18.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

martwa, ale żyje
tak, to za poprzedni poniedziałek
postaram się już normalnie...
***

  – Feliś, kochanie...

  – Hmm?...

  – Rusz tę leniwą dupę, czas wstawać.

Feliks odwrócił się tyłem do Gilberta i zakrył twarz włosami.

  – Bo ci zetnę te kudły.

  – Nie zrobisz tego, są generalnie za śliczne... – powiedział sennie Polska, nie otwierając oczu. A przynajmniej miał taką nadzieję, bo Gilbert bywał nieobliczalny, a jego złote włosy miały zbyt dużą wartość. Równie mocno jednak pragnął spać dalej.

Jego marzenie nie mogło zostać spełnione - nie da się, niestety, spać przez wieczność. Gilbert postanowił nie być w tej sprawie delikatnym, bo to nic by nie dało. Ciężkie czasy wymagają ciężkich środków.

Brutalnie zerwał koc z Feliksa i rzucił się na niego.

  – Ciężki jesteś, złaź, robaku!

  – To się obudź.

  – Przecież ja totalnie nie śpię. Przez ciebie! - zawołał wkurzony blondyn. – Co masz za problem? I tak znowu pójdziesz do pracy i zostawisz mnie samego, a ja będę tak jakby cały dzień się nudził, całkiem sam!

  – A może nie?

  – Co?

  – Przecież wiem, że umiesz wyjść z zamkniętego pokoju. No i ten wyjazd to nie były wakacje. Zdałeś, krótko mówiąc.

  – Co? – powtórzył bardzo inteligentnie Feliks.

  – Nie wyślę cię do wojska, bo pozabijasz moich. Ale w papierkowej robocie spisałeś się świetnie.

Polak wydał z siebie długie, cierpiętnicze westchnięcie. Wzniósł przepełnione jakże prawdziwym bólem oczy do sufitu, jakby mógł on jakoś mu pomóc.

  – A skąd pewność, że niczego nie zepsuję? Bo ja bardzo chętnie bym ci totalnie państwo rozwalił.

  – Ja wiem, że jestem za zagilbisty i wcale nie chcesz mnie zabić, Felka.

  – Założymy się? – mruknął niewyraźnie Feliks. – Ja ci dam Felkę...

  – Och, a ja chętnie przyjmę. No i nie myśl sobie, wszystko będzie sprawdzane. Będziesz mi pisał dokumenty, ja sprawdzę i dam panu Fryderykowi.

  – Totalnie niesprawiedliwe. A co jak generalnie nic nie będę pisał? Albo za każdym razem napiszę coś źle?

  – Chyba nie chcesz zawieść mojego zaufania?

  – Mam to gdzieś. Chcę do domu.

  – Nie myśl tylko, że na zaufaniu chciałem to oprzeć. Jak będziesz niegrzeczny, będzie kara. Jak z dzieckiem...

  – W jakim sensie kara? – spytał Feliks, chociaż niekoniecznie chciał wiedzieć.

  – Wiesz... Rosja zawsze chętnie cię przyjmie.

To był wystarczający argument dla Polski.

Szkoda tylko, że nie wiedział, że Gilbert nigdy by go nie oddał, a tym bardziej komuś takiemu.

*^*^*^*

  – Ile jeszczeee?

  – Siedzimy tu od niecałej godziny, Feliś. Aż skończysz.

  – Totalnie się nie nadaję do tego, no!

Gilbert położył dłoń na ręce Feliksa, która aż drżała ze zniecierpliwienia. Dostał w zamian wściekłe spojrzenie ślicznych, zielonych oczu.

  – Głupi, nie kłam. Przecież widzę, że nieźle ci idzie. Prawie tak samo dobrze jak mnie.

  – Ale ty cały czas generalnie tylko siedzisz i się na mnie gapisz!

  – Nieprawda. Ja kontempluję twe piękno.

Gilbert został kopnięty w kostkę. Odwdzięczył się Feliksowi tym samym.

  – Ale serio, pośpiesz się, to szybciej będziesz miał wolne – powiedział z niechęcią Gilbert. – A kiedy ty pójdziesz do pokoju, ja pójdę to sprawdzić, oddać i na jakieś superważne spotkanie...

  – No i jednak zostawisz mnie samego.

  – Ja cię chętnie tam zabiorę, ale trzeba by wtedy zakleić ci usta, żebyś nie nagadał bzdur. I związać ręce, bo pobijesz kogo popadnie.

  – Wcale nieee...

Znowu zapadła cisza. Feliks spróbował skupić się na pisanym tekście, ale coś mu nie szło. Zerknął w bok. Gilbert nadal nie zabrał z niego swojej ręki. Do tego, zawędrowała ona niebezpiecznie wysoko na feliksowej nodze. I jak tu się skupić?

Polska zepchnął z siebie intruza. Gilbert zamrugał, jakby dopiero sobie uświadomił, co wyprawiała jego dłoń. Uśmiechnął się niewinnie.

  – Nie mam weny – stwierdził nagle Feliks pół godziny później, zamazując ostatnie słowa.

  – Weny? Przecież nie malujesz obrazu. Ani nie piszesz dramatu. Chyba że ja o czymś nie wiem.

Blondyn zacisnął wargi. Skrzyżował ręce niczym małe dziecko.

  – Ale i tak nie mam. I... tak jakby, nie pamiętam już, co ja miałem zrobić.

Gilbertowi zwyczajnie, po raz chyba pierwszy w jego długim i wspaniałym życiu, zbrakło słów.

Cud, że jeszcze się nie załamał ani nie wyrzucił Feliksa za okno.

*^*

Feliks liczył na jakieś słowa uznania. Może nawet głupie dziękuję. Ale nie! Po co?

On tak się starał, nawet wszystko poprawnie napisał w tym szatańskim języku Prus, a ten nic. „Jesteś wolny“, powiedział tylko ten robak i odprowadził go do pokoju. Jakże by chciał być wolny! Ale nie. To tylko jego dzisiejsza praca się skończyła.

Feliks zaczął chodzić w kółko. Nogi mu zdrętwiały od siedzenia na niewygodnym krześle. Generalnie to wszystko, co pruskie, to było złe. Nawet to łóżko, na którym spali. Nieważne, że kiedy już się przyzwyczaił, to każde inne miejsce było niewygodne do spania. On by chciał swoje, polskie!

A czy on podziękował kiedyś Gilbertowi za wszystko? Chociażby za to, jak dobrze (nie licząc prób gwałtu) go traktował i dawał porządne posiłki, mimo że Feliks był w swego rodzaju niewoli. Mógłby dostawać same resztki albo nawet nic. Mógłby w tej chwili rozklejać się na podłodze u Rosji. Może u Austrii by nie było tak źle, ale kto wie... A Gilbert? On nawet próbował go czasem pocieszyć. Czy on rzeczywiście był takim potworem? Feliks miał nadzieję, że nie, bo niezbyt mu się podobało kochanie demona.

Mogło to i być poniżej jego godności, ale powinien podziękować. I zrobi to przy najbliższej okazji...

O ile nie zapomni.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro