Dwa procent

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Tego ranka to nie budzik wyrwał go ze snu. Marcin otworzył oczy, zanim to urządzenie z piekła rodem zdołało rozpocząć swój koncert. Tym razem nie musiał czekać kilku minut, by odrętwiające otępienie ustąpiło miejsca pierwszym składnym i logicznym myślom – umysł od razu wskoczył na najwyższe obroty.

Stres.

Marcin westchnął tylko zrezygnowany i zwlókł się z łóżka. System zarządzania domem natychmiast rozpoznał zmianę stanu ducha lokatora. Zanim padło pierwsze polecenie, automat już zmienił napięcie doprowadzane do ciekłokrystalicznych paneli okiennych. Jaśniejsze z każdą sekundą szyby odkrywały powoli przed Marcinem imponującą panoramę miasta.

Trzeba było przyznać, że widok z dziewięćdziesiątego ósmego piętra robił wrażenie. Dachy niższych wieżowców dumnie wystawały z chmur, a pierwsze promienie słońca odbijały się od polerowanych powierzchni wzmacnianych paneli węglowych – na tej wysokości nieźle wiało, więc zwykłe szyby zastąpiono mocniejszymi arkuszami fotokarbonu. W prześwitach między przeganianymi wichrem chmurami dawało się dostrzec mrugające światła pozycyjne wyznaczające w przestrzeni kontury srebrzystych nitek dróg szybkiego ruchu.

Jeszcze niżej, mniej więcej na wysokości dwudziestego piętra, rozpościerały się grube dywany trawy sadzone na specjalnych ruchomych tarasach otoczonych ochronnymi kopułami ekranów z OPL – organic photoreactive layers, cienkich warstw organicznej materii filtrującej zanieczyszczenia z powietrza. Tarasy oczywiście pozostawały niewidoczne z położonego na tak dużej wysokości mieszkania, ale Marcin doskonale wiedział, że tam są. Gdyby tylko zechciał, mógłby zjechać prowadzącą prosto przed odpowiednią śluzę windą i oddać się na jednym z nich serii podnoszących kondycję ćwiczeń.

Tyle że w tej chwili guzik go to wszystko obchodziło.

Przeprowadzkę na dziewięćdziesiąte ósme piętro zaliczył prawie dwa lata temu przy okazji awansu na stanowisko samodzielnego programisty. Lubił to mieszkanie, panującą w nim ciszę i sprawnie działający system zarządzania. Nie miał najmniejszej ochoty się stąd wynosić, chyba że wiązałoby się to z przenosinami na setkę. I awansem na młodszego kierownika projektów programistycznych.

To zaś oznaczało jedno – Urlop.

W firmie obowiązywały jasne zasady, co zazwyczaj bardzo sobie chwalił. Wiadomo było, ile linii kodu należy zapisać tygodniowo, by zasłużyć na tak zwane minimum obywatelskie, za ile nadprogramowych przysługuje dodatek dla rokujących nadzieję i ile procedur należy dołożyć do projektu ogólnofirmowego, by uzyskać akredytację na stanowisko opłacanego pracownika. Rozumiał ten system, odnajdował się w nim i bez trudu czerpał wypływające z niego korzyści.

Do czasu.

Wraz z upragnionym awansem na samodzielnego programistę – pierwszą w pełni płatną posadę dającą równocześnie prawo do wszystkich swobód, również do zakładania hasła na prywatne pliki w Chmurze – w jego życiu pojawiło się największe zagrożenie dla prężnie rozwijającej się kariery. Urlop właśnie.

Oczywiście każdy pracownik niższego szczebla miał prawo do dobrowolnej rezygnacji z wypoczynku, z czego zresztą Marcin i jego koledzy co roku skwapliwie korzystali. Przez pięć lat wolontariatu i dwa lata stażu mogli z czystym sumieniem unikać kłopotliwego tematu. Potem jednak, jeśli ścieżka kariery rozwijała się bez komplikacji, należało złożyć podanie o Urlop.

Marcin westchnął ponownie i resztką woli zmusił się do oderwania wzroku od panoramy miasta. Starał się z całej siły wierzyć, że to wcale nie pożegnanie, że przecież nadzieję powinien mieć do końca. Powtarzając w myślach tę prywatną mantrę, poczłapał niemrawo do łazienki i zabrał się za poranną toaletę. Niezależnie od humoru musiał dziś pojawić się w firmie. Przez chwilę sądził nawet, że dał radę zapanować nad nerwami i dopiero gdy spojrzał w zaparowane lustro zawieszone na drzwiach mikroskopijnej łazienki, znów dopadły go wątpliwości.

Własna łazienka – oto kolejny luksus, o którym wolontariusze mogli tylko marzyć. Jeśli okaże się, że przeszarżował, będzie mu jej cholernie brakowało.

Niechętnie chwycił maszynkę i zaczął mozolny rytuał golenia. Ostrzone laserowo noże przesuwały się gładko po jego twarzy, jednak pod czaszką słyszał nieprzyjemny chrobot, gdy ścinały gęste ciemne włoski wyrosłe w czasie minionej doby.

„Że też jeszcze nie wymyślili czegoś, co pozwoliłoby uniknąć tej mordęgi" – przemknęło mu przez myśl. – „Może jakieś zmiany genetyczne albo drobne poprawki hormonalne? Cokolwiek, byle gęba nie piekła tak koszmarnie co rano".

Była to mizerna próba odwrócenia uwagi od sprawy absorbującej go teraz całkowicie – ponurego widma konsekwencji Urlopu.

W zasadzie powinien być spokojny; przecież jak zawsze zaplanował wszystko bardzo starannie, a miał w tym niemałą praktykę, bo ścieżkę rozwoju kariery zaczął kształtować, gdy tylko skończył szesnaście lat i prowadzoną przez korporację szkołę powszechną. Wtedy dowiedział się, że na dalszą edukację nie ma szans, bo jego rodzice pracowali na etatach państwowych, a potem – gdy szczątkowe struktury administracyjne zostały ostatecznie wyparte przez model firmowy – zamiast dołączyć do korporacji, wybrali stabilną przyszłość oferowaną przez korporacyjny fundusz zasiłkowy.

Do szkół średniego i wyższego szczebla dostęp miały wyłącznie corpo-kids, dzieci par zaakceptowanych przez firmowe działy rozwoju biologicznego, o ile oczywiście wykazały się odpowiednimi zdolnościami w czasie standardowych testów. Potem przechodziły szkolenie zawodowe i od razu trafiały na szczebel stażystów. Marcin, by osiągnąć ten etap, musiał odpracować swoje lata na wolontariacie i zabłysnąć kilkoma spektakularnymi pomysłami, za które nikt mu nie zapłacił.

Mieszkał wtedy kątem w przytułku dla byłych pracowników rozwiązanej administracji państwowej – nielegalnie oczywiście, ale takie postępowanie było ogólnie przyjętą praktyką; korporacje niechętnie wywiązywały się z obowiązku przygotowywania lokali tymczasowych dla wolontariuszy, a i sami wolontariusze nie byli zainteresowani mieszkaniem w barakach, które niewiele różniły się od kontenerów transportowych znanych ze starych, nieinteraktywnych filmów z początku XXI wieku.

Równie nielegalnie dorabiał sobie w jednym z nielicznych sklepów niewirtualnych, rozkładając nocami towar na półkach stoiska chemicznego. Ojciec nazywał go kąśliwie wykładowcą chemii, ale Marcin, prawdę powiedziawszy, nie widział w tym nic śmiesznego. Ostatecznie nie on jeden zajmował się nocną obsługą sklepu, a że akurat chemia? Równie dobrze mógł trafić na dział spożywczy. I co? Byłby wtedy wykładowcą żarcia? Powiedział to kiedyś ojcu, ale ten tylko pokiwał głową z żalem, jakby jego syn stracił w życiu okazję na zrozumienie czegoś bardzo ważnego.

Marcin, westchnąwszy, oparł się ciężko o umywalkę.

Zżerał go stres. To dlatego myśli pobiegły w niekontrolowanym, niechcianym wręcz kierunku. Po co wracać pamięcią do czasów, które szczęśliwie miał już za sobą i do których nie miał zamiaru się cofać? Rzucił posadę „wykładowcy", udało mu się zaczepić w firmie i to w dodatku od razu w dziale bezpieczeństwa, wreszcie programował, spełniając tym samym marzenie życia. Ten sen nie musiał się kończyć bolesnym upadkiem. Przetrwał już przecież Urlop i teraz musiał tylko przejść pomyślnie weryfikację. A wiedział, że zrobił wszystko, co w swojej mocy, by zmaksymalizować szanse powodzenia.

Zaczął działać, gdy tylko dowiedział się, że przysługuje mu prawo do chronienia hasłem swoich plików w Chmurze.

Już pierwszego dnia na stanowisku samodzielnego programisty wpuścił do korpnetu programy zbierające dane. Zapisywał pozycje archiwalne, bieżące, dotyczące planów – wszystko, co wpadło mu w ręce. Działał nie do końca zgodnie z procedurami, ale nigdy nie wykroczył poza granice wytyczone firmowym regulaminem.

Po roku dysponował już całkiem pokaźną próbką, zabrał się więc do przygotowywania statystyk. Nie porywał się na nic ambitnego – ot, wykonał prostą analizę zależności między rodzajem wypoczynku na Urlopie a oceną klasyfikującą Urlopowicza.

Liczby nie znały litości. Z zestawienia, jak by na to nie patrzeć, wynikało jasno, że rodzaj zajęć podejmowanych na Urlopie miał decydujący wpływ na dalszy los pracownika firmy. Pobieżna analiza pozwoliła Marcinowi wyróżnić trzy zasadnicze grupy.

Zgodnie z przewidywaniami zebrane dane układały się w charakterystyczny kształt zmodyfikowanej krzywej Gaussa-Neumanna z typowym dla niej punktem przegięcia w połowie badanego zbioru, obszarem plateau przed jego dziewięćdziesiątym piątym procentem i przypadającą dokładnie w tym punkcie nieciągłością, po prawej stronie której znajdował się ostatni, najbardziej kłopotliwy fragment. Startował on od pewnej wartości nad progiem selekcji, a potem zmierzał ku jego granicy, by ostatecznie przekroczyć ją dla dziewięćdziesiątego ósmego procenta próbki.

Znaczenie wykresu było dla Marcina jasne. Połowa chętnych do objęcia stanowiska młodszego kierownika projektów programistycznych odpadała właśnie w wyniku podejmowania nieodpowiednich decyzji na etapie wyboru formy Urlopu. Ale czy od kogoś, kto deklaruje chęć spędzenia wolnego czasu w którejś z kopuł kurortowych nad Bałtykiem czy Morzem Czarnym, można oczekiwać, że w przyszłości zdoła podejmować śmiałe, nowatorskie decyzje mogące przynieść krociowe zyski korporacji?

Zdecydowanie nie.

Ktoś taki może co najwyżej podążać utartymi ścieżkami, trzymać się bezpiecznych szlaków i klasycznych rozwiązań. Nie takich ludzi potrzebowała firma.

Punkt przegięcia stanowił odbicie wejścia do grupy „w gorącej wodzie kąpanych". Ci ludzie odpadali w czasie weryfikacji, ponieważ wybierali formy wypoczynku zbyt skrajne, zbyt indywidualne. A przecież nie można było dopuścić do tego, by zdrową tkankę korporacyjnego organizmu zaczął toczyć rak nadmiernej brawury i egoizmu. Dlatego selekcjonerzy odrzucali wszystkich miłośników sportów ekstremalnych: chętnych do nurkowania w lawie, szybowania w egzoszkielotniach czy odbywania wypadów survivalowych na tereny byłych Stanów Zjednoczonych, gdzie od przeszło dziewięćdziesięciu lat władały zalegalizowane gangi narkotykowe.

W strukturze korporacji nie było miejsca na nadmierną, bezmyślną wręcz brawurę.

Potem krzywa wykresu zaczynała piąć się powoli w górę, stabilnie zmierzając do progu selekcji – upragnionej przez Marcina wartości oznaczającej awans. W tej grupie mieścili się wszyscy ci, którzy zdecydowali się podjąć ryzyko trudnej rozgrywki zespołowej. Ludzie mający dość hartu ducha, by poprowadzić ekspedycję w niedostępne rejony chińskich prowincji fabrycznych często dawali radę przemknąć się przez drobne sito weryfikacji.

Ale nie dość często, jak na potrzeby Marcina.

On chciał uplasować się w grupie odpowiadającej obszarowi plateau, tuż ponad progiem selekcji. Chciał być najlepszym spośród szeregowych pracowników, dlatego też zdecydował się na coś, co w jego mniemaniu zakrawało na szaleństwo.

Zgłosił plan spędzenia Urlopu w Leśnej Przyrodniczej Strefie Turystycznej z człowiekiem nie posiadającym tożsamości korporacyjnej, która umożliwiała odbycie odpowiednich szkoleń w cywilizowanych warunkach centrum wirtualnej rzeczywistości. A tylko szkolenie, zakończone odpowiednim egzaminem, uprawniało mieszkańców heptaaglomeracji do zakupu sprzętu w akredytowanych sklepach i uzyskania przepustki na tereny Przyrodniczych Stref Turystycznych.

Marcin zawczasu zadbał o zdobycie uprawnień egzaminatorskich. W ramach przygotowywania się do Urlopu skorzystał z korporacyjnego karnetu do VRC i opanował tajniki biwakowania w strefach pozamiejskich. Nie lubił przyrody, bał się dzikich zwierząt – saren, dzików, węży, a szczególnie insektów – i gdyby mógł wybierać szczerze, zdecydowałby się na Urlop pod kopułą kurortową. Miał jednak na tyle rozsądku czy może instynktu, by zbadać sprawę dogłębnie i zrezygnować z własnej wygody dla dobra kariery, czyli ostatecznie dla dobra firmy właśnie.

To powinno zadowolić specjalistów z HR. Zgłosił chęć spędzenia dwóch tygodni z obcym sobie człowiekiem w nieprzewidywalnych warunkach obszaru pozamiejskiego, oznajmiając tym samym podprogowo, że w tym czasie zdoła poznać mocne i słabe strony swojego towarzysza, wykorzystać te pierwsze i zwalczyć te drugie.

Odważył się wziąć za niego odpowiedzialność, lecz jednocześnie zaufał mu na tyle, by złożyć w jego ręce własne życie. Na jego korzyść powinna też przemawiać konieczność podejmowania szybkich decyzji w warunkach nie dających przewidzieć się żadnymi symulacjami. Nawet programy pogodowe VRC dawały zaledwie dwudziestoprocentową zgodność z wynikami obserwacji dla obszarów nie objętych kontrolą warunków atmosferycznych, zatem Marcin nie mógł zawczasu przewidzieć przebiegu wyprawy. Nikt nie mógł zagwarantować, że on i jego towarzysz nie utkną w głuszy, odcięci od świata trwającą kilka dni ulewą, może nawet gradobiciem.

Całość powinna złożyć się na portret idealnego specjalisty do spraw zarządzania projektami. Marcin wykazał się elastycznością, odwagą, zdolnością szybkiego reagowania w sytuacjach stresowych, gotowością przewodzenia, ale też okazał zaufanie podległemu mu człowiekowi. Nie widział, jak pracownicy działu HR mogliby oprzeć się takiej kandydaturze.

Tylko dwie sprawy kładły się cieniem na tym precyzyjnie przeprowadzonym planie. Dobry humor programisty warzyła ostatnia, najmniejsza część krzywej zmodyfikowanego rozkładu Gaussa-Neumanna. Głównie ze względu na grupę mogących zagrozić mu poważnie kontrkandydatów, ale także dlatego, że nie potrafił poprawnie zinterpretować jej znaczenia. Do małego, liczącego zaledwie pięć procent całej próbki zbioru trafiały prawdziwe „wolne duchy" korporacji; geniusze, z którymi nie mógł równać się żaden z przeciętnych programistów – nawet najzdolniejszy. A Marcin, mimo wszystkich swoich talentów, wykraczał wprawdzie znacznie ponad przeciętność, ale do wybitności było mu daleko.

Prawdziwi geniusze nie musieli obawiać się konkurencji z niczyjej strony. Oni żyli dla firmy, całe dnie poświęcali jej sprawom, a Marcin nie wątpił, że nawet śniąc, rozwiązywali najbardziej palące problemy, z jakimi borykała się korporacja. Łączyło ich jedno – gardzili Urlopem, nie lękali się jego konsekwencji. Dla nich Urlop był tylko dogodną okazją, by jeszcze wydajniej zaplanować swój czas. Dla szeregowych pracowników takie podejście było niczym wyzwanie rzucone wszechwładnemu HR i zdążyło już przejść do corpo-legends przekazywanych sobie we wiadomościach offtopowych przesyłanych wewnętrzną siecią firmową.

Najlepsi z najlepszych nie decydowali się na żadną z określonych w obszernym regulaminie Urlopu standardowych pozycji, lecz wszyscy, co do jednego, wybierali tak zwany czas na projekt własny. To z powstałych wtedy koncepcji rodziły się najjaśniejsze korporacyjne wizje.

Tak powstały VRC, centra rzeczywistości wirtualnej, przygotowywane początkowo wyłącznie na potrzeby wojska. Pierwotnie te cieszące się teraz ogromną popularnością programy rozrywkowe były wszechstronnymi aplikacjami szkoleniowymi, za pomocą których armia mogła przeprowadzać manewry w dowolnie zadanych warunkach. Gdy projekt zestarzał się, został otwarty również dla cywili. Tylko dzięki temu Marcin, który nigdy nie wyjeżdżał z miasta, mógł koniec końców sprawdzić swoje siły na łonie natury.

Projektem własnym były też egzoszkielotnie, a przynajmniej tak twierdziły korpolegendy. Węglowy nanoszkielet pozwalający ludziom latać na zasilanych energią słoneczną skrzydłach z błon półprzewodnikowych zrodził się rzekomo w głowie jednego z obecnych prezesów Mieleckiego Ośrodka Lotów Kosmicznych.

Zresztą samą koncepcję Urlopu jako metody selekcji pracowników kadry kierowniczej legendy również wiązały z projektami własnymi.

Tak, Marcin mógł się obawiać konkurencji jedynie ze strony tych pięciu procent. A w zasadzie ze strony trzech, bo dwa ostatnie przypadały poniżej progu granicznego. Tego właśnie efektu nie potrafił wyjaśnić.

Nie rozumiał, dlaczego dwa procent całej próbki – wartość tak mała, że gdyby wykres powstawał na podstawie ankiety, trzeba byłoby uznać ją za błąd statystyczny – znajdujące się na właściwym końcu krzywej Gaussa-Neumanna, lądowało poniżej progu selekcji. Ludzie, których losy opisywał ten fragment wykresu, teoretycznie mieli odpowiedni potencjał intelektualny, podejmowali właściwe decyzje – Urlop najlepszym tego dowodem – a mimo to z jakichś przyczyn nie przechodzili pomyślnie weryfikacji.

Marcin dałby wszystko, byle rozgryźć tę zagadkę, niestety szczegółowe dane na temat Urlopów przeznaczanych na pracę nad projektami własnymi zaliczały się do kategorii najpilniej strzeżonych. Nie miał wątpliwości, że choć całe korporacyjne życie pracował nad kodami zabezpieczeń, nie zdołałby sforsować haseł założonych na interesującą go bazę danych.

Był oczywiście ktoś, kto mógłby to zrobić, gdyby tylko chciało mu się poświęcić tej sprawie nieco uwagi, tyle, że akurat ten człowiek nie musiał zajmować się takimi drobiazgami, jak próba oszukania systemu selekcji stosowanego przez HR. To on właśnie stanowił drugą zgryzotę Marcina: Tang Wan Hui, potomek wietnamskich emigrantów z połowy XXI wieku, dziecko slumsów.

Jego rodzina tradycyjnie zajmowała się gastronomią, niestety wraz z wprowadzeniem regulacji żywieniowych dających monopol na prowadzenie wszelkich punktów wydawania żywności oddziałom FastFoodGroup, Ltd. należącym do korporacji, klan Tang utracił prowadzony od dziesięcioleci interes i jedynym, co pozostało im po czasach dawnej świetności, była tożsamość korporacyjna.

To, jak się później okazało, uratowało skórę młodemu Wan Huiemu.

Fakt pozostawał jednak faktem. Marcin, choć wychowywał się w odchodzącym w niepamięć środowisku urzędniczym, gdzie nikomu zbytnio się nie przelewało, przy Huim wiódł życie jak z najlepszych snów wirtualnych.

Wan Hui nie miał środków nawet na to, by wykupić kilka godzin tygodniowo na dzielnicowym terminalu korporacyjnym. Z jego opowieści wynikało, że pierwsze szlify programisty zdobywał na kupionej na czarnym rynku i nielegalnie przerobionej przenośnej konsoli do gier z końca XX wieku. Już za samo to – niszczenie przedmiotów kultury materialnej minionej epoki – groziła mu kara wykluczenia spod opieki korporacji. Ale Wan Hui nie przejmował się takimi drobiazgami, uważając, że i tak nie ma nic do stracenia.

Stara konsola bez wyświetlacza holo, bez karty pozwalającej na mentalne sterowanie, bez złącz dających możliwość podłączenia jej pod hełm virtual reality, pozbawiona nawet obecnych przecież wszędzie paneli dotykowych, posłużyła Wan Huiemu do złamania dwóch pierwszych poziomów zabezpieczeń serwerów firmy.

Dzięki temu zresztą Marcin poznał Tanga Wan Huiego.

Wan Hui oczywiście wpadł, bo żaden, nawet najzdolniejszy, dzieciak nie może wodzić za nos w nieskończoność systemów zabezpieczających korporacyjne serwery. Sprawa była na tyle głośna, że mówiono o niej nawet w darmowych częściach serwisów informacyjnych. Równie dużo szumu wzbudził wyrok, który wtedy zapadł. Nieczęsto zdarzało się bowiem, by złapanemu przez skanery korporacji przestępcy proponowano tak korzystną ugodę.

Nie dość, że Tang Wan Hui nie stracił tożsamości korporacyjnej, to jeszcze otrzymał szansę na rozpoczęcie prawdziwego życia. Ktoś w HR uznał, że takiego talentu nie można zmarnować, zaproponowano mu więc możliwość odpracowania wyroku w strukturach informatycznych firmy. To właśnie wskutek włamania Wan Huiego powołano do życia zespół programistów odpowiedzialnych za wprowadzenie nowych rozwiązań do przestarzałego wyraźnie systemu. Do tego zespołu trafił też Marcin.

Z Huim złapał kontakt w lot, przynajmniej jeśli chodziło o tematy pozazawodowe, bo o tym, że zdoła kiedykolwiek pojąć jego koncepcje związane z kwestiami programowania czy systemów zabezpieczeń, Marcin mógł tylko marzyć. Ale przez te dwa lata pracowało im się razem wybornie i dopiero wizja Urlopu położyła się cieniem na kruchej korporacyjnej przyjaźni. Wan Hui niestety był geniuszem i Marcin wiedział, że jego kolega bez namysłu chwycił się szansy na pracę bez nadzoru i bez ograniczeń w ramach czasu na projekt własny.

W tym właśnie kryła się tajemnica wyborów podejmowanych przez korporacyjnych geniuszy.

Od przynajmniej pięćdziesięciu lat we wszystkich firmach zrzeszonych pod egidą korporacji obowiązywał sztywny rygor godzin pracy, który może nie odpowiadał każdemu, ale po uśrednieniu gwarantował przedsiębiorstwom maksymalne zyski. W przypadku programistów oznaczało to dzienne limity pracy na poziomie dziesięciu godzin lub stu tysięcy linii poprawnie kompilującego się kodu tygodniowo. Badania dowiodły, że po przekroczeniu któregokolwiek z nich programista staje się niewydajny. Sztuka polegała więc na tym, by umiejętnie rozłożyć te sto tysięcy linii na cały tydzień, zawrzeć w nich wszystkie niezbędne „nadnormy" i nie powodować przerw w ciągu pracy, na które HR patrzył wyjątkowo nieprzychylnie.

Oczywiście dla kogoś takiego jak Wan Hui podobne ograniczenia były niczym za ciasny kaganiec. Hui wprawdzie trzymał się regulaminowych limitów, ale z utęsknieniem wyglądał Urlopu, by móc wreszcie zacząć pracować we własnym rytmie – Marcin podejrzewał, że z trzy-, góra czterogodzinnymi przerwami na sen.

Niestety, przy całej swojej sympatii dla Wietnamczyka, Marcin szczerze go w tej chwili nienawidził. Gdyby nie on, pula trzech stanowisk młodszych kierowników projektów programistycznych nie zwężałaby się automatycznie do dwóch. Na dwadzieścia pięć osób w zespole.

Marcin wiedział, że ma szanse; był naprawdę dobry w tym, co robił. Nie tak dobry, jak Wan Hui, ma się rozumieć, ale zaliczał się do zdecydowanej czołówki zespołu. W przypadku tych pięciu czy sześciu osób o wyniku musiała zadecydować właśnie ocena Urlopu.

Dlatego Marcin wybrał Las.

Przeciągnął głodnego wrażeń miłośnika dzikiej przyrody przez najgorsze dozwolone korporacyjnymi dyrektywami obszary Leśnej Przyrodniczej Strefy Turystycznej w Białowieży, na przemian łajał i ganił, ale ostatecznie dopuścił do grona wtajemniczonych, wystawiając przy tym szczerą i sprawiedliwą ocenę. Młody był szczęśliwy co najmniej tak, jakby z baraków dla wolontariuszy trafił bezpośrednio na pięćdziesiąte piętro wieżowca sypialnego.

To wszystko należało jednak do przeszłości.

Dziś Marcin miał stawić się w pracy po raz pierwszy od dwóch tygodni. Dlatego przerażony tkwił przed lustrem swojej mikroskopijnej łazienki, z maszynką do golenia w jednej dłoni i wilgotnym ręcznikiem w drugiej. Dlatego od kilkunastu minut, choć powinien przygotowywać się na rozmowę klasyfikującą, nie mógł wykonać najmniejszego nawet ruchu.

System zarządzania domem wykrył oznaki zdenerwowania i głosem wykwalifikowanego kamerdynera usłużnie zaproponował koktajl uspokajający. Marcin już miał odmówić, pewien, że dane o jego decyzji natychmiast spłyną do bazy HR i zaważą na ocenie w sposób ostateczny, ale uznał, że należy mu się lekkie wspomaganie. Poza tym po raz ostatni korzystał z dobrodziejstw instalacji na dziewięćdziesiątym ósmym piętrze.

Gdy wypity duszkiem napój zadziałał, Marcin odzyskał wreszcie zdolność działania. Szybkimi, precyzyjnymi puknięciami w powierzchnię panelu sterowania systemem mieszkania określił charakter zbliżającego się spotkania i pozwolił, by algorytm wybrał stosowny na tę okazję zestaw zgodny z etykietą korporacji.

Z niemałym zdumieniem zauważył, że dla programistów jest to nie klasyczny eko-garnitur z laminowanego miału makulaturowego, tylko syntetyczna koszulka polo i spodnie z jeansu „pro-planet", w którym to zestawieniu czuł się jak we własnej skórze. Nie po raz pierwszy pomyślał z uznaniem o ludziach, którzy opracowali algorytmy podejmowania decyzji dla systemu zarządzania mieszkaniem. Od kiedy miał okazję go używać, nigdy nie zawiódł się na radach niewidocznego opiekuna.

Przez chwilę zastanawiał się, czy powinien wydać polecenie spakowania osobistych drobiazgów leżących to tu, to tam w korporacyjnym mieszkaniu. Obawiał się, że zostanie to poczytane jako dowód jego pesymistycznego nastawienia i braku wiary we własne siły. Już chciał wyjść, zostawiając wszystko jak co dzień przez minione dwa lata, gdy nagle uświadomił sobie, że przecież tak czy inaczej przyjdzie mu opuścić to lokum. Jeżeli został oceniony pozytywnie, czeka go awans i przeprowadzka na setne piętro, a w takim przypadku przygotowanie rzeczy zawczasu będzie jedynie dowodem jego zapobiegliwości i zdolności prognozowania wydarzeń.

Szybko wydał polecenie przygotowania jego rzeczy do przenosin, zaznaczając przy tym sposób, w jaki mają zostać posegregowane. Niezależnie od wszelkich weryfikacji był programistą i w pewnych sprawach lubił porządek. Potem raz jeszcze obrzucił spojrzeniem przytulne 13 m2, do których zdążył się już przywiązać, westchnął tęsknie, a potem zamknął za sobą ten rozdział życia. Oraz drzwi.

Początkowo planował wezwać transport niezależny, ale ostatecznie rozmyślił się. Za dużo czasu strawił przed lustrem, rozwodząc się nad lękami, rozważając i oceniając szanse na pomyślne rozwiązanie sprawy, w której decyzja najpewniej już zapadła. Dlatego, chcąc nie chcąc, musiał zrezygnować z pasjonującej przejażdżki wijącą się wśród chmur drogą szybkiego ruchu na rzecz wewnątrzfirmowego systemu pneumatycznego.

Niewątpliwą zaletą pracy na stanowisku samodzielnego programisty był dostęp do znajdującego się pod ziemią wejścia do systemu tub transportujących. Dzięki temu Marcin mógł samodzielnie wprowadzić koordynaty celu podróży na panelu kapsuły. Każdy pracownik niższego szczebla musiałby skorzystać z pomocy portiera, co w tym przypadku wiązałoby się z poinformowaniem go o zbliżającej się rozmowie klasyfikującej. Marcin nie miał najmniejszej ochoty na pełne współczucia czy co gorsza politowania spojrzenie portiera.

Znów poczuł ukłucie żalu na myśl o możliwości zrezygnowania ze wszystkich tak ciężko wypracowanych przywilejów.

Zjechał na poziom −1 i zgłosił zapotrzebowanie na transport do HR firmy. Lśniąca pleksiglasowa kapsuła pojawiła się w tubie transportowej szybciej niż zwykle. Marcin odniósł też wrażenie, że była nieco staranniej wyczyszczona niż te, które kierowano do działu programistów. Pracownicy HR wyraźnie cenili sobie komfort.

Podróż trwała krócej, ale to akurat go nie zaskoczyło. Drożność kanałów prowadzących do działu zarządzania zasobami ludzkimi stanowiła priorytet w każdej firmie. Przez chwilę Marcin żałował nawet, że poszedł za głosem serca i wybrał informatykę, zamiast skorzystać z propozycji przełożonej działu chemii, która chciała wysłać go na wstępne szkolenie z zakresu relacji międzyludzkich. Ale w tamtym okresie taka droga kariery nie ciągnęła go zupełnie. Teraz, po latach, zaczynał powoli doceniać zalety pracy z ludźmi.

Kapsuła wyhamowała z głośnym sykiem. Zamontowane nad głową pasażera drzwi odblokowały się, uniosły nieco, a następnie odsunęły w bok. Marcin zgrabnie wydostał się z plastykowego czopka.

Cisza panująca w sterylnie białym korytarzu ogłuszyła go w pierwszej chwili. Nigdy wcześniej nie miał okazji oglądać wnętrz działu HR – wolontariuszy o awansie informowano standardową wiadomością sieciową, w której podawano od razu numer przydzielonej im kwatery w wieżowcu sypialnym. Wszystkie późniejsze zmiany zaszeregowania przeprowadzano w ten sam sposób. Dopiero po Urlopie pracownik mógł spotkać się twarzą w twarz z selekcjonerami z HR.

Po chwili, gdy przyzwyczaił się już do pustki szerokiego korytarza, zauważył na ścianie oznaczenie panelu sterującego. Podszedł do niego i przyłożył dłoń, by skaner mógł wstępnie potwierdzić jego tożsamość. Firma, jak zawsze, działała sprawnie i precyzyjnie. Drzwi do śluzy dezynfekcyjnej otworzyły się programiście przed nosem, choć przysiągłby, że wcześniej w tym miejscu znajdowała się ściana taka sama, jak w każdym innym fragmencie korytarza.

Wszedł do pomieszczenia i spokojnie poddał się procedurze odkażania. Słyszał plotki, jakoby pracowano już nad sposobem prowadzenia tych spotkań w pokojach VRC, na razie jednak dział HR obstawał przy rozmowach osobistych, szczególnie z pracownikami przechodzącymi z grupy szeregowej do kierowniczej. To zaś wymagało zachowania pewnych środków ostrożności, bo z Urlopu ludzie wracali w różnym stanie.

Gdy odkażanie dobiegło końca, drugie drzwi śluzy otworzyły się i Marcin przeszedł do niewielkiego prostokątnego pomieszczenia, w którym poza gołymi, pokrytymi farbą fotoemisyjną ścianami stał tylko wąski stolik. Srebrząca się delikatnie powierzchnia infoblatu sugerowała, że w czasie rozmowy może dojść do ostatecznego testu wymagającego od kandydata udzielenia dodatkowych odpowiedzi, lecz Marcin nie przejął się tym faktem. Był przekonany, że zdoła właściwie rozwiązać każdy problem, jaki mógł przygotować pracownik HR.

Usiadł przy stole i czekał.

Po ciągnących się długo niczym obliczenia w źle sformułowanej pętli for minutach samotności mlecznobiała powierzchnia ściany, przed którą siedział Marcin, zafalowała lekko i rozpłynęła się na boki. Oczom programisty ukazało się pomieszczenie będące lustrzanym odbiciem tego, w którym sam się znajdował, przy czym na krześle naprzeciw niego siedział nie samodzielny programista Liszewski, a elegancka kobieta w garsonce korporacji. Ciemne włosy spięła w ciasny kok, a surowy wyraz jej twarzy nie pozostawiał nadziei na jakiekolwiek ulgowe traktowanie.

– Dzień dobry. Proszę o jeszcze chwilę cierpliwości, potem zaczniemy – poinformowała go, nie unosząc nawet wzroku znad infoblatu.

Dopiero słysząc jej dziwnie przytłumiony głos, Marcin zorientował się, że oddziela ich od siebie akumem – gładka, przezroczysta powierzchnia organicznej pleksy, która bez trudu przenosiła dźwięk i przepuszczała światło, a jednocześnie zapewniała najlepszą z możliwych ochronę przed bakteriami i wirusami. Mimo wszystkich osiągnięć medycyny, izolowanie potencjalnych nosicieli nadal stanowiło najbardziej skuteczną metodą chronienia ludzi przed infekcją.

HR dbał o swoich pracowników.

Kobieta dalej przeglądała niewidoczne dla Marcina dokumenty, więc programista z nudów zaczął się jej bacznie przypatrywać.

Szczupła i zadbana, musiała jednak mieć przeszło czterdzieści lat, skoro zajmowała stanowisko pozwalające jej oceniać przydatność Urlopowiczów do dalszej pracy. To znaczyło, że była albo w wieku matki Marcina, albo zaledwie o kilka lat od niej młodsza, lecz to wyczerpywało listę podobieństw. Przedwcześnie posiwiała matka Marcina wyglądała bardziej jak jego babcia, natomiast siedząca przed nim szatynka z powodzeniem mogłaby uchodzić za jego siostrę. Korporacja nie szczędziła wiernym sobie ludziom niczego.

„Ja też tak chcę" – przemknęło Marcinowi przez myśl.

Kobieta skończyła wreszcie przewijać kolejne ekrany danych na infoblacie i podniosła wzrok na Marcina.

– Tak, imponujące wyniki pracy, muszę przyznać – oznajmiła sucho. – Wybijasz się bardzo na tle zespołu, szczególnie po ocenie Urlopu. Masz odwagę, by podjąć się roli przywódcy, umiesz współpracować z nieznanymi sobie ludźmi i radzisz sobie w ekstremalnych sytuacjach. Idealny kierownik. Niewielu potrafi tak trafnie wybrać formę wypoczynku – podsumowała. Marcin aż rósł w środku, słysząc, jak pracownica HR powtarza niemal słowo w słowo jego tok rozumowania. Odprężył się, przekonany, że ma już awans w kieszeni, dlatego też jej następne słowa podziałały na niego niczym wiadro zimnej wody:

– Oczywiście, w twoim przypadku ocena Urlopu nie ma absolutnie żadnej wartości. Zostałeś zdyskwalifikowany za grę niezgodną z korporacyjnym fair play.

– Słu-słucham? – zająknął się spanikowany.

– Analiza, którą przeprowadziłeś... Nie myślałeś chyba, że się o tym nie dowiemy? – Marcin patrzył na nią zszokowany. – Pliki pracowników podlegają automatycznej kontroli. Masz to w kontrakcie.

– A hasło? – zapytał głucho.

Infoblat, przy którym siedział zabłysnął nagle zielonym łańcuchem znaków: Dv7hJbz#%40.

Jego hasło.

Wpatrywał się w nie z szeroko otwartymi ustami, bo faktycznie tak szyfrował obecnie prywatne dane.

– Algorytmy zabezpieczają twoje pliki przed ingerencją z zewnątrz. Przed firmą nie powinieneś przecież niczego ukrywać – oznajmiła pracownica HR bez cienia ironii czy złośliwości. Marcin pokiwał głową z rezygnacją. Doskonały plan spalił na panewce, bo on nie wziął pod uwagę najbardziej oczywistego. Tymczasem kobieta wyjaśniała spokojnie dalej: – Urlop ma obnażać słabości naszych pracowników i pokazywać ich mocne strony. Ma pomagać nam w podejmowaniu najlepszych dla firmy decyzji. Przejrzałeś nas, przyznaję. Przygotowałeś się bezbłędnie i z premedytacją zrealizowałeś plan mający doprowadzić cię do awansu. Ale my naprawdę jesteśmy przygotowani na wszystko. To interesujący przypadek, ale... nie odosobniony.

Przerwała i znów spojrzała Marcinowi w oczy. Bez agresji, bez kpiny. Programista uznał, że na tym etapie nic mu już nie zaszkodzi. Jeśli miał przegrać, stało się to znacznie wcześniej.

– Byli inni?

– Owszem.

– I jak im poszło?

– Odpadli – powiedziała wprost.

– Za złamanie zasad?

– Za błędne wnioski. W twoim przypadku to, czego nie obnażył Urlop, ujawniły wcześniejsze działania. Trafnie analizujesz. Jesteś staranny i... potrafisz kalkulować. To cenne. W manago uznali, że się przydasz. Nam. – Umilkła i spojrzała wyczekująco na Marcina.

– Nam? – zapytał, nic nie rozumiejąc.

– W HR. Potrzebujemy ludzi, którzy potrafią spojrzeć poza system i znaleźć właściwy schemat. Więc jak będzie? Przechodzisz do nas czy do grupy dobrowolnego wsparcia programistów?

Marcin nie zastanawiał się długo. Z grupy wsparcia nie było ucieczki. Już do końca życia musiałby sklejać cudze fragmenty kodu według dostarczonych przez korporację reguł, a w najlepszym razie szukać błędów w niedziałających procedurach. Oczywiście za półdarmo i bez prawa do mieszkania powyżej dwudziestego piętra.

Nie miał ochoty oglądać trawy od spodu.

– Kiedy zaczynam?

– Słuszna decyzja. Przejdziesz dwumiesięczne szkolenie w tajwańskim oddziale firmy. Dalsze instrukcje otrzymasz później. Masz jakieś pytania?

– Jedno – odparł po chwili wahania. – Kto z nasz... z zespołu przeszedł klasyfikację?

Kobieta z HR zdumiała się lekko, ale wyświetliła na infoblacie odpowiednie dane.

– Nowak, Szczepańska i al-Mehdi.

– J-jak to? – wypalił zupełnie bez namysłu. – A Tang Wan Hui?

Nie odpowiedziała od razu. Zaczęła studiować dokumentację, a na jej obojętnej dotąd twarzy pojawił się grymas lekkiego niezadowolenia.

– Ach, on – odezwała się w końcu zniesmaczona. – Wiązaliśmy z nim spore nadzieje, ale to klasyczny błąd systemu.

– Błąd? Przecież wziął projekt własny.

– To prawda. Ale pan Tang nie zrozumiał naszych wymagań. Uznał, że może w tym czasie zająć się własnymi sprawami. Nieprzydatnymi z punktu widzenia firmy. To zdarza się czasami, gdy pracownik nie przechodzi klasycznej ścieżki rozwoju. Mniej więcej w dwóch procentach przypadków. Czy to wszystko?

Marcin skinął tylko głową. Podniósł się i bez słowa wyszedł z pokoju klasyfikacji.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro