowe jak tylko mógł, ale mimo to musiał spróbować ponownie przebić się przez pęd powietrza i powłokę ochronnego czepka, by dotrzeć do małżowiny usznej kobiety. - Jaką przysługę?

- Nic takiego, chodzi mi o uratowanie życia! Mojego i Briana! Nieźle poradziłeś sobie z tamtym oprychem, to muszę ci przyznać, Listonoszu! Kiedy przychodzi do bitki, ty pierwszy podejmujesz rękawicę! - zaśmiała się Claudia. Jej śmiech działał na niego magnetyzująco, wzdrygnął się. 

- Rękawicę? Robiłem to w samoobronie! Nie ma w tym nic bohaterskiego. Zabić człowieka... co w tym dobrego? - zapytał Raymond i przywarł mocniej do kobiety, bo wjechali na wertepy.

- Jeszcze tego nie widzisz, Raymond! Ale kiedy ktoś tobie uratuje życie, to zrozumiesz! Nasi ludzie cię podziwiają! A wiesz czemu?

- Czemu? - zawołał Raymond, który zaniósł się nagłym kaszlem. Chyba połknął muchę.

- Bo kim ty w gruncie rzeczy jesteś? Zwykłym człowiekiem, nie wyróżniasz

się, zwykły listonosz! I dlatego cię kochają, bo widzą, że mają sprzymierzeńców nawet w kimś takim! Zachowałeś się odważnie, nie ma w tym żadnej ujmy! Wziąłeś sprawy w swoje ręce, choć nie musiałeś! I jeśli nadal będziesz tak postępować... daleko zajdziesz! 

- Tak myślisz? - spytał Raymond wypluwając muchę, miał łzy w oczach. Nie wiedział, czy przez przemowę, czy przez to że prawie udusił się insektem.

- Nie tylko ja. Brian bardzo cię ceni, a on nie ceni każdego jak leci. Na jego przyjaźń trzeba zasłużyć, wiem coś o tym... No i Wuj! Jesteś idealnym wzorem człowieka socjalizmu, czy Ci się to podoba czy nie! Pomagasz ludziom odkąd z nami trzymasz, dbasz o nich, walczysz kiedy trzeba!

- Może i tak... - mruknął Raymond patrząc na znaki. Za chwilę powinni dotrzeć do celu. Tak też się stało, po minucie maszyna wyhamowała przed halą. Wszędzie było mnóstwo ludzi, grała muzyka, stukały butelki, gdzieś skwierczało mięso.

- Więc, po co mnie tu ściągnęłaś? - wydyszał Raymond.

- Wejdź do środka, a wszystko stanie się jasne - szepnęła mu do ucha i minęła go, niemal ocierając się o niego, musiała wiedzieć, jakie zrobiła na nim wrażenie i celowo to wykorzystała. Raymond wzdrygnął się, cichutko westchnął. Zapiął pilotkę i ruszył za Claudią, która już zniknęła w budynku. Kiedy przekroczył próg hali, oślepiły go światła, zasłonił oczy, obok strzelił korek.

- Wszystkiego najlepszego! - krzyknęli zgromadzeni ludzie do otumanionego chłopaka, który mrugał intensywnie. Kiedy przejrzał na oczy, zobaczył scenę, muzyków, mnóstwo butelek piwa walających się na składanych stołach i w skrzynkach... Po dawnym brudzie nie zostało śladu, teraz podłoga błyszczała od pasty, a wiatr wpadający przez uchylone lufciki kołysał czerwonymi, co nie dziwiło, zasłonami. Raymond rozpoznał Briana, który oparł swoje kule o ścianę i popijał zimny browar, Claudia mówiła coś do Wuja i wskazywała na Raymonda, Patryk Feller - potężny brodacz w przydługim płaszczu zawodził obok śpiewaków jakąś balladę, był już nieźle wstawiony, podobnie jak Derek - człowiek który pilnował bramy, kiedy Raymond po raz pierwszy tu przyszedł. W ciągu tych tygodni poznał ich na tyle dobrze, by czuć się w tym nieco zwariowanym towarzystwie swobodnie, nawet sam był lubiany, a szacunek zyskał między innymi za przywrócenie, z pomocą wspólnego budżetu, hali do stanu używalności. Była jeszcze Gruba Ann, meksykańska kucharka, Baldwin, czarnoskórzy bliźniacy Adam I i Adam II Gruberowie, którzy byli mistrzami gry w rzutki, stary Chińczyk Benjamin, którego nawykiem było ciągłe plucie gdzie tylko się dało... To oczywiście nie byli wszyscy, tu i ówdzie kręcili się też szeregowi żołdacy organizacji, do której Raymond coraz bardziej się przywiązywał. Wuj wszedł na prowizoryczną scenę i wyciągnął ręce do Raymonda.

- Młody człowieku, masz to szczęście, że urodziłeś się tego samego dnia co ja! Czuj się zatem współgospodarzem tej uroczystości, a wy, poczciwcy, nie żałujcie alkoholu, dzisiaj wielki dzień! Niedługo przejmiemy mały interes na południu, ale to dopiero pierwszy krok, żołnierze! Bo dzień naszej chwały jest bliski, dzień docenienia naszej pracy nadejdzie lada chwila! W fabryce skrzynia zgniotła jednego nieszczęśnika, który łożył pieniądze na nasz wspólny cel, nazywał się Roy Johns! Połamała mu nogi na miejscu, a jego rodzina nic nie dostała od fabrykantów, ani grosza, ani ciepłego słowa! Dopiero my im pomogliśmy, ze wspólnego funduszu! Ucisk musi się wreszcie skończyć. Nieprzejednany Karol Marks głosił fetyszyzm towarowy, podług którego to rzeczy wytworzone mają większą wartość od ich stwórców i włożonej w nie pracy! I do teraz tak jest! Robotnicy są wykorzystywani, ich praca jest niedoceniana, a wytworzone produkty są sprzedawane po zawyżonych cenach tak, by wszelkie dochody spływały do pośredników i kupców, podczas gdy ciężko pracujący ludzie dostają ochłapy! Wszyscy mnie tu znacie, wiecie, że chcę dla nas jak najlepiej, prawda?

- Prawda Wuju! - zakrzyknęli wszyscy zgromadzeni. Wszyscy, poza Raymondem. Ten był pod wrażeniem, w jaki sposób Gotfryd Moore przechodzi z tematu na temat, jak zręcznie żongluje pojęciami i gra na emocjach zdesperowanych ludzi, budząc w nich ducha rewolucjonisty, a co ważniejsze, bezwzględnego posłuszeństwa wobec swojej osoby. Nie da się zaprzeczyć, że wielu z tych ludzi uzyskało pomoc od Wuja w potrzebie i czują potrzebę spłaty długu, Raymond był na to idealnym przykładem. Intencje pozostałych nie były jednak tak metafizyczne. Byli to albo robotnicy wyrzuceni z pracy, chcący dokonać zemsty na całym bogatym społeczeństwie, bez znaczenia, czy byle John Smith kupujący produkty ich firmy popiera lepsze płace robotników czy też nie. Były też typy spod ciemnej gwiazdy, co nie powinno dziwić w takim towarzystwie. Pomimo zapewnień Wuja o pokojowych metodach życia w grupie, Raymond nie był taki pewien, że typki tak dobrze wyszkolone w posługiwaniu się bronią i zadawaniu bólu były tylko dla pokazu. Z drugiej strony, była to przestępcza banda, udającą raczej komunistycznych bojowników, była to ich ideologia, jednak podstawę stanowiło utrzymanie swoich ludzi i zarabianie pieniędzy na wyżej wspomnianej ideologii. Czy było to niemoralne? Według Raymonda: jak najbardziej. Ale czy było to zyskowne z punktu widzenia biedaków, i z punktu widzenia chciwych bandytów? Jak najbardziej. I właśnie w momencie, kiedy Wuj otwierał kolejną butelkę, Raymondowi zakiełkowała myśl: "czy jest to zyskowne dla mnie"? Zapach dolarów, brzęk buteleczek z lekami od doktora Forda oraz perspektywa bezpiecznej rodziny z zapewnioną przyszłością mówiła sama za siebie. Toteż, kiedy Wuj wzniósł toast i skierował swoją łysą, pomarszczoną głowę w stronę Raymonda, ten uśmiechnął się, skinął mu głową i również podniósł swój kieliszek. Po chwili muzyka znów zaczęła grać, a podchmieleni goście zajęli się swoimi sprawami. Raymond skierował się do Wuja, chciał z nim porozmawiać na osobności w sprawie komisji McCarty'ego, potrzebował zapewnienia, że ludzie pokroju Samuela Jerringsa nie dopadną go w jakimś kiblu w Texasie podczas załatwiania się na stacji benzynowej. Zobaczył Wuja, który szedł w najciemniejszy kąt hali, była tam kurtyna zasłaniająca toaletę, ponieważ remont jeszcze nie dobiegł końca i nie postawiono jeszcze kanalizacji. W tym momencie Raymond wpadł na Briana, który objął go serdecznie. 

- No, młody, już nie taki młody, co, Ray? Wszystkiego najlepszego chłopie, masz, zapal sobie ze mną na zewnątrz. Sam robię te skręty, mieszanka tytoniu z Lucky Strike'ów i Cameli, naprawdę mocne gówno mi wyszło, robię się w tym coraz lepszy... zapalisz z przyjacielem, co? Potrzebuję opinii. No i to twoje urodziny. - Brian próbował przekrzyczeć muzykę, jednocześnie wcisnął Raymondowi do ust skręta i odpalił go porysowaną zapalniczką Zippo. Rozszedł się zapach spalonej benzyny i tytoniu.

- Zaraz do ciebie przyjdę, ale wiesz, zimna kawa to nie jest dobry pomysł na rozpoczęcie dnia - Raymond wskazał na swój brzuch i toaletę, sygnalizują tym samym cel swojej podróży. Obiecał, że za chwilę dołączy do przyjaciela na zewnątrz, na co Brian z żalem przystał. Raymond oparł się o resztki drabinek gimnastycznych obok prowizorycznej toalety i zaciągnął się papierosem. Był naprawdę mocny, ale należy wziąć pod uwagę niezbyt mocną głowę Raymonda, który popalał okazjonalnie lekkie wyroby tytoniowe. Nawet nie wiedział, kiedy tak się zakolegował z człowiekiem któremu uratował życie... przez ostatnie tygodnie planowali budżet, grali w bilarda. W sumie tylko raz musieli zrobić coś poza budynkiem. Podpalenie ciężarówki przewożącej pianino, które miało trafić do jednego z kierowników zmiany fabryki. Był to osobisty rozkaz Wuja, a ton, z jakim został on wydany wskazywał, że była to sprawa natury osobistej. Raymond był chętny do tego zadania, bo miało obejść się bez ofiar. Razem z Brianem czekali pod miastem ponad sześć godzin, a kiedy wóz wreszcie się zjawił, dokonali porwania. Brian, pomimo czasowego ograniczenia ruchowego, dawał sobie świetnie radę z jedną kulą, którą grzmotnął kierowcę tak, że tamten zemdlał. Raymond siadł za kierownicą wielkiej ciężarówki i wyjechali na puste pole dwadzieścia kilometrów od miasta. Ustawił na pedale gazu cegłę i wspólnie z Vernonsem patrzyli, jak pianino razem z wozem spada ze skarpy do rzadkiego bagna. W planie była tylko jedna luka. Nie mieli jak wrócić. Musieli iść na piechotę z powrotem całą drogę. Ale Raymond musiał przyznać, że po takiej wyprawie schłodzone piwo smakowało jak ambrozja... To chyba właśnie wtedy znaleźli z Brianem wspólny język, wlecząc się lasem w stronę zachodzącego słońca. 

Kiedy tak palił wcale niezłego skręta, usłyszał jakieś głosy zza cienkiej kurtyny. Zdziwił się, bo toaleta była jednoosobowa, choć czasem korzystały z niej podniecone pary, ale znając Wuja nawet tak krótko, dało się wywnioskować że nie jest typem człowieka pieprzącego się na prawo i lewo. Jeśli chodzi o uciechy cielesne, to Wuj pozostawał wstrzemięźliwy niczym mnich. Tym bardziej zdziwił Raymonda fakt, że był to głos męski, należący mianowicie do Luki Missoriniego, niskiego człowieka w pikowanej kurtce, tego samego, z którym Brian miał spięcie. Raymond przysunął się odrobinę bliżej by podsłuchać rozmowę.

- Więc, ta kwestia jest uregulowana? Sprawdziłeś wszystkich? - spytał Wuj ściszonym głosem. W przeciwieństwie do niego, głos Luki był podniecony, drżał z każdym słowem, słychać było, że informacje są albo bardzo poważne, albo bardzo tajne. Albo jedno i drugie.

- Tak, wszystkich. Dwóch z nich to szczury. Załatwić jak poprzednich? Czy raczej... - Luka chciał tu coś zaproponować, ale Wuj gwałtownie mu przerwał.

- Nie, oczywiście że nie, żołnierzu! Tak jak poprzednich, nie chcemy żadnych świadków. Te pieniądze zostaną tam do końca, to znaczy na tyle długo, by wszyscy o nas zapomnieli. Byłeś tam przecież, widziałeś, co się stało w Central Parku... 

- Ale jak dobrze na tym wyszliśmy! Sam przyznaj, Wuju! Sto tysięcy... czujesz to? 

- Co? - spytał zdezorientowany Wuj, poruszył się za kurtyną. - Czujesz? Coś jak...

Raymond nie słyszał więcej, wrócił między tłum gasząc pośpiesznie papierosa, który prawie go zdradził. Większość ludzi była już pijana, zamiast tańca Raymond widział potykające się kukiełki, za których sznurki pociąga lalkarz z Parkinsonem.

Brian czekał oparty o skrzynię pełną pustych butelek, kule postawił obok, w ciemności żar jego skręta wyglądał jak latarnia morska.

- Więc, jak to jest być młodym i przystojnym, co? - Brian poklepał bok skrzyni obok siebie zapraszając Raymonda do zajęcia miejsca obok siebie.

- Tylko jedna z tych rzeczy jest prawdziwa. Zgadnij która - zaśmiał się Raymond i odkapslował kolejną butelkę, stuknęli się szyjkami.

- Ha, rozmawiałem z Claudią pod twoją nieobecność. Chyba wpadłeś jej w oko. Niewielu chłopaków dostaje od niej szansę. Na ogół, jeśli za bardzo się przystawiają, to wracają do domu z obitą mordą. Przeze mnie. 

- Ach tak? - Raymond pociągnął długi łyk, pomyślał o tej dziewczynie i jej rudych włosach. Poczuł mrowienie, nie tylko w sercu, ale też znacznie niżej... 

- Tak. Ale ty jesteś w porządku. Poza tym nie jesteś chamem, jak tamci. Masz klasę, jesteś wrażliwy, Ray. I to jej imponuje - mruknął Brian i rzucił końcówkę skręta na ziemię, poprawił kaszkiet. 

- Może obudziło się we mnie... jakieś uczucie względem niej, ale jeszcze nie jestem pewny co do jego prawdziwości. Może to po prostu zauroczenie... - wystękał chłopak i napił się jeszcze raz.

- Nawet jeśli, to miejcie po prostu dobry czas, nikt wam tego nie broni. Oczywiście, nie śpiesz się, ale wiesz jak to jest, jeśli nie zbierzesz jabłka z drzewa pierwszy, zrobi to inny ogrodnik. 

- Dobre, dobre... - zaśmiał się wymuszenie Raymond, wzdrygnął się z zimna. Wtedy Brian jakby sobie coś przypomniał i sięgnął do kieszeni. Wydobył z niej porysowaną zapalniczkę i podał ją rozmówcy. Zippo, widać było że sporo przeżyła. 

- To prezent ode mnie. Gdyby nie ty, pewnie leżałabym w grobie przez Kapelusze, a tak jeszcze tylko kilka tygodni chodzę o kulach. Niech ci służy, Listonoszu. Kiedyś opowiem ci historię tego przedmiotu ale teraz mi się nie chce. Zresztą zaraz się zbieram do siebie, jutro mam sporo roboty, a i ciebie też czeka praca na poczcie, nie?

- Tak... A co do poczty, miałem dzisiaj gościa. Z komisji McCarthy'ego. Skubańcy wiedzą o tobie i o mnie.

- Kurwa, co dokładnie? - Zadrżał Brian, jego pewność siebie uleciała niczym jesienne liście porwane przez wiatr.

- Niewiele, mają twój stary rysopis i wiedzą o bójce z Kapeluszami, ale nie powiązali tego ze mną, mam alibi na te plecy... Albo idą twoim śladem z Nowego Jorku i szukają wszelkich poszlak, albo wiedzą o wszystkim i czekają na nasz ruch. I, kurwa, najgorsze jest to, że nie wiem co wybrali - westchnął Raymond kopiąc jakiś kamień, patrzył jak toczy się nieregularnie po ścieżce i uderza w oponę zaparkowanego samochodu. Naprawdę się bał. Wdepnął w gęste bagno, i teraz nie wiedział co zrobić.

- Kurwa mać. Powiedz to Wujowi. Skoro zagadali do ciebie, to są naprawdę blisko. Musimy się pilnować. Zaszyję się na trochę, wywołam trochę fałszywych alarmów w sąsiednim stanie, żeby odwrócić uwagę od ciebie i Wuja. Cholera jasna... A ty? Trzymasz się?

- Nie wiem. Chyba. Chcę tylko, żeby moja rodzina była bezpieczna.

- Rozumiem. Niedługo przejmiemy małą spółkę, to będzie dobra przykrywka. Z jednej strony legalny interes, na który będziesz miał papiery, a z drugiej alibi. Tam będziemy planować co dalej, kiedy sytuacja się uspokoi. Po tej rewelacji, muszę się uchlać, wybacz. Porozmawiaj koniecznie z Wujem. Jak coś, to będę przy barze.

- Jasne - powiedział Raymond gdzieś w przestrzeń, ale Brian był już za daleko by go usłyszeć. Spojrzał na zegarek w świetle ognia z zapalniczki. Czas leciał na złamanie karku, była już jedenasta. Czy było to spowodowane alkoholem i mocnym skrętem? Zapewne. Kątem oka zobaczył jak robotnicy i rozchodzą się powoli do swoich domów, każdy żegnał się uściskiem dłoni z Wujem stojącym przy bramie. Gdy wszyscy opuścili teren, Raymond podszedł do Moore'a i streścił mu przebieg dzisiejszego poranka oraz plany Briana co do wyjazdu. Wuj słuchał w milczeniu, mierzył Raymonda wzrokiem od butów do czubka głowy. W końcu położył mu dłoń o nienaturalnie długich palcach na ramieniu i rzekł:

- Dobrze zrobiłeś, że nas nie wydałeś, żołnierzu. Gdybyś sypnął, już byśmy wszyscy siedzieli. Ale to, że są tak blisko nas mnie niepokoi. Ty na razie też się nie wychylaj, urwiemy kontakt. Ale dzisiaj... baw się, jubilacie. Od jutra się nie znamy, nie istniejemy, a w tym budynku żyją bezdomni. Nikt tu nie chodzi. Pokażę ci coś... - Wuj poprowadził Raymonda do biurowej części kompleksu, do jakiegoś gabinetu. Kazał mu się odwrócić, podczas gdy sam otwierał sejf. Po chwili Wuj położył na stoliku kopertę wypchaną pieniędzmi.

- To za współpracę, powinno wystarczyć na jakieś trzy miesiące niewymagającego życia dla ciebie i rodziny. Dwieście dolarów, tak jakbyś codziennie pracował za 25 centów za godzinę przez osiem godzin siedem dni w tygodniu, do tego 20 dolarów dodatku. Masz jeszcze pocztę. Nie będziecie klepać biedy.

- Ja... aż tyle? Zostaw trochę dla... - zaczął Raymond, ale Wuj włożył mu już kopertę do kieszeni i klepał go ostrożnie po plecach, pamiętając o szwach.

- Nie rozklejaj się, żołnierzu! Od nadmiaru gotówki jeszcze nikt nie umarł, no może poza fabrykantami których kropnęliśmy. Sami się prosili. Ale ja umiem okazać hojność kiedy trzeba. A teraz tak trzeba. Ryzykowałeś życiem, rodziną, zdrowiem. Oby te pieniądze nie poszły na marne, dobrze?

- Tak jest! - rzekł Raymond z powagą. Chyba udzielił mu się ten nieco żołnierska maniera w stosunku do Wuja, bo każdy się tak do niego zwracał. 

- No, to zmywaj się upić - powiedział Wuj i lekko wypchnął Raymonda z gabinetu. Przy barze zastał Briana sączącego jakiś mocny alkohol, chyba spirytus lub wódkę, nie był pewien.

- Chodź, dołącz się, Ray! - zawołał Vernons na całą halę, aż echo poszło.

- Późno już, a muszę się na jutro wyspać... - westchnął Raymond, ale mocny uścisk Briana zmusił go do zajęcia miejsca obok niego. Po chwili stanął przed nim kieliszek z mętnym płynem. Okazało się, że to wódka. 

- No, to nie zobaczymy się przez najbliższe tygodnie, a taki strajk planowaliśmy... Czasem plany idą psu w dupę, Raymond. Tyle ci powiem.

Nim jeszcze Brian skończył mówić, już pił kolejny kieliszek, a Raymond chcąc nie chcąc musiał go dogonić. Już po pierwszym zaczęło mu się kręcić w głowie.

- A co... Co się stało w tym Central Parku? - spytał nieco już bełkotliwie, kiedy nastała przerwa w piciu.

- Skąd o tym wiesz? - Spochmurniał Brian i nalał następną kolejkę drżącą ręką.

- Słyszałem tu i ówdzie. Ktoś coś chlapnął po pijaku...

- To kurwa złamas! Słuchaj, Raymond... niektóre rzeczy... Nie mówimy o tym. Więc nie dopytuj. Bo ode mnie się niczego nie dowiesz, jasne?

- Czemu? Co jest w tym...

- Nic! Po prostu odpuść! - warknął Brian uderzając kieliszkiem o blat. Po chwili dodał spokojniej - To nic osobistego, uwierz. Po prostu nie chcę o tym myśleć. Gdybyś tam był... zrozumiałbyś dlaczego. 

- No... Dobra. To mi nie powiesz?

- Nie. To było tak niedawno... Nie mam siły nawet o tym myśleć. Może za rok, jak poukładam to sobie w głowie, cały ten syf, który tam zastaliśmy... Napijesz się jeszcze ze mną? Ostatni?

- Ostatni - westchnął Raymond, a po rzeczonym "ostatnim" runął na ziemię, nie był w stanie dłużej utrzymać się na krześle. Słyszał tylko zniekształcone ryczenie, które w rzeczywistości było pijackim śmiechem Briana.

- Wszystkiego najlepszego, Raymondzie Gibney! - zawołał Brian, zanim jego ciało znalazło się na podłodze obok Gibneya. Leżeli tak razem, jęcząc ze śmiechu. Jak się nad tym zastanowić, to chyba po raz pierwszy Raymond był w tym momencie naprawdę szczęśliwy. Rozluźniony. Miał urodziny. I przyjaciół.


20 maja 1974 roku.

- Wiesz, że mój ojciec pracował z Samuelem Jerringsem, w Komisji? Jerrings był dobrym człowiekiem, Listonoszu. Tak na ciebie mówili, nie? Pieprzony "Listonosz"... Cholerne z ciebie zwierzę, Gibney. Przeciąć człowieka na pół piłą... Ale jak to mówił ojciec, "trzeba mieć swój styl roboty". Zgodzisz się z tym? - zapytał dyrektor więzienia i zapalił cygaro, jego żar był jak światło pozycyjne statku, wybijało się z ciemności gabinetu w którym siedzieli.

- Tak - powiedział cicho Raymond znad swojego pamiętnika. Kropla łzy uderzyła w papier i rozmazała nieco atrament. Ale to nic, bo za chwilę zaczynała się kolejna strona. - Za to mój ojciec mawiał, że każdy powinien mieć w życiu cel. Bo człowiek bez celu jest jak maszyna do pisania bez tuszu. 

- Dobre, Gibney! Nasi ojcowie mogliby się spotkać na piwo i podyskutować o filozofii. Więc, jaki jest Twój życiowy cel? - Chmura dymu przysłoniła na chwilę światło małej lampki biurowej stojącej po prawicy Raymonda. Pokój zmienił się w duszną ciemnicę.

- Przeżycie. Robiłem to, by nie zginąć, proszę pana. Tylko to się dla mnie liczyło...

- Dojdziemy do tego, Gibney! Teraz pisz! Czy mam ci złamać paluchy? To nie czas na pogaduchy! - Ton dyrektora zmienił się tak gwałtownie jak zmienia się pogoda w górach. Raymond skwapliwie podał mu przetłumaczoną stronę. Przed nimi było jeszcze dużo pracy...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro