rozdział 1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wyrzucała ubrania z szafy, aż w końcu natrafiła na swój ulubiony szaro-różowy dres wciśnięty gdzieś na dno przepastnej półki. Kiedy ostatnio biegała?... Jeszcze przed nim, przed Damianem. Byli ze sobą ledwo cztery miesiące, lecz przez ten czas jej życie zmieniło się diametralnie. Już tak nie będzie, już nie musi myśleć, co się spodoba Damiankowi. Może wrócić do starej, dobrej Mai, która nie przejmuje się zdaniem żadnego dupka.

Dobrze się kamuflował, to musiała mu przyznać. Na początku słodki i miły, zasypywał ją komplementami i drobnymi prezentami bez okazji. Nie oczekiwała romantycznych gestów, ale była nimi tak pozytywnie zaskoczona, że nie wykryła kilku pierwszych czerwonych flag. Normalnie co chwilę wysyłał jej wiadomości, ale potrafił zamilknąć na cały wieczór i noc, tłumacząc to potem zmęczeniem i niewyspaniem. Nawet na tej pierwszej imprezie u Bartka potrafił się wywinąć, chociaż teraz, z perspektywy czasu, sytuacja wyglądała bardzo jednoznacznie.

„Tylko tak się wygłupialiśmy", mówił. „Przecież znamy się z Lilką od lat, chyba nie jesteś zazdrosna?"

Była zazdrosna, ale nie chciała wyjść na wariatkę, nie drążyła więc tematu i nie robiła afery. Powinna zareagować już wtedy, oszczędziłaby sobie ponad miesiąca życia z tym frajerem. Szczęście, że nie wprowadził się do niej, zachowała tyle rozsądku, by mu tego nie proponować. I na szczęście zgodziła się wyjść na grilla do Michała, gdzie wreszcie przejrzała na oczy, gdy tylko ujrzała jej ukochanego Damianka obściskującego się z kuzynką gospodarza. Myślał, że pod osłoną nocy i krzewów budlei będzie niewidzialny... Natychmiast zerwała tę znajomość, zablokowała drania, gdzie tylko mogła, i próbowała wrócić do dawnej siebie: zwyczajnej, radosnej Mai Michalik.

Mai, która lubiła biegać. Nie trenowała obsesyjnie, ale kilka kilometrów zrobionych w lesie i wokół zalewu zawsze sprawiało jej przyjemność i starała się znaleźć na to czas co najmniej parę razy w miesiącu. Gdy chodziła z Damianem, co i rusz coś jej wypadało albo była zajęta. Sama myśl o powrocie do starych nawyków sprawiła jej radość.

Co mu we mnie nie pasowało? Przecież nie jestem brzydka, ani nic – myślała, wiążąc włosy w kucyk.

Z lustra patrzyła na nią dość wysoka, smukła szatynka, która naprawdę nie musiała się niczego wstydzić. Że usta trochę zbyt pełne i kiedyś miała na ich punkcie małe kompleksy? Teraz nastała moda na takie wargi, znała dwie dziewczyny, które zdecydowały się na skorzystanie z dobrodziejstw medycyny estetycznej, by osiągnąć podobny efekt. Za długi nos? Może, jeśli spojrzy się na niego w nieodpowiedni sposób, ale pasował do pociągłej twarzy i ogólnie do całej sylwetki. Maja prezentowała się dobrze i była świadoma swojej atrakcyjności. To nie w niej leżał problem. Damianek zdradziłby ją nawet wtedy, gdy wyglądałaby jak modelki z pokazów bielizny.

Mocno zasznurowała buty i wyprostowała się, gotowa do wyjścia. Jeszcze klucz i pieniądze na wodę... Z przyzwyczajenia sprawdziła gaz, czajnik i okna, dopiero po tym opuściła mieszkanie.

Potraktowała energiczny marsz przez park jako rozgrzewkę, potem minęła stadion i korty, jej miejsce pracy. Oficjalnie zatrudniono ją jako recepcjonistkę, nieoficjalnie zajmowała się rezerwacjami, sprzątaniem, zakupami i wszystkim, co miało być zrobione, najlepiej na już albo na wczoraj. Maja wiedziała, że niektórzy mogą uważać tę pracę za mało ambitną, ale jej pasowała: lubiła i swojego szefa, i tenisistów regularnie przychodzących sobie pograć. Sama próbowała swoich sił w tym sporcie, lecz traktowała to bardziej jako ciekawostkę niż coś, czym chciałaby się zajmować na poważnie.

Zresztą ze wszystkich aktywności fizycznych najbardziej lubiła zwykłe, proste bieganie. Bez wymyślnych strojów i sprzętów, po prostu wygodne buty, leśna ścieżka i powietrze nasycone żywicznym sosnowym aromatem. Poprzecinany dogodnymi dróżkami las w okolicy zalewu idealnie sprawdzał się jako teren do niezobowiązujących treningów.

Przed wejściem w cień drzew Maja wykonała jeszcze kilka skłonów i stwierdziła, że nie będzie dziś przesadzać. Bieg do kładki i z powrotem zdecydowanie wystarczy, w końcu miała przerwę, a to i tak prawie dwa i pół kilometra w jedną stronę.

Najwyżej wrócę spacerkiem, nie ma co się przemęczać – pomyślała i ruszyła na ścieżkę.

Pewnych czynności się nie zapomina. Zwykle przy takiej okazji ludzie wspominają jazdę na rowerze, ale z bieganiem było dokładnie tak samo. Nogi same odnalazły rytm, oddech zgrał się z ruchami ciała. Nie musiała o tym myśleć, świadomość odpłynęła więc gdzieś daleko, z rzadka wracając, by zarejestrować ptasi trel, rażący w oczy przebłysk schodzącego coraz niżej popołudniowego słońca czy omijanych spacerowiczów. Odczuwała radość z biegu, ze zmuszenia mięśni do wysiłku, z lekkości, z jaką pokonywała kolejne metry. Nie słuchała muzyki, jakoś wolała nie odcinać się w ten sposób od świata, no chyba że jechała gdzieś daleko pociągiem. Lubiła czuć się tu i teraz, a w tym dziwnym momencie życia zaraz po rozstaniu właśnie tego potrzebowała. Uśmiechnęła się bezwiednie, a wtedy coś dziwnego przykuło jej wzrok.

W zaroślach po lewej stronie poruszyły się jakieś srebrzyste paski. Gnane wiatrem opakowanie po chipsach? Folia? Pewnie to tylko śmieć... Mimo to Maja zwolniła kroku, gdyż dziwaczne ruchy srebrnego śmiecia skutecznie ją zainteresował.

To jednak było coś w rodzaju drutu albo sznurka i wiło się w zaroślach w bardzo nienaturalny sposób. Maja w końcu stanęła, a ostatecznie zeszła ze ścieżki, by to sprawdzić. Bo przecież nie wiało tak mocno, żeby aż tak ruszać drutem...

Srebrne, dziwne coś zdawało się świadomie oddalać od Mai, przelewając się przy tym od krzewu do krzewu i od drzewa do drzewa. Dziewczyna ominęła mocno wybujałą jeżynę i przyspieszyła. Metaliczny kłąb drutu fascynował ją w dziwny sposób. Prawie go dogoniła, chyba zatrzymał się za tamtą sosną... Nawet nie zwróciła uwagi, że odeszła spory kawałek od ścieżki, a gęsty leśny podszyt zasłaniał ją przed oczami ewentualnych spacerowiczów.

To na pewno nie folia, tylko jakiś metal. Zupełnie niezardzewiały, mocno odbijał światło, a krawędzie cienkich drucików wyglądały na ostre. Leżał nieruchomo w jagodzinach jakby w nich utknął. Czemu wcześniej się tak ruszał? Maja schyliła się, by obejrzeć niecodzienne zjawisko, dłonie oparła na kolanach.

Coś drgnęło, drut zapulsował jak dziwaczne morskie stworzenie. Wydłużył się i dotknął palców Mai, przylgnął do skóry. Spróbowała to strzepać, bezskutecznie. Metal błyskawicznie wspinał się w górę jak jakiś wielki, rosnący w przyspieszonym tempie grzyb. Poruszał się w obrzydliwy, nienaturalny sposób; roił się niczym larwy much żerujące na gnijącym mięsie. Razem z nim ku ramieniu i szyi wędrował chłód i... wilgoć? Przelotnie pomyślała, że podobnie czułaby się po włożeniu ręki do wiadra z zimną wodą. Jeszcze raz spróbowała oderwać to metalowe coś, ale ani drgnęło. Strach dotarł do jej świadomości dopiero, gdy drut sięgnął policzka i ucha.

– Złaź! No cholera, no! – ni to warknęła, ni krzyknęła. – Kurwa! – dodała bliska paniki.

Uniwersalne polskie zaklęcie tym razem nie zadziałało. Metal sprawnie przemieszczał się po ciele Mai, by ostatecznie wpełznąć jej do ucha. Głowę dziewczyny wypełniło uczucie chłodu, lecz szybko minęło.

To wszystko trwało zaledwie chwilę. Maja próbowała zrozumieć, co się tu właściwie wydarzyło. Coś wlazło jej do środka, przez ucho... Sięgnęła do kieszeni dresów, by zadzwonić na pogotowie, policję, gdziekolwiek...

Nagle zorientowała się, że nie może wykonać żadnego ruchu. Ręka nie słuchała, nie wyjęła komórki i nie wystukała alarmowego sto dwanaście, choć mózg rozkazał jej to zrobić. Nie podniosła też dłoni, by spojrzeć na nią w zdumieniu, po prostu stała i patrzyła w jeden punkt – wzrok zogniskował się na młodej brzózce i za nic nie chciał przeskoczyć na inny obiekt.

Maja Michalik, dwadzieścia siedem lat.

Ktoś tu był? Kto to powiedział? Ostatnie pytanie chciała zadać głośno, lecz język również odmówił posłuszeństwa.

Człowiek, samica. Kobieta – dopowiedział ktoś jakby po chwili wahania. Maja nadal nikogo nie widziała.

Co tu się dzieje?! – pomyślała rozpaczliwie.

Zgodność: siedemdziesiąt osiem procent. Weryfikacja pozytywna. Gratuluję.

Kto do mnie mówi? Kim jesteś?

Jestem keeri – rozległo się w myślach dziewczyny. – Sztuczne/mechaniczne/syntetyczne.

Nic z tego nie rozumiała. Nie słyszała żadnych dźwięków, mimo tego ktoś do niej mówił. Czym były te ostatnie słowa? Brzmiały jak tłumaczenie obcego terminu. Keeri? Nie spotkała się wcześniej z takim pojęciem.

Tak, to ja mówię do ciebie. Widziałaś mnie, weszłom do twojego wnętrza i dokonałom synchronizacji naszych sieci neuronowych. Możemy rozmawiać. Po prostu pomyśl.

Co się dzieje? – powtórzyła pytanie. Jej oddech wyraźnie przyspieszył. Zaczynała się bać, naprawdę bać, jak nigdy w życiu.

Twoja zgodność jest wystarczająca, zostałaś więc wybrana na przedstawicielkę ludzi z hexa 108N31E. Pójdziemy teraz do statku i porozmawiamy z dowódcą o twoich nowych obowiązkach.

Nic z tego nie rozumiem.

Chciała iść już do domu. A może to sen? Koszmar, z którego zaraz się obudzi... Nie, wciąż stała w lesie i nie mogła się ruszyć.

Ta planeta zostanie skolonizowana przez Imperium Skari-Dan. Na mocy Prawa Kolonialnego przeżyją tylko zgodni osobnicy twojego gatunku. Zostałaś wybrana na ich przedstawicielkę w tym hexie.

Ale ja nie chcę...

To nieistotne. Wybór zawsze jest losowy. Zresztą czyż wasza kultura nie uczy, że osobnicy pragnący władzy nie są jej godni?

Czy to miał być żart? Jeśli tak, to to srebrne coś, co wlazło jej do głowy, miało gówniane poczucie humoru.

Nie zgadzam się na coś takiego! – spróbowała krzyknąć, chociaż czy w myślach dało się krzyczeć? – Wyłaź z mojej głowy! Daj mi spokój!

To niemożliwe. Pójdziemy do statku. Oddam ci kontrolę nad ciałem. Podążaj, proszę, według moich wskazówek.

Rzeczywiście nagle poczuła ręce i nogi, znów mogła ruszać się i rozglądać swobodnie. Bez namysłu rzuciła się do ucieczki, byle szybciej, byle w stronę domu... Nie zdążyła postawić drugiego kroku, padła na ściółkę, jakby ktoś podciął jej nogi.

Keeri milczało, a Maja leżała. W lewym oku czuła coś drażniącego, sosnową igłę czy inny patyk. Do prawego zbliżała się ciekawska mrówka, a dziewczyna nawet nie mogła mrugnąć, by ją odstraszyć.

Wyłączyłom twoje mięśnie szkieletowe, a także przeponę. W tej chwili nie oddychasz – oznajmił głos. – Za około trzydzieści sekund stracisz przytomność, a za około trzy minuty twój mózg zostanie nieodwracalnie uszkodzony. Używam lokalnych, ziemskich jednostek. Zadeklaruj współpracę, a przywrócę twoje funkcje życiowe.

To chciało ją udusić... Albo pójdzie tam, gdzie chciał ten cholerny kawał złomu, albo tu umrze? Oczy Mai napełniły się łzami. Do tego nie były potrzebne mięśnie szkieletowe.

Nie chciała umierać. Działo się tu coś, czego nie rozumiała, ale nie chciała umrzeć tak po prostu w lesie, w towarzystwie mrówek i jakiegoś keeri. A może tego tu nie było, może zwariowała i coś sobie wmawia? Może to jakiś dziwaczny atak paniki? Chyba zbierało jej się na wymioty.

Będę rzygać. Nie chcę umierać – pomyślała bez związku.

Czy deklarujesz pełną współpracę?

Pójdę z tobą, tylko pozwól mi wstać...

Paraliż ustąpił, Maja rozpaczliwie łapała powietrze. Czuła się jak topielec wyciągnięty na brzeg. Podniosła się powoli, najpierw na kolana, potem wstała, przytrzymując się drzewa. Nudności ustąpiły, ale musiała walczyć z zawrotami głowy. Przynajmniej na razie odzyskała kontrolę nad ciałem.

Gdzie mam iść? – zapytała zrezygnowana.

Unieruchomienie, brak możliwości jakiejkolwiek reakcji, choćby głupiego mrugnięcia, to było straszne. Została uwięziona we własnym ciele i skazana na ten drut w głowie, który najwidoczniej mógł wymusić na niej wszystko... Dlatego nie próbowała uciekać drugi raz, a gdy w jej głowie pojawiła się sugestia kierunku, ruszyła tam posłusznie spokojnym marszem. Na razie cofali się w stronę miasta w pewnym oddaleniu od ścieżki, którą wcześniej biegła.

To co to jest za Imperium? – spytała w końcu po kilku minutach spaceru w ciszy. Ciekawość wzięła górę nad strachem.

Lud Skari-Dan przejmuje tę planetę jako czternastą kolonię Imperium – usłyszała odpowiedź, a przed oczyma pojawił jej się obraz przedstawiający grupę człekokształtnych jaszczurów siedzących przy owalnym, białym stole w jakimś bardzo nowoczesnym pomieszczeniu. Sala odpraw na statku kosmicznym, wiedziała, że patrzy na to miejsce, choć przecież nigdy tam nie była. Oczy jaszczurek lśniły inteligencją, co przyprawiło Maję o mimowolny dreszcz. Wszyscy mieli na sobie dopasowane, czerwonawe uniformy.

Obraz tkwił w niej jak wspomnienie wyjątkowo wyraźnego snu czy filmu. Mogła przypatrzeć się ich twarzom – czy też pyskom? – wydłużonym, zaopatrzonym w wąskie nozdrza i niewątpliwie ostre zęby, które błyskały, gdy otwierali paszcze, by coś powiedzieć. Nie słyszała słów, skupiła się więc na pokrytej łuskami skórze jaszczuroludzi. Brąz, oranż, cynober, ochra, beż – dominowały ciepłe kolory. Większość osobników mogła poszczycić się krótkimi rogami z tyłu czaszki, lecz kilka miało w tym miejscu jedynie drobne wyrostki. Samce i samice? Być może. Ogólnie przypominały dinozaury albo...

Czy to są Reptilianie? – spytała.

Reptilianie to ludzki mit powstały najprawdopodobniej na skutek przypadkowych kontaktów z nieostrożnymi zwiadowcami Skari-Dan. Obserwujemy tę planetę od siedemdziesięciu siedmiu lat. Większość misji zwiadowczych wykonały zwykłe sondy lub a-keeri/więcej niż jedno keeri, ale zdarzały się też loty załogowe ze Skari-Dan.

Otrzymała więcej informacji, niż mogła przetrawić. Czyli jakieś kosmiczne jaszczurki badały ludzkość w czasach, gdy jej dziadek miał roczek, a babcia jeszcze się nawet nie urodziła. I miały coś, co wlazło jej do mózgu i groziło śmiercią, jeśli nie będzie grzeczna.

Czyli ty jesteś keeri – wróciła do tego, co siedziało jej w głowie, a nie w statku kosmicznym. – A-keeri to liczba mnoga. Kim jesteście?

Zostaliśmy stworzeni czterysta dwa tutejsze lata temu przez Skari-Dan, by ratować ich gatunek oraz Imperium. Program jest realizowany do dziś.

Jesteś sztuczną inteligencją?

Jestem keeri. Sztuczne/mechaniczne/syntetyczne. Wy nie macie sztucznej inteligencji. Gdybyście je mieli, byłoby keeri.

Maja poczuła, że rozumie, że ten drut zdołał włożyć jej do głowy odpowiednią definicję. Był keeri, sztucznym życiem, sztuczną osobą.

Ty jesteś keron, biologiczna/cielesna/mięsna. Skari-Dan i inne rasy Imperium też są a-keron. – Tym razem od razu zrozumiała, że chodzi o liczbę mnogą. – Keeri i keron razem służą Imperium. Keeri ma wiedzę, keron ciało. Keron może przestać istnieć, ale keeri dalej realizuje program, z nową parą. Ty jesteś moją nową parą.

To dobrze? – zapytała niepewnie.

Tak. Imperium potrzebuje nowej kolonii. Zgodni poddani Imperatorki potrzebują przedstawicielki. Zostałaś wybrana na to stanowisko.

Przemknęło jej przez myśl, że wcale się o to nie prosiła, ale nie skierowała tego w stronę keeri. Jeśli naprawdę czyta w jej myślach, będzie wiedziało. Do tej pory „przemawiała" do niego z intencją i wtedy odpowiadało. Nie miała pojęcia, jak to dokładnie działa, ale może zdoła zachować choćby odrobinę prywatności.

Zobaczymy, co z tego wyjdzie – stwierdziła w końcu.

Zobaczymy. Jesteśmy już blisko, niedługo natkniemy się na straże. Mam prośbę. – Keeri prosiło. No proszę, to było coś nowego. Maja nadstawiłaby uszu, ale nie dało się w ten sposób słuchać głosu z wnętrza własnej głowy. – Według tradycji keron nadaje imię swojemu keeri. Jak mnie nazwiesz?

Ale że ja mam wymyślić ci imię? Tak teraz?

Tak, proszę. Chciałobym zostać nazwane. To tradycja.

Nie mogła wymyślić czegoś tak szybko, miała całkowitą pustkę w głowie. Ludzkie imię odpadało, zupełnie nie pasowało do kosmicznej sztucznej inteligencji. Kiedyś miała świnkę morską, ale nie nazwie keeri Bella...

Być może jest coś, co ci się ze mną kojarzy – podpowiedziało keeri.

Kojarzy... Oprócz strachu i paraliżu? Gdy zobaczyła metal przy ścieżce, pomyślała o drucie. I tak przecież wyglądało keeri, jak kłąb połyskliwego drutu.

Może Drut? – zaproponowała.

Wyrób hutniczy lub element konstrukcyjny, którego wymiary poprzeczne są niewielkim ułamkiem długości. Rodzaj męski. Bardzo dobrze. Od teraz moje imię to Drut.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro