Dwa głupie słowa

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Musiał nabrać dystansu, wytłumaczyć sobie, że to nie koniec świata... Chciał zabić te kłębiące się w jego głowie głupie, irracjonalne myśli. Kompletnie zatracił poczucie rozsądku. Zignorował podskórne ostrzeżenia, że to niebezpieczne, destruktywne. Był idiotą, który z uśmiechem na twarzy wszedł w bagno, a teraz czuł się żałośnie, jak jeszcze nigdy dotąd. Spróbował przywołać moment, w którym zaczął w nim brodzić. Nie potrafił. Miał wrażenie, że ten początkowy etap, w którym palce jego stóp zanurzyły się w tej specyficznej mazi błota i wody jest odległy, niewyraźny. Nie wiedział, jak i kiedy doszło do przekroczenia tej cholernej, nieprzekraczalnej granicy. Wspomnienia tamtej pierwszej, wspólnej nocy były rozmyte. Czuł, jak wszystkie podstawowe funkcje życiowe oddalają się od niego z zawrotną prędkością.

To musiał być jakiś paradoks sprawiający, że powiedzenie „uczyć się na błędach" traciło sens. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że nie wiedział, czy to bagno naprawdę było aż takie zdradliwe, że w niepojęty sposób w całości go pochłonęło, czy może to on wykazał się jakąś dziwną determinacją, walcząc ze stawianym przez niego oporem i brnął nieustannie, bez sensu do przodu. Nie miał pojęcia, w jaki sposób kawałek szkła został wbity w jego serce, czy może to on sam od tygodni, systematycznie wpychał go sobie coraz głębiej i głębiej. Nie znał odpowiedzi na te pytania. Czuł, że nie wyniesie nic z tej lekcji. Pozostało mu tylko zmierzenie się z konsekwencjami. Niestety, nie znał sposobu na to, by przejść przez to bez tego rozdzierającego bólu w klatce piersiowej.

Westchnął, opierając czoło o korę pobliskiego drzewa. Ręce potarły przyjemnie chropowatą powłokę. Lekki, czerwcowy podmuch wiatru zmierzwił jego czarne włosy. Próbując odnaleźć w sobie spokój i harmonię, wchłonął zapach otaczającego go lasu. Zaklął. To był jeden z elementów tej przeklętej kompozycji, która odbierała mu resztki rozumu. Wprawdzie brakowało słonego smaku potu, zadziornego błysku w oku, słodkiego jęku rozkoszy czy ciepłego urywanego oddechu, ale i tak woń drzew tańcząca w jego nozdrzach to było za dużo.

Podniósł głowę do góry, wpatrując się w granatowo – czarną przestrzeń. Nie odnalazł żadnej gwiazdy. Jedynym świadkiem tej chwili jego słabości był księżyc, znajdujący się obecnie między trzecią kwadrą a znikającym sierpem; świecił stabilnie, nie będąc wzruszony jego tragedią. Wypuścił powietrze ze świstem. Ta bezradność doprowadzała go do szału. Ciężko mu było uwierzyć, że ten dzień tak się kończy, że tak wygląda koniec... Nie wiedział nawet koniec czego, ale czuł, że właśnie musi on nastąpić.

I pomyśleć, że dzisiaj obudził się wyspany, wcześniej niż zwykle, z jakąś optymistyczną myślą, że może wreszcie uda im się spędzić wspólnie chwilę albo dwie. Biorąc poranny prysznic, miał wrażenie, że krople wody spływające po jego ciele dodają mu animuszu, hartu ducha. Wycierał ciało ręcznikiem, podświadomie w takt muzyki brzmiącej gdzieś na obrzeżach jego myśli. Zdecydował się na jedną ze swoich lepszych koszul; ignorując myśli, że to głupie stroić się specjalnie dla kogoś innego. Stojąc przy lustrze pozytywnie ocenił widok, co zdarzało się nad wyraz rzadko.

Pierwsza wymiana spojrzeń między nimi nastąpiła między schodami a dziedzińcem. Miał wrażenie, że przez nanosekundę czas się zatrzymał, nie liczył się gwar ani inni ludzie. Gdzieś w środku rozbawiła go tak ckliwa myśl. Mimowolnie wyprostował sylwetkę, napiął mięśnie, ściągnął barki. Prymitywny pokaz siły w jego wykonaniu nagrodzony został błyskiem w oczach, który przywoływał przez resztę dnia.

Późnym popołudniem znowu się minęli. Miał wrażenie, że na drugiej twarzy dostrzega zniecierpliwienie, prawie tak samo wielkie jak jego. Uniósł brodę ni to w geście przywitania, ni to w chęci podziwiania sufitu. W odpowiedzi otrzymał lekkie skinienie głową i równie lekkie uniesienie warg. Wracając do spożywanego posiłku, starał się zignorować rozchodzące się po jego ciele ciepło na myśl o wspólnym wieczorze, błogim momencie przeniesienia się choć na chwilę do ich własnego, małego, intymnego świata.

Gdy wreszcie się spotkali było jak zawsze: żarliwie, namiętnie, z pasją, a momentami nawet brutalnie. Czasami myślał, że może to był objaw deficytu troski, czułości, na który cierpieli w dzieciństwie. Najbardziej lubił ten moment, gdy tuż przed chwilą spełnienia, rzucał szybkie spojrzenie na lustro stojące nieopodal łóżka, w którym odbijały się ich splątane ciała, pokryte kroplami potu, poruszające się jednym rytmem.

Gdy chwilę "po" leżeli na łóżku normując swoje oddechy, a tętno nadal biło w zabójczym tempie, usłyszał (wyszeptał), gdzieś między uchem a skronią, ciche i kruche: „kocham cię".

Na jego twarzy przez chwilę zagościł przelotny uśmiech, a oczy rozszerzyły się i zajaśniały. Serce zgubiło jedno uderzenie. Zalała go jakaś dziwna, nieznana mieszanka ciepła i bliskości. Nigdy wcześniej, od nikogo nie słyszał (nikomu nie mówił) tych słów. To był pierwszy raz.

Jego wargi uchyliły się, lecz żadne słowa nie opuściły ust. Nie był w stanie odpowiedzieć tym samym (usłyszeć tego samego). Uśmiech został zastąpiony nerwowym przygryzieniem dolnej wargi. Przełknął ślinę. Pokręcił głową na boki, jakby w geście zaprzeczenia. Lewo, prawo i jeszcze raz lewo, prawo. Nie przesłyszał się, te słowa naprawdę padły. Czuł narastającą gulę w gardle.

Po chwili niedowierzanie zostało zastąpione strachem. Śmieszne, przecież potrafił być nieustraszony, stając twarzą w twarz z mordercą był w stanie posyłać mu harde spojrzenia; a teraz, w reakcji na to wyznanie czuł się małym, sparaliżowanym, bezradnym chłopcem. Jego żołądek niebezpiecznie się ścisnął, poczuł na karku zimny pot, który zdecydowanie nie był związany z niedawno co zakończonym stosunkiem. Z trudem opanował zalewające go fale emocji, a może i nadchodzący atak paniki.

Z transu przywołał go lekki dotyk palców na jego ramieniu. To subtelne muśnięcie uderzyło w niego gwałtownie. Musi się odgrodzić. Szybka ucieczka, by nie zarazić drugiej osoby swoim lękiem. Tak, zdecydowanie łatwiej jest się dławić strachem w samotności niż z kimś innym.

W jednej chwili uniósł się do siadu, z irytacją odsunął od siebie obcą rękę. Skierował głowę w kierunku łóżka (lustra). Szybkim spojrzeniem omiótł przeklęte oczy, które jeszcze nie zdążyły zareagować na jego niespodziewane szarpnięcie się; nadal dostrzegał tkwiące w nich pożądanie i błyszczące iskry spełnienia po orgazmie. Następnie otaksował wzrokiem cholerne wargi, które wszystko zepsuły tymi dwoma głupimi słowami.

Był zły i miał winnego. Czekał na ten wieczór, który był idealny aż do tej chwili. Zawsze było między nimi czyste pożądanie, drapieżna pasja, prawie bez żadnych słów, a teraz wszystko zepsute, stracone. Nie wiedział po co padły te słowa, jaki był sens tej deklaracji. Wypełniło go uczucie wściekłości. Nie chcąc doprowadzić do bezsensownej agresji, wymiany kilku gorzkich słów czy oznajmienia w brutalny sposób, że nie chciał tego słyszeć (mówić) – nie teraz, nie przed tym, co ich czeka – postanowił jak najszybciej opuścić łóżko. W pośpiechu odnalazł swoje ubranie. Zarzucił na siebie koszulę, której brakowało kilku guzików i która już zdecydowanie nie była jedną z tych lepszych.

– Muszę wyjść – powiedział, starając się by jego głos nie drżał.

W reakcji na to usłyszał:

– Co? Teraz? Gdzie?

Zignorował te pytania, sam nie znał na nie odpowiedzi. Rzucił ostatnie spojrzenie na jeszcze zakopaną w prześcieradło, leżącą na łóżku postać. Była zarówno oszołomiona jego nagłą chęcią wyjścia, jak i wyglądała na winną; posłała mu lekko skruszone spojrzenie. Wiedział, że równie mocno żałuje wypowiedzenia (usłyszenia) tych dwóch słów, co on ich usłyszenia (wypowiedzenia)

Miał wrażenie, że zaraz padnie formułka: „przepraszam, atmosfera mnie poniosła" („rozumiem, atmosfera cię poniosła") albo „zignoruj to, niechcący mi się wymsknęło" („wiem, niechcący ci się to wymsknęło"). Nie dał szans, aby te słowa rozniosły się po sypialni. Był szybszy, w kilku susach skierował się w kierunku wyjścia. Pożegnał się głośnym trzaśnięciem drzwi. Musiał się odciąć, mimo że dobrze zdawał sobie sprawę, że to kolejna nieudana próba stworzenia bariery – najpierw ubrania, potem drzwi. Nadal czuł się jednak odkryty, nagi.

W głowie szumiała mu krew, przez chwilę zrobiło mu się ciemno przed oczami. Świeże powietrze – tak, to było to, czego potrzebował. Po kilku mechanicznie postawionych krokach znalazł się na zewnątrz. Biorąc głęboki wdech skierował wzrok w kierunku drzew, które pod wpływem wiatru poruszały swoimi gałęziami. Spokojny, relaksujący szum zapraszał w głąb lasu. Gęste zalesienie oferowało możliwość ukrycia się, bezpieczeństwo. To było jednak zdradzieckie zaproszenie, nic nie było w stanie pomóc mu w ukojeniu nerwów.

Stał jak głupiec, przyciśnięty do drzewa, próbując ujarzmić huragan emocji, uporządkować bałagan myśli, wydostać się z tej mrocznej nicości. Bezcelowo. Ostre szpony strachu, które tak nagle go zaatakowały, za nic nie chciały puścić. Czuł, jak dusi się, w tym grząskim, zapadającym się bagnie. W ustach miał już smak stęchlizny.

Zdecydowanie wolałby powoli umierać z pragnienia na pustyni samotności niż przeżyć te kilka zbliżeń między nimi, które, co surrealistyczne, były najpiękniejszymi chwilami w jego życiu. Jednak podmokły teren był dla niego bezlitosny, uniemożliwiając mu opuszczenie swoich granic.

Pragnął odpowiedzieć tym samym (usłyszeć to samo), lecz nie mógł. Był wygłodniały miłości, ale bał się straty, zranienia, odrzucenia. Nie mógł nawet znieść tych okruchów, rzuconych pod wpływem endorfin i oksytocyny; z trudem byłby w stanie opanować się przed zagarnięciem wszystkiego, pożarciem całości. Gdyby przyjął to marne ziarenko i miałoby mu zostać to odebrane czy też miałby się spotkać z odrzuceniem to... Nie, wolał nie myśleć o tym bólu, nie wyobrażać sobie jego skali. Łatwiej – dla siebie i tej drugiej osoby – będzie po prostu to odepchnąć.

Zresztą co miał powiedzieć (usłyszeć) w tamtej chwili? On sam znał lojalność, poświęcenie, winę, stratę, ale uczucie miłości było mu obce. Prawdę mówiąc, przecież dla tamtego ciała, pozostawionego w jeszcze ciepłej pościeli, ono też było nieznane. Ponownie pokręcił głową z niedowierzaniem, że te dwa głupie słowa zostały do niego skierowane (że to on skierował te dwa głupie słowa).

Tak, znajduje się teraz w bagnie, ale jest w stanie wziąć jeszcze jeden haust powietrza. Może odpuścić, zakończyć to teraz. To będzie mniej bolesne. Tęsknota za miłością jest mu znana, umie z nią żyć. Z miłością i tym permanentnie związanym z nią strachem nie jest w stanie funkcjonować. Musi po prostu sam siebie uratować, potem spojrzeć w lustro i kilka razy powtórzyć sobie, że to dobra decyzja.

Puszcza wreszcie drzewo, udaje mu się ustać na nogach. Bierze kolejny głęboki oddech. Czas wreszcie spróbować opuścić te mokradła. Znajduje najtwardsze i najsuchsze miejsce, rozgląda się za jakimś mocnym wsparciem – uznaje, że najlepsza będzie ta gałąź drzewa, która pojawiła się obok jego ramienia. Z jej pomocą unosi się odrobinę na powierzchnię, następnie porusza się ostrożnie w kierunku brzegu, omijając te nieznane i głębsze miejsca. Czuje, że chwycony drewniany kij ciągnie go, dostrzega kątem oka znajdujący się nieopodal suchy i twardy grunt. Nieoczekiwanie obok eskortującej go gałęzi pojawia się dłoń, chwyta ją z wdzięcznością.

Dał radę, prawie uratowany! Może oddychać, jego serce nadal bije, ma wrażenie, że szpony strachu poluźniły swój uchwyt. Robi kolejny krok, jest tak blisko, lecz nagle jego noga zapada się w błocie. Stopy ponownie grzęzną w brunatnej, gęstej brei. Mocno szarpie za trzymaną dłoń. Nie wie, czy sam traci równowagę, czy może ktoś go popycha. Próbuje się wyrwać; bezskutecznie. Bagno zaczyna go już pochłaniać. Lepka maź okala jego ciało coraz szybciej, do pasa, do klatki piersiowej, do szyi. Jeszcze chwila i nie będzie mógł oddychać. Unosi głowę i spogląda przed siebie i nie wie, czy to przez zmęczenie, czy mrok nocy, ale nie jest w stanie stwierdzić, czy patrzy w zielone czy czarne oczy...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro